Wybory prezydenckie będą punktem zwrotnym tego roku. O tym, czy wygra je Rafał Trzaskowski czy Karol Nawrocki zdecydują wydarzenia w Polsce, ale też globalne trendy. Jeden jest szczególnie niepokojący dla kandydata KO.
Wszystko wskazuje, że rok 2025 będzie jeszcze bardziej politycznie intensywny niż 2024 – gdy z pewnością nie mogliśmy narzekać na polityczną nudę. W zasadzie od samego początku roku wkroczymy w kampanię prezydencką i będziemy nią żyć do przełomu maja i czerwca. Wybory prezydenckie – jak to często bywało w przeszłości – mogą uruchomić polityczne procesy decydujące nie tylko o tym, kto zastąpi Andrzeja Dudę, ale także o kształcie sceny politycznej na najbliższe lata.
Żyjemy w czasach, gdy jedyna pewna rzecz, jakiej można się spodziewać po polityce to nieprzewidywalność, niemniej jednak można już teraz wskazać sześć pytań kluczowych dla polskiej polityki w zaczynającym się roku.
Czy minister Domański wypłaci pieniądze PiS?
Przed ministrem finansów decyzja nie do pozazdroszczenia: co zrobić z uchwałą Państwowej Komisji Wyborczej przyjmującą sprawozdanie finansowe PiS z kampanii wyborczej z 2023 r. Uchwała jest mocno niejasna, jeśli nie wewnętrznie sprzeczna. Jej pierwszy punkt brzmi tak, jakby Komisja nakazywała wypłacić PiS pieniądze. Punkt drugi można interpretować tak, że w zasadzie należałoby się z wypłatą wstrzymać do momentu, aż wypowie się na ten temat niezawisły sąd, a nie tylko niespełniająca jego kryteriów Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Jedni członkowie Komisji mówią, by wypłacać. Inni, że na miejscu ministra by nie wypłacali.
Jeśli Domański przeleje PiS pieniądze, to partia nie tylko zyska dodatkowe środki na kampanię Nawrockiego, ale wyjdzie też wzmocniona ze sporu z PKW. Duża część wyborców koalicji 15 października będzie miała wielkie pretensje do ministra finansów i poczucie zawodu, że rząd jest bezradny wobec ekscesów PiS i nie potrafi wyciągnąć żadnych konsekwencji z oczywistych nadużyć w kampanii z jesieni 2023.
Gdyby z kolei Domański pieniędzy nie wypłacił, to PiS zyska dodatkową podkładkę do mówienia o „bezprawiu dyktatury Tuska”. Nawet część wyborców koalicji 15 października może uznać taki ruch za jazdę po bandzie. Wstrzymanie środków pogłębi wrażenie chaosu prawnego, jeszcze bardziej zaostrzy polaryzację, może też dać Izbie Kontroli pretekst do uznania wyborów prezydenckich za nieważne – uzasadniając to tym, że nie były one równe, gdyż wbrew uchwałom odpowiednich organów największa partia opozycji została pozbawiona środków. W sytuacji powrotu PiS do władzy Domański, gdyby odmówił przekazania dotacji partii, znalazłby się zapewne na celowniku prokuratury tak szybko, jak tylko ludzie Kaczyńskiego i Ziobry odzyskaliby nad nią kontrolę.
Czy politycy porozumieją się o tym, kto ma orzekać o ważności wyborów?
Dziś zgodnie z prawem zadanie to należy do wspomnianej Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Problem w tym, że w świetle wyroków europejskich trybunałów nie jest ona niezawisłym sądem. Także rządowa większość nie uznaje jej za sąd. Co oznacza, że nie mamy dziś ciała zdolnego wydać uznawane przez wszystkie strony politycznego sporu postanowienie czy wybory prezydenckie były, czy nie były ważne.
Co w sytuacji, gdyby np. Izba Kontroli ogłosiła nieważność wyborów albo gdyby powtórzył się scenariusz, jaki obserwowaliśmy niedawno w Rumunii – gdzie skrajnie prawicowy, prorosyjski kandydat znikąd nagle trafił do drugiej tury w wyniku niedozwolonej pomocy przy manipulacji algorytmami mediów społecznościowych przez zewnętrzne siły – oznacza kryzys polityczny, jakiego III RP jeszcze nie doświadczyła.
