– Dobry dyrygent jest jak dobry przywódca. Może być niezauważalny, ale jego decyzje są genialne i wszystko funkcjonuje – mówi Daniel Stabrawa, który przez 35 lat był koncertmistrzem słynnej orkiestry Berliner Philharmoniker.
„Newsweek”: Jak upiec bardzo dobry chleb? Pytam nie byle kogo, bo… mistrza piekarnictwa.
Daniel Stabrawa: To trochę tak jak grać na skrzypcach. Ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Przepis jest prosty: potrzeba mąki, wody, soli, drożdży i… cierpliwości (śmiech). Teraz już robię bardzo dobre chleby, ale na początku zupełnie mi nie wychodziło. Nie wiedziałem dlaczego. Szukałem, ćwiczyłem, dużo mąki zniszczyłem, ale już wiem, jak upiec dobry chleb razowy, ciemny czy pszenny, lekki. Nie wolno ciasta robić maszyną, trzeba je czuć w rękach i znajdować odpowiednie proporcje między wodą, temperaturą, ilością mąki. Jak z muzyką.
Widzi pan analogie między sztuką pieczenia i tworzenia muzyki?
– Tu i tu mamy do czynienia ze sztuką. W obu przypadkach chodzi o sekret znalezienia proporcji. Tworząc muzykę, grając koncert dla publiczności, trzeba wiedzieć, ile wnieść energii, ile radości, a ile kontroli nad tym, co się robi. Jeśli któryś ze składników przeważa, to wychodzi dziwnie.
Był pan członkiem jednej z takich najważniejszych „piekarni muzycznych” na świecie, czyli orkiestry Berliner Philharmoniker. Pamięta pan swoją pierwszą próbę z tą orkiestrą?
– Bardzo dobrze pamiętam. To był bodajże 1983 r. Nie wiedziałem nawet, kiedy zaczęliśmy grać. To było niesamowite napięcie, czekanie na ten jeden sygnał Herberta von Karajana. Przygotowywaliśmy III symfonię Brahmsa w Salzburgu. Znałem, oczywiście, tę muzykę, ale nie wiedziałem, co się dzieje. On po prostu nic nie pokazywał, tylko nagle wystrzelił niesamowitą energią i wszyscy zaczęli przepięknie grać. Koledzy to znali i wiedzieli, że tak jest zawsze. Ja byłem przyzwyczajony do przedtaktu, czyli wyraźnego znaku wprowadzającego ze strony dyrygenta, a on po prostu rozpoczął symfonię bez żadnego ostrzeżenia.
Słynął też z tego, że nie patrzył na orkiestrę w trakcie koncertów i dyrygował z zamkniętymi oczami.
– Tak, choć czasami na początku rozglądał się i nawiązywał intensywny kontakt wzrokowy z koncertmistrzem. Jako doświadczony dyrygent wiedział, że może coś zasugerować, ale wszystko i tak zależy od orkiestry, a zwłaszcza koncertmistrza.
Im mniej prób, tym łatwiej. Wszyscy są przygotowani, skoncentrowani od samego początku i to przynosi częściej lepsze efekty muzyczne
To on zaprosił pana na stanowisko koncertmistrza, chociaż na początku mieliście trudne relacje, nie cenił pana aż tak bardzo.
– Nie było łatwo, bo akurat trafiłem na moment jego zasadniczego konfliktu z orkiestrą. Byłem troszeczkę takim pionkiem strategicznym. Najpierw powiedział mi zdecydowane „nie”, a potem nagle przysłał telegram, że chce, żebym grał wszystkie fragmenty solowe w repertuarze. Orkiestra się dziwiła, a Karajan chciał pokazać, że to on decyduje, nikt inny. I w końcu zdecydował. Miał swój pomysł na brzmienie orkiestry berlińskiej i parł do tego za wszelką cenę.
Z poprzednikiem na stanowisku koncertmistrza berlińczyków łączyła pana nie tylko marka skrzypiec, ale coś dużo ważniejszego.
– Rzeczywiście, mój poprzednik, Michael Schwalbe, grał na legendarnych skrzypcach Stradivariusa z 1709 r. użyczonych mu dożywotnio przez Fundację Axela Springera, ja też grałem na instrumencie z tej manufaktury (śmiech). Ale przede wszystkim Michael Schwalbe to tak naprawdę Mieczysław Mojżesz Szwalbe, urodzony w Radomiu, a wykształcony w Warszawie, rodowity Polak.
Pana następcą jest z kolei Krzysztof Polonek – czy jest coś szczególnego w polskich skrzypkach, że od ponad 70 lat prowadzą jedną z najlepszych orkiestr na świecie?
