Amerykanie uciekają od religii, zwłaszcza chrześcijaństwa, stanowiącego – według prawicy – źródło ich narodowej tożsamości. Wzmacnia się natomiast wiara Donalda Trumpa.

Instytut Gallupa od dwóch dekad prowadzi kompleksowe badania nad duchowością Amerykanów. W sondażach bierze udział blisko 37 tys. osób reprezentujących wszystkie grupy społeczne i regiony USA. Według najnowszego za chrześcijan uważa się 62 proc. Amerykanów, choć w 2014 r. odsetek ten wynosił 71 proc., a 18 lat temu – 78 proc.

Zdecydowaną większość wyznawców Chrystusa wciąż stanowią protestanci (40 proc. dorosłych). Z 24 do 19 pkt proc. spadły natomiast przez 18 lat notowania katolicyzmu, mimo że równocześnie podwoiła się mniejszość hiszpańskojęzyczna. Latynosów jest blisko 65 mln, stanowią drugą co do wielkości grupę etniczną po białych o korzeniach europejskich, zatem Kościół katolicki stracił netto znacznie więcej wiernych. Ofertę tradycyjnych związków wyznaniowych odrzuca 74 proc. pokolenia Z (urodzeni w latach 1995-2005) i 60 proc. generacji X (1965-1980), choć w 2014 r. wskaźniki te wynosiły odpowiednio 64 proc. i 50 proc.

Nawet wśród osób, które przyszły na świat przed rokiem 1950, odsetek niepraktykujących wzrósł do 43 proc. Ateistów lub agnostyków było 10 lat temu 23 proc., obecnie brak wiary deklaruje 29 proc. To liczby szokujące, ponieważ Amerykanie uchodzili za jeden z najbardziej religijnych narodów świata. Fundamenty państwa kładli purytańscy pielgrzymi, którzy uciekli tu, by swobodnie wyznawać własną wersję protestantyzmu. Imię Boga znajdziemy na pieniądzach, urzędowych pieczęciach, w przemówieniach polityków, przysięgach składanych przez świadków sądowych oraz prezydentów.

Spadek religijności nie oznacza wzrostu racjonalizmu. Mistykę zastępuje ideologia. Zamknięci we własnych bańkach informacyjnych lewicowcy i prawicowcy żrą się właściwie o wszystko. Istniejący kiedyś obszar konsensusu dąży ku zeru. Gdy Donald Trump palnął niedawno, że wojna wybuchła z winy Ukraińców, a Wołodymyr Zełenski to dyktator, zdawało się, że granice absurdu zostały przekroczone. Nic bardziej mylnego. Jego zwolennicy natychmiast uznali wypowiedziane w porywie wściekłości słowa za prawdę objawioną, a republikańscy politycy przypieczętowali nową wersję dziejów tchórzliwym milczeniem.

Wbrew ogólnym trendom gorliwość religijna mesjasza prawicy nie zmalała. W 2016 r. Trump wygrał dzięki poparciu spauperyzowanych robotników z regionów postindustrialnych (Pas Rdzy) oraz ewangelikalistów. Ich liczba sięga 78 mln, wierzą, że każde słowo Biblii pochodzi od Boga. A ponad połowa to millenaryści, wedle których powstanie państwa żydowskiego zapoczątkowało – zgodnie z Bożym planem – „dni ostatnie” bezpośrednio poprzedzające drugie przyjście Chrystusa.

Właśnie oni wywierają decydujący wpływ na politykę republikańskich administracji wobec Izraela, przy czym kierują się pobudkami dość egoistycznymi tudzież makabrycznymi – przekonaniem, że musiał się odrodzić, by ulec zagładzie. Zapowiedziany w Apokalipsie św. Jana Antychryst zawrze bowiem z Żydami pokój na siedem lat, jednak nie dotrzyma zobowiązań, co wywoła bitwę światowych mocarzy nieopodal wzgórza Megiddo (Armagedon) w Galilei. Przeciw szatańskim hordom wystąpią anielskie hufce pod komendą Jezusa. Demony oraz grzesznicy przegrają, a Boskie zwycięstwo rozpocznie okres tysiącletniego panowania prawdy.

Gdy milenium dobiegnie końca, Bóg stworzy Nowe Jeruzalem, gdzie nie będzie chorób, śmierci, głodu ani płaczu, a następnie odprawi sąd ostateczny w rozpościerającej się u podnóża Meggido dolinie Jezreel. „Krew wypełni ją na wysokość końskiej uzdy i długość 40 240 prętów – tłumaczy teksański kaznodzieja Gary Frazier. – Wyobrażacie sobie dwustumilową rzekę krwi o głębokości czterech i pół stopy? Dokonaliśmy na podstawie Apokalipsy precyzyjnych obliczeń. To będzie krew dwóch i pół miliarda ludzi”.

