Wszyscy doskonale wiedzą, że Putin nie zdobył 87 proc. głosów poparcia w zakończonych właśnie w Rosji wyborach prezydenckich. Ale nawet tak wielka skala wyborczego fałszerstwa może być dla dyktatury skalą własnego sukcesu i efektywności. „Mogliśmy, więc sfałszowaliśmy. I co nam zrobicie?” – mówi Kreml, śmiejąc się nam, demokracjom, w oczy.
Według różnych przecieków z kremlowskich korytarzy, na które od tygodni powoływały się niezależne media, kluczowe wskaźniki efektywności dla wyborów prezydenckich wyznaczono na 80 proc. poparcia przy 70-proc. frekwencji.
Po pierwszych wynikach exit poll i cząstkowych danych ogłoszonych przez rosyjską państwową komisję wyborczą w niedzielę wieczorem można wnioskować, że Putin miał jednak jeszcze większy apetyt. Rosyjski dyktator postanowił sobie narysować poparcie sięgające 90 proc. Ta liczba dobrze ilustruje zachodzące w Rosji procesy konsolidacji reżimu, który coraz mocniej przechyla się z autorytaryzmu w stronę nieznoszącego najmniejszego sprzeciwu, wkraczającego w sferę prywatną totalitaryzmu.
Opozycja, która nie istnieje
Nawet uprawiana przez Kreml latami sterowana, fasadowa demokracja odchodzi teraz do lamusa. Odgórnie wyznaczona społeczna przestrzeń na niezgodę została zawężona do ok. 10 proc. Te pozostałe 10 proc. głosów nieoddanych na Putina nie trafiło jednak do kandydatów opozycji, bo takich po prostu nie było. Choć próbowali. Najpierw, jeszcze jesienią, chęć startu ogłosiła młoda dziennikarka Jekaterina Duncowa. Ale rosyjska państwowa komisja wyborcza odmówiła jej nawet prawa starania się o status kandydatki. Bliżej był Boris Nadieżdin, którego kandydaturę wysunęła pozaparlamentarna partia „Obywatelska inicjatywa”.
Nadieżdin otwarcie wystąpił z antywojenną agendą i został wsparty przez część politycznej emigracji. To sprawiło, że w styczniu do sztabów Nadieżdina w rosyjskich miastach w celu oddania podpisów wymaganych do rejestracji kandydatury zaczęły się ustawiać długie kolejki. Ale i ta wyborcza intryga nie trwała długo. Wszechwładna w tych sprawach centralna komisja wyborcza odmówiła rejestracji, bo jej zdaniem zbyt wysoki odsetek dostarczonych przez Borisa Nadieżdina głosów był wadliwy. Po całej awanturze pozostało rozczarowanie i obawy, że Nadieżdin, znany ze współpracy z ludźmi z aparatu władzy, mógł zostać wykreowany przez Kreml na antywojennego kandydata, by przetestować społeczne nastroje i poziom ewentualnej mobilizacji antyputinowskiego elektoratu. Niezależnie od tego, czy to prawda, czy nie, dzięki Nadieżdinowi rosyjskie władze pozyskały gotowy rejestr osób o antywojennych poglądach. Tylko naiwni mogą bowiem sądzić, że komisja wyborcza zachowa listy zawierające dane dokumentów i adresy osób, które poparły Nadieżdina dla siebie i nie przekażą ich służbom, jeśli te tylko o to poproszą.
Do wyborów ostatecznie wystartował dobrze znany Rosjanom zestaw kandydatów, którzy reprezentują tak zwaną systemową opozycję, a mówiąc prościej – partie, które chodzą na pasku Kremla, a jedynym celem ich istnienie jest dekorowanie Dumy, którą zarządza człowiek Putina Wiaczesław Wołodin. Na karcie wyborczej rosyjscy obywatele mogli oprócz Putina znaleźć kandydata partii komunistycznej i partii liberalno-demokratycznej. Niech nazwa tej ostatniej nikogo nie zmyli, bo to partia założona przez zmarłego Władimira Żyrynowskiego, a więc polityka, który sympatię wielu Rosjan zdobył tym, że otwarcie głosił faszystowskie poglądy, zanim to było modne. Do tego standardowego zestawu dołączono Władisława Dawankowa z partii Nowyje Liudi. To, że nieco świeższa oferta Kremla, który stworzył tę partię z nadzieją, że przejmie względnie liberalny elektorat, który inaczej mógłby szukać ujścia dla swoich emocji w działaniach opozycji pozasystemowej.
