Nie opierałam się, kiedy mama codziennie zabierała mnie na msze. Miałam pozostać czysta dla Jezusa, ale nikt mnie nie chronił przed złem. A ono czyhało na każdym kroku.

Nazywam się Marzena Skotak. Mam 50 lat. O tym, że mam się poświęcać Bogu, wiedziałam od zawsze.

– Jeśli ktoś cię bije, nadstawiaj drugi policzek. Nigdy nie odmawiaj, gdy ktoś prosi. Bądź cicha i pokorna. Na każdym kroku naśladuj Maryję – powtarzała mama. Byłam dzieckiem, wierzyłam w każde jej słowo. Miałam z pokorą znosić prześladowania, więc nie protestowałam, kiedy babcia – mieszkałyśmy tylko we trzy, rodzice byli rozwiedzeni – biła mnie i wyzywała od dziwek i krów. Nie opierałam się, kiedy mama codziennie zabierała mnie na msze i zmuszała do nocnych czuwań w kościele. Wydawało mi się, że każde dziecko musi pościć w piątek, więc w ten dzień – mama pościła również w środę – jadłam tylko chleb i piłam wodę.

Miałam pozostać czysta dla Jezusa, ale nikt mnie nie chronił przed złem. A ono czyhało na każdym kroku. Wyłaziło z wujka, przyrodniego brata mamy. Miałam kilka lat, kiedy zostałam z nim sam na sam. Położył się koło mnie na łóżku, przycisnął nogą, wodził rękami po całym ciele. Nie wiedziałam, co robi, ale instynkt podpowiadał: uciekaj. Wiele lat później dowiedziałam się, że molestował w dzieciństwie również moją mamę. Tym trudniej było mi zrozumieć, dlaczego wysyłała mnie do niego na wakacje. Ostrzegała tylko: – Nie bądź z nim sam na sam.

Do dziś pamiętam strach przed wujkiem i wielki trójwymiarowy obraz z Matką Boską w jego domu. Maryja, niezależnie od kąta widzenia, patrzyła prosto w oczy. Wierzyłam, że wysłucha mnie i ochroni przed złem. Nie wysłuchała. Widocznie – tłumaczyłam sobie – nie modliłam się tak, jak powinnam.

Mama fanatycznie wierzyła w siłę modlitwy. Była kontrolerem jakości na poczcie. Modliła się w intencji kontrolowanych, ale też proponowała, żeby klękali i modlili się wspólnie.

Każdego dnia zwracała się do Boga, ale też robiła wszystko dla naszej parafii w Mińsku Mazowieckim. Mama zbierała pieniądze w naszym bloku na budowę kościoła. A że proboszcz wyczytywał z ambony, kto ile dał, wpłacała za tych, którzy nic nie dali. Co miesiąc wysyłała również pieniądze na rozmaite instytucje kościelne. Długo po jej śmierci dostawałam pisma z podziękowaniami i prośbami o więcej. Wyrzucałam je do kosza. Kojarzyły mi się z biedą: smakiem smażonej cebuli i gotowanej marchewki.

Kochałam mamę i robiłam wszystko, żeby ją zadowolić.

Kościół stał się moim drugim domem. Byłam codziennie na mszy. W adwencie przed świtem biegłam na roraty. Wstąpiłam do oazy i bielanek, w rozmaitych procesjach nosiłam poduszki albo szarfy. Śpiewałam w scholi, byłam wyznaczana do powitań i przemówień podczas wizyt biskupa. Szybko zaczęłam chodzić na pielgrzymki do Częstochowy, jeździłam do Lichenia, modliłam się w Puławach pod drzewem, na którym pojawiła się Matka Boska. Nie widziałam jej, ale wierzyłam, że tam jest.

Mama była ze mnie zadowolona, ale wciąż było jej mało. Wciągnęła mnie do Ruchu Pomocników Matki Kościoła, oddawała w „macierzyńską niewolę miłości” i wysyłała na rekolekcje. Podczas jednej z nich ksiądz puścił film o przerywaniu ciąży. Długo nie mogłam pozbyć się obrazów zakrwawionych płodów. Plakietkę z napisem „Nie zabijaj” przypinałam do zrobionego przez mamę swetra ze skrótem nazwy Ruchu Pomocników Matki Kościoła.