Za pierwszej kadencji Trump – pod naciskiem ewangelikalistów – przeniósł ambasadę USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Zakazał transseksualistom służby wojskowej. Odebrał dotacje Amerykańskiej Federacji Planowania Rodziny (Planned Parenthood) zapewniającej darmowe leczenie ginekologiczne i antykoncepcję. Obsadził Sąd Najwyższy prawnikami, którzy publicznie kłamali, że uznają werdykt w sprawie Roe kontra Wade z 1973 r. za nienaruszalny przepis prawa uświęcony półwieczną tradycją oraz dziesiątkami orzeczeń, a prywatnie przyrzekli mu zdelegalizować aborcję. I słowo ciałem się stało.

Chrześcijańscy fundamentaliści docenili lojalność prezydenta. Jesienią zeszłego roku zagłosowało na niego 4/5. Teraz domagają się dalszych koncesji, przede wszystkim zgody USA na przyłączenie do Izraela Zachodniego Brzegu Jordanu. Jesienią 2020 r. Trump doprowadził do podpisania tzw. porozumienia abrahamowego o normalizacji stosunków między państwem żydowskim a Bahrajnem i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Premier Netanjahu zobowiązał się wówczas do wstrzymania osadnictwa na spornym terenie, który należał do Brytyjskiego Mandatu Palestyny, w 1948 r. zastał zagarnięty przez Jordanię, a 19 lat później odbiła go armia izraelska.

Zgodnie z obietnicami wszystkich poprzednich administracji od czasów Clintona miał wejść w skład przyszłego państwa palestyńskiego. Jednak dla ewangelikalistów to nie żadna Cisjordania, lecz Judea i Samaria, czyli krainy, które Izraelczycy dostali od Boga. Tak samo określa je nowy ambasador USA w Jerozolimie wielebny Mike Huckabee. Przed uzyskaniem nominacji deklarował bez owijania w bawełnę, że „rozwiązanie dwupaństwowe nigdy nie istniało, mieliśmy do czynienia z dwupaństwową retoryką”.

Trump przychyla się do żądań najwierniejszych wyborców. Zwłaszcza że z Netanjahu, działającym pod dyktando własnych ortodoksów, łączą go pokrewieństwo polityczne i układy rodzinne: pierwszy zięć Ameryki Jared Kushner zna Bibiego od dziecka i nazywa wujkiem. Prezydent, który – jak to ujął – „kocha ewangelikalistów”, zdążył unieważnić dekrety Bidena o sankcjach wobec osadników łamiących prawa człowieka. Rzucił nierealną, ale znamienną ideę wysiedlenia Palestyńczyków ze Strefy Gazy i przekształcenia jej w „Riwierę Bliskiego Wschodu”. A jego żarliwość podsyca Paula White-Cain – szefowa nowo powołanego Biura ds. Wiary Białego Domu, która podziela opinię Huckabeego, że „palestyńskość to koncept stworzony, by odebrać ziemię Izraelowi”.

W latach 2018-2021 kierowała prezydencką Radą Wiary i Pomyślności. Ówczesne obowiązki wyszczególniła na antenie Telewizji Świętej Trójcy (TBN): „Błogosławię każdą piędź i uncję tego domu (Białego), święcę drogocenną krwią Chrystusa. W imię Jego zsyłam anioły, Ducha Świętego przywołuję, deszcze ogniste sprowadzam. Spopielam ołtarze demonów, żądam, by w proch się obróciły jako też knowania księstw obcych, mocy ciemnych, ludzi nikczemnych, przymierza z szatanem zawarte przeciw narodowi naszemu i narodom wszystkim. Niechaj upadną, niech się rozsypią w ogniu Bożym”. Poza odpędzaniem złych mocy White-Cain nadzorowała Centra Wiary i Pomyślności (CFOI) powołane dekretem Trumpa przy każdej agencji rządu federalnego. Jej podwładni prowadzili modły dla urzędników, ale także, jeśli nie narzucali, to rekomendowali oparte na religijnych pryncypiach decyzje.

White głosi, że rozdział państwa i religii wymyślił szatan, a polityczni przeciwnicy prezydenta to wysłannicy piekieł posługujący się czarną magią. Przed objęciem rządowej posady sprzedawała błogosławieństwa, choć trzeba przyznać, za niewygórowaną cenę. „Jeśli chcesz usłyszeć głos Boży, wypisz czek na 12,99 dol. – zachęcała. – Wyślij kwotę, którą objawi ci Duch Święty. Gdy nakaże użyć karty kredytowej, usłuchaj, a pobłogosławi twe domostwo urodzajem, ześle objawienia będące mym udziałem”. Skąpcom groziła, że Bóg „zabije ich marzenia”.

