– Główni bohaterowie „Strefy interesów” mają piękny ogród z kwitnącą winoroślą, tuż za murem obozu Auschwitz. To mnie właśnie uderzyło i wiedziałam, że zrobię wszystko, żeby ten film wyprodukować – mówi Ewa Puszczyńska, producentka filmu nominowanego do Oscarów aż w pięciu kategoriach.
„Newsweek”: Produkowana przez panią „Strefa interesów” ma pięć nominacji do Oscarów, w tym w kategorii najlepszy film. Tym samym znalazła się obok „Barbie”. Jak to możliwe, że tak różne filmy są w jednej kategorii. Czy to było dla pani zaskoczenie?
Ewa Puszczyńska: Oczywiście, w ogóle pięć nominacji było dla nas zaskoczeniem, zwłaszcza ta dla najlepszego filmu, kiedy wiemy, że jest tyle bardzo głośnych amerykańskich produkcji. Powiedzmy sobie szczerze: zwykle to amerykańskie filmy zdobywały najważniejszą nagrodę, chociaż oczywiście były wyjątki.
W jednym z wywiadów powiedziała pani, że na gali Oscarów ekipy filmów nieanglojęzycznych muszą szybko przejść przez czerwony dywan, aby ustąpić miejsca tym hollywoodzkim. Natomiast w tym roku mamy nominowanych kilka filmów europejskich, m.in. „Anatomię upadku” czy właśnie „Strefę interesów”. Czy to znak, że podejście Akademii się zmienia, a takie sytuacje z przeganianiem twórców nie będą już miały miejsca?
– Rzeczywiście coś się zmienia, sytuacja, o której mówiłam, miała miejsce dziesięć lat temu. „Ida” Pawła Pawlikowskiego to był mój pierwszy kontakt z Oscarami. Wówczas osoba, która zajmowała się promocją, mówiła nam, że jeżeli chcemy, by media porozmawiały z nami, czyli kompletnie nieznanymi twarzami, to musimy odpowiednio wcześniej przyjść na czerwony dywan. Wtedy dziennikarze z nudów się nami zainteresują. Bo generalnie Oscary to święto amerykańskiego kina i ich gwiazd. Niezależnie od tego, ile filmów europejskich czy azjatyckich jest w stawce, to ciągle amerykańskie kino, dla amerykańskich mediów, które pracują dla amerykańskiego widza, jest bardziej interesujące. Nasze europejskie twarze nie są znane na rynku amerykańskim. Być może teraz Sandra Hüller po tylu wywiadach będzie bardziej rozpoznawalna. Tak było też z Joanną Kulig, która zaistniała za granicą po sukcesie „Zimnej wojny”.
Jak wygląda oscarowa machina? Jak się rozpoznaje szanse filmu, co się bardziej liczy – recenzje czy inne nagrody?
– Ta machina jest nadzorowana i kierowana przez tzw. publicist i jego zespół. Oni dbają, aby wszelkie informacje dotarły do mediów, organizują wywiady, spotkania publiczne, pokazy i wydarzenia specjalne. Dbają, aby ukazywały się recenzje filmu w najlepszej prasie, co nie znaczy, że je recenzują. Recenzje w mediach amerykańskich, ale nie tylko, bo Akademia ma wielu międzynarodowych członków, mają duże znaczenie, jak również specjalne pokazy dla członków Akademii, rozmowy z twórcami po seansach, a także tzw. word of mouth, po polsku to się chyba nazywa szeptanka.
A co decyduje o tym, że film dostaje Oscara?
– Tylko i wyłącznie głosy członków Akademii (śmiech). Trzeba więc do tych członków dotrzeć i dlatego każdy film ma swoją ekipę, nazwijmy to oscarową, która przygotowuje kampanię promocyjną. Oczywiście każdy tytuł wymaga innej kampanii, chociaż de facto kończy się na tym, by pokazać go jak największej liczbie członków Akademii. Ważne jest też, żeby odbyć jak najwięcej wywiadów, rozmów z widzami. Chodzi o to, żeby film zaistniał w świadomości jak najszerszych kręgów. Później jest już sam proces głosowania, który czasem kończy się wielkimi zaskoczeniami. Przypomnę tutaj „Codę”, która ni stąd ni zowąd, w ostatniej chwili, dostała Oscara za najlepszy film. Więc tak naprawdę nigdy nic nie wiadomo.