Ta ostatnia już właściwie nie istnieje. Jej nieformalnym liderem był Aleksiej Nawalny. Śmierć opozycjonisty w więzieniu na miesiąc przed wyborami wywołała autentyczną rozpacz w środowisku oponentów putinowskiego reżimu, zarówno w kraju, jak i na emigracji. W skrupulatnie zaplanowanym wielkim wyborczym evencie, jakim były wybory Putina, trudno było wymyślić jakikolwiek skuteczny wyłom, zwłaszcza w takiej sytuacji. Nie chodziło zresztą o efekt polityczny, co do tego nikt nie miał złudzeń. Ale skoro z góry wiadomo, że wybory będą sfałszowane, to znaczy, że walka toczyła się nie wynik, a obrazy, które będą wyborom towarzyszyć, a więc o to, czy w pamięci pozostawią po sobie uczucie triumfu reżimu, czy niesmak wywołany stosowanymi przez reżim metodami.
Wynik nieweryfikowalny
Kreml zrobił wszystko to, co zwykle, tyle że bardziej. W masowych fałszerstwach niezastąpiony jest rozwijany sukcesywnie system głosowania elektronicznego. W ten sposób głos oddał Putin, co pokazała propaganda. Usiadł przed ekranem, wykonał jeden klik i mechanicznie pomachał do kamery. Rosjanie szybko zwrócili uwagę, że w rzeczywistości głosowanie przez internet wymaga o wiele więcej operacji, weryfikację tożsamości i tym podobne, więc z głosem Putina mogą być problemy. Ale i w tym przypadku jasne jest, że nie ma znaczenia, gdzie i ile razy ktoś kliknął. Wynik elektronicznej części wyborów, który przedstawi centralna komisja i tak będzie nieweryfikowalny.
Od paru lat wybory w Rosji mogą być kilkudniowe, teoretycznie z powodu pandemii, by ludzie nie musieli się tłoczyć, ale w praktyce nic tak nie pomaga w fałszerstwach jak rozciągnie czasu głosowania. Już od piątku do lokali wyborczych ustawiały się kolejki. Lojalność władcy okazywali w ten sposób pracownicy budżetówki – urzędnicy, nauczyciele, wykładowcy, załogi szpitali, zatrudnieni w państwowych spółkach, ale często także w prywatnych sektorze. We wszystkich tych miejscach przełożeni i pracodawcy wywierali presję na podwładnych i oczekiwali potwierdzenia oddania głosu. Efektywność tego procesu do dla reżimu test, czy wszystkie tryby w maszynie działają prawidłowo i wykonują zadane im parametry. I trzeba przyznać, że ten test przebiegł dla rosyjskiego reżimu pomyślnie.
Incydentów w lokalach wyborczych było niewiele. Zdarzały się tajemnicze podpalenia i wylewanie gencjany lub popularnej w Rosji zieleni brylantowej do urn. Nie miały jednak charakteru zorganizowanego oporu. Osoby, które się do takich działań uciekały, zeznawały potem, że otrzymały zadanie od tajemniczych ludzi przez czaty w Telegramie, na przykład pod groźbą utraty oszczędności. Sprawa pachnie więc raczej prowokacją, a nie buntem przeciwko nieuczciwym wyborom.
By zakłócić obraz ogólnonarodowego święta, rosyjska opozycja miała do wyboru niewiele wariantów, a wszystkie z nich były obarczone wadą. Najprościej oddać głos nieważny zakreślając więcej niż jednego kandydata i dopisując coś na karcie wyborczej. Wielu zdecydowało się na ten krok i do sieci szybko trafiły zdjęcia, na których widać hasła „Putin zabójca”, „Niet wojnie” albo nazwisko Nawalnego wpisane jako nazwiska kandydata. W duchu zapoczątkowanej przez samego Nawalnego przed laty taktyki „sprytnego głosowania” można było głosować na najmniej obrzydliwego z dostępnych kandydatów, czyli Władisława Dawankowa. Ale krytycy tego rozwiązania podkreślali, że właśnie po to Kreml Dawankowa wystawił, więc nie ma tu żadnego potencjału protestu.
Ostatecznie stanęło na akcji „W południe przeciwko Putinowi”. Polegała ona na tym, by ludzie, którzy chcą okazać swój protest przeciwko reżimowy, przyszli do lokali wyborczych w umówiony dzień i o umówionej porze, czyli w niedzielę w południe. Nie miało przy tym znaczenia, czy oddadzą głos, ważny czy nieważny i co zrobią z kartą wyborczą. Chodziło jedynie o to, by zaznaczyć swoją obecność w bezpieczny sposób, bo Kreml nijak nie mógł potraktować tłumu w lokalach jako nielegalnego zgromadzenia.