Kiedy myślę o sobie z tamtych lat, widzę samotne, przerażone i zaniedbane dziecko. Mama pchała mnie w religię, ale nie interesowało jej, jak się czuję i czy służy mi cierpienie w czyjejś intencji. A ja nie miałam gdzie przed nim uciec: ojciec zmarł, mama nie utrzymywała relacji z jego rodziną. Gdy babcia odeszła, byłyśmy tylko we dwie, ale mama zamykała się w swoim pokoju, modliła, płakała, czytała encykliki papieskie, dzieła ojców Kościoła i „Rycerza Niepokalanej”. Cierpiała na ból stawów i łuszczycę, ale nie chodziła do lekarza, tylko do księdza, który leczył ziołami. Ja również byłam pewna, że nie żyję dla tzw. świata. Miałam zostać zakonnicą.

Po podstawówce myśli o zakonie poszły w kąt. Nadal wierzyłam, ale w miejsce surowego i kontrolującego Boga mojej matki pojawił się Jesus Christ Superstar – hipisowski, otwarty na inność, przygarniający każdego. Znajomi z liceum dopuszczali istnienie takiego Boga, ale nie zachowywali jego przykazań. Wypiłam z nimi pierwszy kieliszek, zapaliłam papierosa, sięgnęłam po marihuanę i grzybki halucynogenne.

Pogodziłam się z myślą, że po śmierci nikt na mnie nie czeka. Zostałam donatorem. Kiedy umrę, na moich organach będą się uczyć studenci medycyny

Po zmarłym tacie, elektryku z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, dostałam legitymację kolejową. Dzięki niej podróżowałam za darmo. Zrywałam się z domu i całymi miesiącami byłam na gigancie. Przyklejałam się do różnych młodzieżowych ekip wałęsających się po Polsce. Jeździłam z nimi na festiwale teatrów ulicznych, zaliczyłam swój pierwszy Jarocin. Byłam w hip-chacie, czyli komunie żyjącej w Bieszczadach. Sępiliśmy od ludzi na jedzenie. Zdarzyło mi się ukraść bułkę w sklepie. Zbierałam sporysz, z którego jedna z moich ekip robiła LSD.

Mama nie pytała, gdzie jadę i co robię. Tkwiła głęboko w świecie wyrzeczeń i cierpienia. Z powodu rozlicznych chorób przeszła na rentę. Nadal przeznaczała większość swoich pieniędzy na Kościół, pościła. Wychodziła przed blok niekompletnie ubrana i modliła się, klęcząc. Bolało mnie, kiedy ktoś śmiał się i nazywał ją świętą. Nie miałam jednak pojęcia, jak jej pomóc.

Sama potrzebowałam wsparcia. Szukałam go na pielgrzymce środowisk hipisowskich. Tam straciłam cnotę – seks mi się nie spodobał, był mechaniczny i wymuszony. Pomocy szukałam też, zmieniając szkołę w Mińsku Mazowieckim na eksperymentalne, warszawskie Liceum Ogólnokształcące przy Szkolnym Ośrodku Socjoterapii. W skrócie SOS.

Wpadłam na Staśka. Wcześniej sporo imprezowaliśmy, ale w jego zachowaniu coś się zmieniło. Opowiedział mi o świadkach Jehowy. Jego Bóg nie był Stwórcą mojej mamy, odległym, wymagającym cierpienia i wyrzeczeń. Kochał wybranych i szykował im raj na Ziemi. Chciałam znaleźć się wśród nich, ale też wreszcie mieć swoją, dużą rodzinę. Miałam 18 lat, Stasiek 20. Świadkowie nie uznają życia na kocią łapę, wystąpiliśmy więc do sądu rodzinnego o zgodę na małżeństwo. Przyjęłam chrzest: oznakę gotowości do służby bożej. Ruszyłam do niej z zapałem i zostałam tzw. pionierką stałą, czyli kaznodziejką z rekordową liczbą godzin poświęconych na głoszenie Dobrej Nowiny. W miesiącu przeznaczałam na to 90 godzin. Równie gorliwie chodziłam na trwające kilka godzin zebrania świadków i weekendowe spotkania w Sali Królestwa.