Istotne jest więc pytanie, czy politycy mimo polaryzacji zdołają jakoś rozwiązać ten problem. Na stole leży ustawa marszałka Hołowni, która stanowi, że o ważności wyborów decyduje cały Sąd Najwyższy – łącznie z neosędziami, co ma przekonać prezydenta do jej podpisania. Nie wiadomo jednak czy uda się do niej przekonać choćby rządzącą koalicję – daleko posunięty sceptycyzm zadeklarowała lewica.
Jest więc bardzo możliwe, że prezydenta wybierać będziemy w sytuacji, gdy nie będzie uznawanego przez wszystkich trybunału zdolnego rozpatrzyć wyborcze protesty i uznać, czy wybory przebiegały w prawidłowy sposób.
Kto ostatecznie wystartuje w wyborach prezydenckich?
Już wkrótce przekonamy się, kto ostatecznie zbierze 100 tys. podpisów i stawi się w prezydenckim wyścigu. Kluczowe pytanie brzmi, czy zjawi się jakiś prawdziwie pozapartyjny kandydat, zdolny – podobnie jak Paweł Kukiz w 2015 r. i Szymon Hołownia pięć lat później – zmobilizować głosy wyborców rozczarowanych całą ofertą polityczną i zdobyć przyzwoite, być może nawet trzecie miejsce. Takim kandydatem mógłby przy odrobinie szczęścia zostać Krzysztof Stanowski – dziennikarz o wielkich zasięgach, dobrym wyczuciu nastrojów sporej grupy elektoratu, sprawności medialnej dorównującej Hołowni i pewnym populistycznym talencie.
Jeśli Stanowski faktycznie wystartuje i trafi w nastroje społeczne, to będzie to fatalna wiadomość dla Karola Nawrockiego i Sławomira Mentzena. Ten drugi – dziś cieszący się bardzo dobrymi wynikami w sondażach – może w ogóle stanąć przed sporymi problemami w kampanii, jeśli na prawo od PiS oprócz już zapowiadającego się Marka Jakubiaka wystartuje jeszcze np. Grzegorz Braun.
Lewica będzie z kolei trzymać kciuki, by ze startu zrezygnowała – lub nie zebrała podpisów – Partia Razem. Pojedynek Magdaleny Biejat z Adrianem Zandbergiem albo Pauliną Matysiak o podział i tak już niewielkiego lewicowego tortu może skończyć się kolejną – po startach Magdaleny Ogórek i Roberta Biedronia – wyborczą katastrofą lewicy.
Co Trump zrobi w sprawie Ukrainy?
20 stycznia do Białego Domu wróci Donald Trump. Jak można się spodziewać, od pierwszych dni nowa administracja będzie pracować nad spełnieniem wielokrotnie powtarzanej w kampanii obietnicy republikańskiego prezydenta: błyskawicznego zakończenia wojny na Ukrainie. To, w jaki sposób Trump będzie starał się osiągnąć ten cel, oraz na jakich warunkach ewentualnie zakończy się konflikt, będzie miało pierwszorzędne znaczenie dla Polski na dwóch poziomach.
Pierwszy to poziom bezpieczeństwa narodowego. Odcięcie pomocy Ukrainie stawiałoby Polskę i Europę – a zwłaszcza kraje naszego regionu – w bardzo trudnej sytuacji. Podobnie jak narzucenie przez Stany Ukrainie pokoju realizującego kluczowe żądania Moskwy. Zakończenie konfliktu bez twardych gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa, bez otwartej drogi do Unii Europejskiej a w przyszłości także do NATO zmniejszy poziom bezpieczeństwa i stabilności naszego regionu, stwarzając zachęty do agresywnego zachowania Rosji w przyszłości.
Drugi poziom dotyczy krajowej polityki. PiS bardzo liczy, że na fali globalnej koniunktury dla populistycznej prawicy, którą uruchomiła druga wygrana Trumpa, Karol Nawrocki sięgnie po prezydenturę. Ten plan może mieć poważną wadę – jeśli ukraińska polityka Trumpa zostanie odczytana w Polsce jako kapitulacja przed żądaniami Putina i zagrożenie dla polskich interesów – bliskie związki z amerykańskim prezydentem wcale nie muszą być dla PiS i jego „obywatelskiego kandydata” atutem.
Czy Polacy będą mieli bardziej dość Kaczyńskiego, czy Tuska?