Kremlowskie boty rozsyłały co prawda wiadomości, ostrzegające przed udziałem w akcji, ale na groźbach się skończyło. Opozycji chodziło też o to, by zobaczyć się nawzajem, poczuć, że nie jest się samym. Akcję przed śmiercią poparł Nawalny, a przed samymi wyborami do udziału w niej wzywała wdowa po nim Julia Nawalna i inni czołowi opozycjoniści. I rzeczywiście w niedzielę około 12 przed lokalami w Rosji zaczęły ustawiać się kolejki, podobne, a nawet dłuższe pojawił się przed rosyjskimi ambasadami za granicą, gdzie głos oddawali emigranci. Reżimowa propaganda starała się obrócić tę akcję na swoją korzyść, podkreślając wysoką frekwencję, świadczącą o jedności Rosjan. Efekt protestu dotarł więc tylko do wtajemniczonych, a wynik akcji wywołuje mieszane uczucia.
Działania rosyjskiej opozycji w związku z wyborami w Ukrainie wywołują co najwyżej zażenowanie. Popularny bloger z Donbasu Denis Kazański zestawił apel Julii Nawalnej, by w niedzielę „przyjść do lokalu wyborczego i po prostu tam postać” z prawdziwą rosyjską opozycją, która naprawdę walczy przeciwko reżimowi Putina. A taką opozycją są jego zdaniem ochotnicze oddziały rosyjskie, które walczą po stronie Ukrainy, a w ostatnim tygodniu zintensyfikowały rajdy i ataki na przygraniczne rosyjskie tereny w obwodzie kurskim i biełgorodzkim.
Głosowanie pod lufami karabinów
Ukraińcy śledzą uważnie rosyjskie wybory jednak nie ze względu na ocenę strategii rosyjskiej opozycji. To, co istotne dla Kijowa, to fakt przeprowadzenia wyborów na okupowanych przez Rosję terytoriach Ukrainy, stanowiący wprost złamanie prawa międzynarodowego. Francuscy fotoreporterzy uchwycili kadr, który najlepiej obrazuje to, jak wybory Putina przebiegały w warunkach okupacji. Na zdjęciu widać urnę na stojącą na tylnej masce starej łady, samochód z przodu ma wetkniętą wielką rosyjską flagę. Przy masce stoją dwie kobiety, a obok nich stoi zamaskowany żołnierz z długą bronią. Z relacji, które docierają zza linii frontu, wynika, że była to powszechna praktyka.
Nielegalne komisje wyborcze w ramach procedury przedterminowego głosowania od tygodnia objeżdżały miejscowości, gdzie chodziły od drzwi do drzwi w towarzystwie uzbrojonych wojskowych. Gdy ktoś nie chciał oddać głosu, zaczynała się presja i groźby. Nie tylko represyjny i bezprawny charakter głosowania jest wyraźniejszy w ukraińskich regionach, które znajdują się pod tymczasową kontrolą Rosji, ale i skala wyborczego fałszerstwa jest tam bardziej ewidentna.
W zrujnowanym przez rosyjską armię Mariupolu komisja wyborcza włączyła do spisu wyborców jakieś 300 tys. osób, chociaż w mieście nie ma w tej chwili nawet warunków, by tyle osób tam mieszkało. Rosjanie prawdopodobnie przejęli po prostu ukraińskie rejestry wyborców sprzed pełnoskalowej agresji i uznali je za własne. Głosy oddane tam na Putina to zatem dosłownie głosy martwych dusz – ludzi, których Putin zabił. Takich fikcyjnych głosów oddanych rzekomo na terytoriach ukraińskich może być kilka milionów.
Afront wobec dyktatora
Chociaż żadne dotychczasowe wybory w putinowskiej Rosji nie były uczciwie i różne instancje wielokrotnie krytykowały Kreml za nieprzestrzeganie demokratycznych norm, to ich wynik i tak był powszechnie uznawany przez społeczność międzynarodową. Także na Zachodzie godzono się na taki stan rzeczy, bo panowało przekonanie, że Putin to partner handlowy i nie opłaca się go drażnić. Ale po wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, a zwłaszcza teraz po śmierci Aleksieja Nawalnego, padają coraz bardziej zdecydowane apele do zachodnich rządów, by nie uznawały wyniku zakończonych właśnie wyborów. Z takimi apelem do państw UE wystąpili rosyjscy opozycjoniści, a Julia Nawalna z podobnym zwróciła się do amerykańskiej administracji na łamach Washington Post.
Ale to nie ocena jakości rosyjskich wyborów ani odezwy rosyjskich dysydentów wyznaczają stosunek Zachodu do Putina, a wojna w Ukrainie. Jeśli ktokolwiek na Zachodzie łudzi się jeszcze, że możliwe jest zakończenie wojny w wyniku negocjacji i jakiegoś porozumienia, to zawrzeć można je niestety tylko z Putinem. Jeśli zaś Zachód, a przynajmniej sama UE jest zdeterminowana we wsparciu Ukrainy i rozumie, że Rosja stanowi egzystencjalne zagrożenie nie tylko dla tej ostatniej, ale także dla Europy, to może, a nawet powinien sobie taki „afront” wobec krwawego dyktatora pozwolić.