A skąd pani wie, że dany film warto wyprodukować? Wspomniana „Ida” otrzymała Oscara.
– Ja nie wiem, nikt nie wie. Może producent nie powinien tego mówić, ale kiedy decyduję się zaangażować w jakiś projekt, nie podejmuję decyzji na podstawie analizy grupy docelowej widzów, nie myślę o nagrodach. Wybieram tematy i scenariusze, które interesują mnie przede wszystkim jako człowieka, czasem może nawet w mniejszym stopniu mnie jako producenta. Zastanawiam się, co jest dla mnie ważne, na co chciałabym, żeby świat zwrócił uwagę dzięki danemu obrazowi.
Mówi się, że mamy do czynienia ze zmierzchem kina, że nikt do kina nie chodzi, że liczą się tylko streamingi. Uważam jednak, że filmy, które powstają, które mam szczęście również robić, są ogromnie ważne, dlatego że są jakimś świadectwem naszych czasów. Opowiadają o naszym świecie, często o jego ciemnej stronie. Myślę, że właśnie w tej chwili, w tym natłoku informacji sensacyjnych, zmieniających się z godziny na godzinę newsów, solidnie zrobione, uczciwe filmy będą ponadczasowym szeroko pojętym obrazem naszych czasów i dlatego warto i trzeba je robić.
„Strefa interesów” opowiada o domowej idylli toczącej się w sąsiedztwie obozu w Auschwitz. Komendant obozu Rudolf Höss (Christian Friedel) wraz z żoną Hedwig (Sandra Hüller) oraz czwórką dzieci i psem mieszkają w przestronnym, pedantycznie czystym domu z wypielęgnowanym ogrodem i szklarnią. Co najbardziej poruszyło panią w scenariuszu filmu „Strefa Interesów”? Jak w ogóle zaczęła się pani przygoda z reżyserem Jonathanem Glazerem?
– Wszystko zaczęło się w 2018 r., kiedy Tanya Seghatchian, brytyjska producentka, która pracowała ze mną przy „Zimnej wojnie”, przedstawiła mnie Jamesowi Wilsonowi, brytyjskiemu producentowi „Strefy interesów”. Zaczęliśmy wtedy rozmawiać o możliwości zrobienia tego filmu w Polsce, o tym, co to jest za film, a potem dostałam scenariusz i byłam absolutnie porażona sposobem podejścia do tematu. Kompletnie nie mówi się tu o ofiarach, a tylko i wyłącznie o oprawcach, obserwując ich, pokazując jako normalnych ludzi. Chłodno, bez romantyzowania. To było najbardziej przerażające, mimo że historia i pojęcie banalności zła są mi dobrze znane.
Co to znaczy?
– W kontekście tego filmu wolę mówić, na swój własny użytek, o normalności zła, dlatego że nasze życia nie są banalne, ale za to wielu z nas mówi o swoim życiu, że jest normalne, bo pracujemy, mamy rodziny itd. Ta normalność zła absolutnie mnie w tym tekście poraziła. My mówimy tylko o Auschwitz, ale strefa interesów to była cała sieć obozów i fabryk, które pracowały dla Rzeszy, wykorzystując do pracy więźniów. Była w scenariuszu scena, która nie weszła do filmu, gdzie targowano się o koszt więźnia, bo placówka dostała więźniów ogolonych, a dla potrzeb ich eksperymentów większą wartość mieli więźniowie z włosami. Takie negocjacje czy choćby dyskusja o usprawnieniu działania krematorium pomiędzy inżynierami a inwestorem to były zupełnie normalne rozmowy, toczyły się kulturalnie, przy stole.