Mama przyszła na kilka naszych zebrań. Zabierała głos. Nikt się z niej nie śmiał, ale też nikt nie traktował poważnie. Wstydziłam się za nią, byłam na nią zła i obwiniałam się, że nie umiem jej pomóc.

Szybko zresztą sama zostałam matką. Niedługo po urodzeniu Magdy musiałam zmierzyć się z alkoholizmem Staśka. Przez kilka lat był czysty, ale wrócił do nałogu. Świadkowie nie uznają używek, więc błyskawicznie wykluczyli go ze zboru. Ja również odeszłam. Rozwiedliśmy się. Znów mieszkałam z mamą.

Codziennie słyszałam, jak rozmawia sama ze sobą, modli się i płacze. Którejś nocy przyszła do mnie w koszuli nocnej, ze świeczką i kartką: „Marzenko, uważaj, jesteśmy na podsłuchu”. Z czasem w ogóle przestała chodzić. Pełzała po podłodze.

Znów byłam zdana tylko na siebie, ale miałam pod opieką małe dziecko. Kiedy poczułam, że nie mam już siły wstawać z łóżka, poszłam po pomoc do psychiatry. Opowiedziałam jej również o mamie. Do końca życia będę jej wdzięczna, bo przyszła ze mną do domu. Porozmawiała z mamą i jeszcze tego samego dnia pogotowie zabrało ją do szpitala w Tworkach. Usłyszałam diagnozę: schizofrenia paranoidalna.

Pogubiłam się. Nie wiedziałam, na ile mama była chora psychicznie, a na ile fanatycznie religijna. Jak potoczyłoby się nasze życie, gdyby była zdrowa. Obwiniałam Kościół, że brał jej pieniądze, ale nigdy nie zainteresował się, jak żyjemy. W moim życiu nie było już dla niego miejsca. Zgłosiłam się do proboszcza z aktem apostazji: wolą odejścia z Kościoła katolickiego.

Nie byłam już jedną z owieczek, ale wciąż odzywało się we mnie religijne wychowanie. Wyłaziło, kiedy wchodziłam w relację z mężczyznami. Wybierałam tych z problemami. Miałam misję ratować ich z nałogów, poświęcać się dla ich dobra. Wybaczałam, kiedy mnie zdradzali, a przyjaciółki okazywały się nielojalne. Lata ćwiczeń do posłuszeństwa odzywały się, kiedy nie potrafiłam zachować się asertywnie. Lata pokuty i umniejszania wyłaziły też, kiedy szukałam pracy. Wydawało mi się, że jestem niedostatecznie dobra, żeby robić coś ciekawego i rozwijającego. Pracowałam więc ciężko i za małe pieniądze: byłam operatorką maszyn, prowadziłam linie produkcyjne, rozkładałam towar w sklepach, przezbrajałam maszyny, malowałam pociągi.

Dla Magdy i córki z drugiego małżeństwa, Marysi, często byłam – tak jak moja mama – matką nieobecną. Kiedy Magda była mała, pracowałam dużo i równie mocno imprezowałam. Wciągałam amfetaminę, paliłam brązową heroinę, próbowałam ecstasy. Wielu znajomych z tamtych lat już nie żyje. Ja przestałam brać, kiedy okazało się, że jestem w drugiej ciąży. Nigdy już nie wróciłam do narkotyków.

Jak w tamtych czasach wyglądała moja relacja z mamą? Odwiedzałam ją najpierw w Tworkach, a potem – była już ciężko chora – w szpitalu miejskim w Pruszkowie. Pod koniec 1999 r. dostałam telegram z wiadomością, że zmarła. Poczułam ulgę i natychmiast się za to skarciłam.

Nie byłam członkinią Kościoła, więc pogrzebem miał zająć się przyrodni brat mamy. Ten, który molestował ją i mnie w dzieciństwie. Skontaktował się z proboszczem parafii, na którą mama przez lata zbierała pieniądze. Usłyszał, że nie ma szans na pogrzeb kościelny. W innych parafiach początkowo wszyscy zapewniali, że pogrzeb kościelny jest możliwy. Schody zaczynały się, kiedy padało nazwisko mamy. Nikt oficjalnie nie przyznał, że to kara za moją apostazję, ale czułam, że tak było.