Propaguje tzw. teologię sukcesu. Przedstawiciele owego nurtu w ewangelikalizmie nauczają, że interesowność to cnota. Pan nienawidzi natomiast świadczeń społecznych, zwłaszcza powszechnej opieki medycznej. Zdaniem jednego z duchowych przewodników prezydenta, Ralpha Drollingera, „Bóg jest kapitalistą, a nie komunistą”, tezę o zmianach klimatycznych rozpowszechniają zaś heretycy, którzy pójdą do piekła, gdyż „człowiek nie może zmienić dzieła wszechwiedzącego, wszechobecnego i wszechmocnego Ojca”.

Trump zobaczył White-Cain w telewizji, zadzwonił do niej i szybko się dogadali. Ona też biła rekordy oglądalności, dwa razy brała rozwód, miała na Florydzie imponującą posiadłość, ogłosiła bankructwo, przetrwała federalne dochodzenia w sprawie malwersacji. Dzięki nieoszczędzaniu na fryzjerskim wybielaczu oraz interwencjach chirurgów (jeden z zarzutów senackiego śledztwa dotyczył trwonienia datków wiernych na operacje plastyczne) osiągnęła preferowany przez prezydenta ideał urody. Kupiła za 3,5 mln dol. apartament w Trump Tower, a wiosną 2011 r. budowlaniec poprosił ją o sprowadzenie do Nowego Jorku czołowych ewagelikalistycznych liderów. Spytał, czy winien stawić czoła Obamie. Usłyszał, że musi zasięgać rad Jezusa. Przyrzekł tak uczynić w kwestii aborcji, praw gejów, wolności religijnej przedsiębiorstw, nauczania o ewolucji. A duchowni ponieśli jego imię na ołtarze.

Nie ma badań statystycznych, które potwierdzałyby taką tezę, ale można przypuszczać, że rozczarowanie młodych Amerykanów religią to w pewnym stopniu „efekt Trumpa”. Osoby starsze bezkrytycznie akceptują wywody kaznodziejów, że Bóg wybiera na swe narzędzia mężów grzesznych. Noe lubił wypić. Abraham kłamał, że jego żona to siostra, i kazał jej świadczyć płatne usługi seksualne faraonowi. Jakub podstępem uzyskał błogosławieństwo ślepnącego Izaaka. David był seksoholikiem, męża Batszeby zdradziecko posłał na śmierć, by nie przeszkadzał w romansie. Ba, samego Jezusa faryzeusze potępiali za przestawanie z prostytutkami i podejrzanymi typami. Prezydent jest zatem nowym Mojżeszem, który poprowadzi naród wybrany do ziemi obiecanej deregulacji, cięć podatkowych, resegregacji rasowej.

„Bałwochwalcze poparcie udzielone przez kaznodziejów Trumpowi okazało się niestrawne dla milenialsów” – pisała w amerykańskim „Newsweeku” Nina Burleigh. Starszyźnie chodziło o cele polityczne. Głównie obsadzenie sądów kandydatami przeciwnymi aborcji i przychylnymi konceptowi wolności religijnej osób prawnych, która pozwala właścicielowi firmy dyskryminować gejów bądź odmawiać kobietom ubezpieczenia medycznego pokrywającego antykoncepcję. A wyczulona na wszelką hipokryzję młodzież nie umiała zaakceptować rozdźwięku między słowami a czynami liderów.

Nawet dzieciaki wychowane na zapadłej prowincji, w zamkniętych wspólnotach wyznaniowych od małego korzystają z internetu i serwisów społecznościowych, znają „świat zewnętrzny” lepiej niż rodzice, są bardziej postępowe. W imigrantach widzą głodnych i spragnionych bliźnich, których Ewangelia każe przygarnąć, a nie deportować. Nie przemawia do nich zasada „oko za oko”, cięcia podatkowe dla krezusów kosztem najuboższych.

29-letni Alex Camire mówił „Newsweekowi”, że opuścił Kościół, gdy pastor uznał zwycięstwo Trumpa za „cud Boży”. W mediach tradycyjnych i społecznościowych znajdziemy mnóstwo podobnych relacji młodych ludzi, którzy zorientowali się, że wbrew temu, co słyszą z ambony, jedyna trójca szczerze wielbiona przez prezydenta to jego własne id, ego i superego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version