Znamienna jest też scena Hedwig z Rudolfem, kiedy on oznajmia, że zostanie przeniesiony, a ona absolutnie nie chce się na to zgodzić. Mówi mu, że tu jest raj, w którym chce wychowywać dzieci, bo nigdzie indziej nie było im tak dobrze. Mają piękny ogród, na murze kwitnie winorośl, która za moment zakryje jego brzydotę, a za murem, o którym ona mówi, rozgrywa się ludzki dramat. To mnie właśnie uderzyło i wiedziałam, że zrobię wszystko, żeby ten film pomóc wyprodukować.
W dobie zmieniających się z godziny na godzinę newsów uczciwie zrobione filmy będą ponadczasowym świadectwem naszych czasów
Od początku taki był pomysł, żeby pokazać wyłącznie życie oprawców, a nie ofiar?
– Tak, od początku było wiadomo, że nie pokazujemy więźniów, pasiaków. Wszystko, co się dzieje za murem, jest tylko i wyłącznie w dźwięku, który w tym filmie odgrywa ogromną rolę. On opowiada historię równoległą, której nie widzimy. Mamy jak gdyby dwa filmy – jeden w obrazie i w przypisanych do niego dialogach, a drugi, który się dzieje tylko i wyłącznie w dźwięku. Pamiętam swoje zaniepokojenie, gdy dowiedziałam się o tym koncepcie i rozmawiałam z Johnnie Burnem, który odpowiadał za dźwięk. Wstyd się przyznać, poszłam jakąś utartą ścieżką w swoim myśleniu. Mówiłam, że przecież potrzebujemy drugiego planu, na którym nagramy te wszystkie odgłosy marszów, strzałów, krzyków. Odpowiedział mi, żebym się nie denerwowała, bo zrobią to zupełnie inaczej. Stworzono specjalną bibliotekę dźwięków na podstawie lektur, świadectw byłych więźniów, wszelkich dostępnych materiałów. Kiedy zespół Burna wiedział już, jaki był świat dźwiękowy obozu, zaczęto takich dźwięków szukać w różnych miejscach, nagrywać je, przetwarzać albo tworzyć od podstaw. Ten drugi film był więc budowany w studiu dźwiękowym. Proszę sobie wyobrazić, że zostały dokonane odpowiednie pomiary, w których wzięto pod uwagę odległości, tak by te dźwięki brzmiały, jakby słyszeli je bohaterowie ze swojego ogrodu. Widzowie słyszą więc dokładnie to, co słyszeli Hössowie.
Poruszyła mnie scena, w której bohaterka wyjmuje szminkę z płaszcza, który należał wcześniej do kobiety najpewniej zabitej w obozie. Drobne elementy działają na naszą podświadomość.
– Takie drobne elementy są niezwykle przejmujące i robią wrażenie. Wspomniana szminka, którą bohaterka wyjmuje z kieszeni futra skonfiskowanego więźniarce, czy też scena, w której Höss pływa z dziećmi w rzece, łowią ryby i nagle zaczynają płynąć ludzkie prochy. Rudolf wyławia kawałek kości. Zabiera stamtąd dzieci w popłochu, a w domu opiekunka dokładnie je szoruje.
Jakim reżyserem jest Jonathan Glazer?
– Jest wybitnym artystą. Sam o sobie mówi, że nie jest reżyserem, przynajmniej przy tym filmie – mówi, że po prostu stwarza sytuacje, pozwala im trwać i je rejestruje. Wie, czego chce, tworzy swoją wizję, swój koncept sposobu opowiadania i konsekwentnie się tego trzyma, co nie znaczy, że nie jest otwarty na zmiany, które są naturalnym elementem procesu twórczego. „Strefa interesów” to od początku do końca jego koncept, jego wizja, a cała ekipa pomogła mu tę wizję zrealizować.
Kto zdecydował, by kręcić film w Polsce?
– Myślę, że ten film musiał być nakręcony w Polsce. To nie była kwestia czyjejś decyzji, bo takiego filmu nie można nakręcić nigdzie indziej. Myślę, że jest tak prawdziwy również dlatego, że oddychaliśmy tym samym powietrzem, chodziliśmy po tej samej ziemi i mieliśmy nasz plan zdjęciowy 200 metrów od prawdziwych murów obozowych.