W 2024 r. na całym świecie – od Stanów Zjednoczonych po Japonię – przetoczyła się fala niezadowolenia zatapiająca aktualnie sprawujące władzę rządy, niezależnie od ich politycznej orientacji. Władzę stracili zarówno demokraci w Stanach, jak i torysi w Wielkiej Brytanii, wcześniejsze wybory w Niemczech zaplanowane na luty wyłonią zupełnie nową koalicję rządową niż ta, która wspierała rząd Olafa Scholza, we Francji gambit Macrona z organizacją wcześniejszych wyborów do Zgromadzenia Narodowego skończył się utratą względnej większości przez partię prezydencką i całkowitym klinczem w parlamencie.
Kluczowe pytanie brzmi, czy w Polsce ten trend zaczął się już w październiku 2023 r., czy dojdzie do głosu dopiero w 2025 – zwracając się przeciw aktualnie rządzącym, czyli koalicji 15 października. Innymi słowy, choć ani Kaczyński, ani Tusk nie startują w przyszłorocznych wyborach, to ich wynik w dużej mierze zależeć będzie od tego, kogo z tej dwójki Polacy będą bardziej mieli dość.
To zaś będzie zależeć od społecznych nastrojów. Pod koniec roku 2024 były one gorsze, niż wskazywałaby to sytuacja gospodarcza, ale też nie są tak złe, by PiS mógł już poczuć, że idzie po zwycięstwo. Do wyborów prezydenckich jest jednak pół roku i do tego czasu wyborcy mogą zmęczyć się polityką, w której podkręcona do maksimum polaryzacja spotyka się z klinczem blokującym nie tylko rozliczenia okresu 2015-23, ale też sformułowanie skierowanych w przyszłość polityk obecnego obozu rządowego.
Co przyniosą wybory?
To ostatnie pytanie jest najważniejsze. Wiele powie nam już wynik pierwszej tury. Bo istotne będzie też to, kto w niej zajmie trzecie miejsce. Jeśli będzie to kandydat Konfederacji, to znacząco wzmocni to tę formację, zwłaszcza przy przegranej Nawrockiego w drugiej turze. Słaby wynik Hołowni może z kolei nawet zakończyć żywot Polski 2050 jako samodzielnego bytu politycznego.
Kluczowe jest jednak to, kto wygra drugą turę. Zwycięstwo Trzaskowskiego daje oddech koalicji 15 października i pozwoli uporządkować te obszary, w których niepotrzebny jest reset konstytucyjny: np. prokuraturę, media publiczne, do pewnego stopnia Sąd Najwyższy. Zwycięstwo Trzaskowskiego wzmocni Tuska i KO w koalicji, przynieść więc może daleko posuniętą rekonstrukcję rządu. Z drugiej z Trzaskowskim w Pałacu Prezydenckim rząd straci wymówkę, że Duda coś mu blokuje i jeśli nie będzie chciał oddać władzy w 2027 r., będzie musiał zacząć lepiej radzić sobie z dowożeniem obietnic.
Z kolei zwycięstwo Nawrockiego zachwieje rządową koalicją. PiS będzie robił wszystko, by przekonać PSL do zmiany frontu i utworzenia rządu wspólnie z Konfederacją. Nawrocki będzie najpewniej jeszcze mniej skłonny do współpracy z rządem niż Duda, przyjdzie się pożegnać z nadziejami na posprzątanie po PiS i realizację progresywnych obietnic. Sparaliżowana przez wrogiego prezydenta koalicja 15 października najpewniej przegra następna wybory.
Punkt zwrotny
Wybory prezydenckie będą punktem zwrotnym w przyszłym roku. Każda z dwóch najbardziej dziś prawdopodobnych opcji – zwycięstwo Trzaskowskiego lub Nawrockiego – otwiera zupełnie inne scenariusze. A bez wiedzy, kto będzie nowym prezydentem, nie sposób przewidywać, co stanie się w drugiej części 2025.
Jednocześnie, patrząc na to, jak dziś wygląda sytuacja, kluczowym problemem może okazać się to, czy społeczeństwo uznaje wybory za uczciwe i prawomocne. Sama ustawa Hołowni nie musi przy tym przynieść rozwiązania. PiS – jeśli przegra – ciągle może uruchomić narrację o „sfałszowanych wyborach”. Inaczej niż w 2014 r. – gdy Kaczyński przekonywał, że sfałszowano wybory samorządowe – w obecnym politycznym klimacie może się ona okazać niebezpieczna.