Pochowaliśmy mamę bez księdza. Na cmentarzu była nas garstka. Sąsiadka zmówiła modlitwę, wujek podziękował za uczestnictwo. Rozstaliśmy się bez słowa.

Starałam się odnaleźć bez mamy, Kościoła. I Boga, bo dlaczego miałam mu wierzyć, skoro tyle razy mnie zawiódł? Ojciec Marysi zmarł nagle. Ojciec Magdy wyjechał do Anglii. Wychowywałam dziewczynki samotnie i po swojemu: nie ochrzciłam ich, nie posyłałam na religię, nie obchodziłyśmy świąt kościelnych. Magda szybko poszła na swoje: wyjechała do pracy za granicę, urodziła córkę. Marysia przeniosła się ze mną do Makowa Podhalańskiego. Potrzebowałam zmiany. Sprzedałam mieszkanie w bloku, kupiłam domek do remontu. Początkowo żyłyśmy z renty, którą Marysia dostała po tacie. A potem, jak przez całe dorosłe życie, zaczęłam pracować fizycznie. Zrywałam się o świcie, wsiadałam na rower i gnałam do pracy. Obsługiwałam maszyny w firmie produkcyjnej, wykładałam towar w markecie, siedziałam na kasie. Jednak ciało wystawiało rachunek za lata ciężkiej roboty: skolioza, zwyrodnienie kręgosłupa i stawów obwodowych.

Wieczorami zapijałam w samotności smutek i zmęczenie. W tygodniu piwem, w weekendy dochodziła wódka. Brałam też leki psychotropowe na depresję.

14 sierpnia 2021 r. wróciłam z pierwszej zmiany i popiłam wódką kilkadziesiąt tabletek. Wcześniej napisałam do córki, że nie chcę dalej tak żyć. I pewnie umarłabym, gdyby nie Magda. Zadzwoniła do Marysi, która przyjechała do domu i wezwała pogotowie. Trafiłam do szpitala w Suchej Beskidzkiej, skąd przewieziono mnie – jako niedoszłą samobójczynię – do psychiatryka w Andrychowie.

Kobiety z mojej sali mówiły mi, że wołam mamę przez sen. Przez następne dni i miesiące docierało do mnie, że była moim katem, ale jednocześnie ofiarą swojej choroby i Kościoła. Mimo krzywdy, jaką mi wyrządziła, kochałam ją i tęskniłam. Godziłam się z nią w myślach i powtarzałam, że nie musi już dla nikogo cierpieć.

Ja też nie chciałam już cierpieć i zapijać smutku. Zaczęłam chodzić na mityngi Anonimowych Alkoholików. Brałam udział w terapii grupowej i indywidualnej. Co roku w sierpniu świętuję rocznicę trzeźwości. Odzywa się do mnie wtedy koleżanka Ania, również niepijąca alkoholiczka. Ale bliskie kontakty utrzymuję tylko z córkami. Żyję samotnie. Odkąd przeszłam na najniższą z możliwych rentę z powodu częściowej niezdolności do pracy, całe dnie spędzam w domu z psami i kotami. Czytam, słucham punk rocka i muzyki ska. Jestem w internetowych grupach dla ateistów i często dyskutujemy o tym, że żaden fundamentalizm religijny nie jest wart, żeby za niego umierać.

Pogodziłam się z myślą, że po śmierci nikt i nic na mnie nie czeka. Wiem też, że nie będę miała tradycyjnego pogrzebu: zostałam donatorem. Podpisując u notariusza specjalną deklarację, oddałam swoje ciało na rzecz krakowskiej Katedry Anatomii Akademii Medycznej. Kiedy umrę, na moich organach będą się uczyć kolejne pokolenia studentów medycyny. Przypomina mi o tym bransoletka, z którą się nie rozstaję. Mam na niej numer telefonu i nazwę instytucji, do której trzeba zadzwonić po mojej śmierci. Przez lata przygotowań do życia w Królestwie Bożym zaniedbałam wykształcenie. Wierzę, że chociaż po śmierci przydam się nauce.

Ta wiara jest dla mnie źródłem spokoju. Żałuję, że mama nigdy nie doświadczyła tego uczucia.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version