Czy w projektach filmowych szuka pani wątków osobistych? Z tego, co wiem, członkowie pani rodziny również przebywali w obozie koncentracyjnym.
– Rzeczywiście, to członkowie rodziny ze strony mojego ojca. Mieszkali w Gdyni, miejscowi działacze, posłowie na Sejm, zaangażowani w konspirację. Byli w jednym z pierwszych obozów, w Stutthofie. Część tam zginęła. Gdy zbliżali się Rosjanie, ewakuowano obóz, więźniowie zostali wywiezieni barkami na środek Bałtyku. Zostali porzuceni na pewną śmierć, ale uratowali ich szwedzcy rybacy. Te tematy zawsze były obecne w mojej rodzinie i to też w jakimś stopniu zadecydowało, że chciałam ten film zrobić. Chyba każdy producent i twórca w mniejszym lub większym stopniu filtruje film przez siebie i swoje doświadczenia. Fakt, że Jonathan Glazer pochodzi z żydowskiej rodziny, też na pewno miał znaczenie. Dawno temu, kiedy zaczął interesować się tym tematem, jego ojciec kazał mu to zostawić. To świadczy o jakimś głębokim bólu, ale też pokazuje, że te tematy są wciąż dla nas ważne.
O czym może nam powiedzieć dziś „Strefa interesów”?
– „Strefa interesów” mówi o nas. To portret człowieka współczesnego. Ten film jest trochę jak lustro, w którym możemy się przejrzeć. Przecież rodzina Hössów niczym się nie różni od współczesnych rodzin. Rudolf jest ojcem, mężem, który dba o swoją rodzinę. Codziennie wychodzi do pracy w korporacji, powiększa dom dla rodziny, stara się wspinać po szczeblach kariery i udowodnić swoim przełożonym, że jest najlepszy w tym, co robi. Zajmuje się dziećmi i bardzo je kocha. Pragnie, żeby jego żona była szczęśliwa, nazywa ją żartobliwie królową Auschwitz. Wydawałoby się – taki zwyczajny człowiek, chodzi codziennie do pracy. Tylko że jego praca polegała na tym, że wziął udział w wymordowaniu milionów ludzi. Poza tym jest to film o wyparciu, o odwróceniu się. Niemcy, ludzie, zbrodniarze we wszystkich wojnach mówią: nie wiedzieliśmy, wykonywaliśmy rozkazy. Ale dokonali pewnych wyborów i to jest też wiadomość dla nas: uważajmy na to, jakich wyborów dokonujemy, pod wpływem propagandy czy nacisków świata zewnętrznego.
A czego może nauczyć historia przedstawiona w filmie?
– Nie jestem politycznym analitykiem, ale staram się zrozumieć szerszy kontekst pewnych wydarzeń. To, co się dzieje teraz, dyskusja na temat tego, czy pomagać Ukrainie, czy nie. Bardzo długo Orbán wstrzymywał tę pomoc, ale nareszcie znaleziono sposób, by go przekonać i wiemy, że Europa będzie pomagała. Nie ma pewności, jak zachowa się Ameryka. Nie wiemy, co się stanie po wyborach – jeżeli zwycięży Trump, nie wiadomo, jak świat będzie wyglądał. Moim zdaniem to jest niezwykle niebezpieczne, że nie pomagamy Ukrainie, która niejako stoi na straży naszej demokracji i naszej wolności. Jeżeli twierdzimy, że to jest ich sprawa, to jesteśmy głupcami. Myślę więc, że trzeba o tym mówić i trzeba pokazywać to lusterko, które nam przypomina: „zastanówcie się, co robicie”. „Strefa interesów” też mówi o propagandzie i o wyborze. Mówią ci :”zrób to” i być może masz wówczas szansę jakoś bezpiecznie się umościć, tylko pytanie, czy dalej będziesz człowiekiem.
Bardzo ciekawy jest tutaj konstrukt psychologiczny oprawców. Czy angażują się z powodu własnych lęków, czy chęci władzy?
– Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na to pytanie. Ta chęć władzy, lęki są w ludziach, drzemią w każdym z nas. Ja mam lęk przed wojną i obsesyjnie napełniam wodę w czajniku, żeby rano mieć pewność, że jakaś woda będzie. Każdy z nas się czegoś boi. Ale również te lęki się w nas buduje. Nie mówię nic odkrywczego, twierdząc, że człowiekiem zlęknionym, przestraszonym łatwiej jest manipulować i łatwiej nim rządzić. Nie jestem naiwna i już nie wierzę w to, że filmy zmienią świat, ale ciągle wierzę w to, że spowodują rozmowę, refleksję, sprawią, że o pewnych sprawach będzie się mówić głośno, zwracać na nie uwagę. Takim filmem jest choćby „Zielona granica” Agnieszki Holland. Tu moglibyśmy też mówić o tym, jak wybiórcza jest nasza empatia, jak przyjmowaliśmy uchodźców z Ukrainy, a jak się odnosimy do ludzi, którzy mają ciemniejszą skórę i dalej, jak szybko się tą naszą empatią męczymy. Ale to już temat na zupełnie inną rozmowę.
Chciałbym zapytać jeszcze o film „A Real Pain” Jesse’ego Eisenberga. To też film kręcony w Polsce, też temat związany z historią, która rozegrała się na naszych terenach. Jak to się stało, że została pani jego producentką?
– Zadzwonił do mnie producent z A24, z którym pracowałam przy „Strefie interesów”, i powiedział, że jego przyjaciółka produkuje taki film, który musi być nakręcony w Polsce i spytał, czy mogłabym kogoś polecić. Powiedziałam wtedy bezczelnie, że nie będę nikogo polecać, sama go zrobię. I rzeczywiście tak się stało. To film, w którym Holokaust, a właściwie jego wspomnienia, są jedynie pretekstem do opowiedzenia współczesnej historii. Bohaterami są dwaj kuzyni, którzy byli sobie bardzo bliscy jako młodzi ludzie, ale potem oczywiście ich drogi się rozeszły.
Niedawno była pani na ceremonii rozdania Złotych Globów. Co ludzie z amerykańskiej branży filmowej mówią o polskim kinie?
– Nic nie mówią. Kojarzą co prawda „Zimną wojnę” i „Idę”, które też są moimi flagowymi produkcjami. O innych tytułach się nie mówi, no, chyba że rozmawia się z Martinem Scorsese, który interesuje się historią polskiego kina lub innymi znawcami kina europejskiego. Powiedzmy sobie jednak szczerze, w Europie jest podobnie. Ludzie spoza branży czy nawet w branży nie znają nawzajem swojego kina europejskiego. Kojarzymy głośne, nagradzane filmy, ale nic poza tym. Nie znamy europejskich aktorów, reżyserów, do naszej świadomości przebijają się głównie amerykańskie nazwiska.
Czuć w pani energię do działania, do tworzenia wartościowego kina i szukania dobrych twórców. Skąd u pani ten ciągły głód pracy?
– Chyba bierze się to z mojego przekonania, że żyje się tak długo, jak się żyje, a życie to dla mnie aktywność, ciekawość świata i ludzi. To mnie napędza. Czasem myślę sobie, że mogłabym już być na emeryturze, bo miałabym wtedy dużo czasu na czytanie i oglądanie filmów i pewnie by tak było, ale z drugiej strony brakowałoby mi tej adrenaliny, napięcia, niepewności, które są nieodłącznym elementem pracy producenta. Przystępując do pracy, jesteśmy pewni, że robimy absolutnie właściwy film, ale tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, jak to wszystko się skończy. Więc mimo że praca w branży filmowej jest trudna, to dalej chcę robić kino.
Foto: Marcin Stępień / Agencja Wyborcza
Ewa Puszczyńska jest jedną z najważniejszych producentek filmowych w Europie. Produkowała takie filmy jak nagrodzoną Oscarem „Idę” i nominowaną do Oscara „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego, a także m.in. „Kapitana” Roberta Schwentke, „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego czy „Aidę” Jasmili Žbanić. Jej najnowszy film „Strefa interesów” w reżyserii Jonathana Glazera nominowany jest do Oscarów w aż pięciu kategoriach, a do polskich kin trafił 8 marca.