– Odpowiedziałbym przekornie słowami legendy wiolinistyki, Nathana Milsteina, którego zapytano kiedyś: „Dlaczego muzycy pochodzenia żydowskiego grają tak genialnie?”. On na to: „Nie wszyscy, proszę pana, znam takich, którzy grają źle”. Ale chyba rzeczywiście kwestia mentalności narodowej może grać tutaj jakąś rolę, zwłaszcza jeśli spojrzymy na artystów z dawnego bloku wschodniego, narodowości żydowskiej czy teraz, chociażby z Azji. Oni w porównaniu z koleżeństwem z innych krajów już na wstępie musieli robić „bardziej i więcej”. Musieli więcej ćwiczyć, bardziej się starać, aby w ogóle w tym świecie wielkiej konkurencji zaistnieć. Do tego dochodziła niesamowita chęć pracy, bo jednak, żeby coś osiągnąć, trzeba było pracować bez żadnych korzyści materialnych.
A jak się pracuje z taką orkiestrą?
– Wszyscy pracują tam niezwykle intensywnie. Mało znam zespołów, które pracowałyby ciężej. Jednak z drugiej strony, powiem panu, że im więcej orkiestra ma zaplanowanych prób, tym praca jest trudniejsza, bo na pierwszą nikt nie przychodzi przygotowany. No bo po co, skoro mamy tyle prób? Im mniej prób, tym łatwiej. Wszyscy są przygotowani, gotowi, skoncentrowani od samego początku i to przynosi częściej lepsze efekty muzyczne.
Foto: ANTON MILAGROS
Współpracował pan z wszystkimi największymi dyrygentami drugiej połowy ubiegłego wieku. Czy któregoś wspomina pan szczególnie źle?
– Szczególnie źle wspomina się raczej jakąś próbę albo koncert. Oczywiście, są też dyrygenci, których, powiem delikatnie, mniej się lubiło. Najczęściej wtedy, kiedy osobowość przeważała nad wizją muzyczną. Ale w momencie, kiedy pracowaliśmy nad muzyką, to zapominaliśmy, że to człowiek, którego niespecjalnie lubimy. Zostawała tylko muzyka. Chociaż miałem taki przypadek, że jeden bardzo sławny dyrygent uciekł przed nami ze sceny w trakcie próby – po prostu oddał batutę, a resztę przygotowań poprowadził jego asystent. Przyszedł dopiero na sam koncert.
Są tacy, którzy mówią, że dyrygenci w obecnych czasach coraz mniej znaczą i wnoszą.
– Kiedyś szefowie zespołów byli wybierani prawie że dożywotnio. Mieli czas, żeby odcisnąć swoje piętno na brzmieniu orkiestry, dać jej rozpoznawalność i wyjątkowość. Obecnie kontrakty z szefami orkiestr są stosunkowo krótkie, a dyrygent łączy kilka posad w jednym ręku. Ale wciąż uważam, że dobry dyrygent jest jak dobry przywódca, prezydent czy premier. Może być niezauważalny, ale jego decyzje są genialne i wszystko funkcjonuje.
Rośnie za to poziom orkiestr.
– W obecnych orkiestrach są wspaniali muzycy i każdy chciałby pokazać, że potrafi więcej niż wszyscy inni. Podnosi się poziom orkiestr, ale zanika ich indywidualność. Więcej umiejętności, ale mniej charakteru.
Jednak nawet doskonałemu zespołowi coś może pójść nie tak w trakcie koncertu…
– Nam, słynnym berlińczykom, też się to zdarzało, a jakże! Wykonywaliśmy kiedyś koncertowo „Toscę” Pucciniego i sam wielki Herbert von Karajan stracił w jednym miejscu na momencik kontrolę, dał nieopatrznie sygnał wejścia jednej grupie nie w miejscu, w którym powinien. Wszystko się kompletnie rozleciało, nikt nie wiedział, kiedy wejść, ani śpiewacy, ani koledzy z orkiestry. Trzeba było szybko przejść do arii, żeby uciec z tej potwornej kakofonii. Podobnie Claudio Abbado w jednej z rzadko wykonywanych oper Franza Schuberta nie wiedział dokładnie, w którym miejscu jesteśmy, a prowadził całość z pamięci i zadyrygował w jednym miejscu w nieodpowiednim tempie. Jeden kolega z tyłu zaczął grać w tym właśnie tempie i się zaczęło. Katastrofa. Abbado strasznie się obraził. Poszedłem później do tego kolegi i pytam, dlaczego to zrobił? Przecież wiedział, że tempo jest inne, mógł patrzeć na mnie. Odpowiedział, że chciał raz zagrać tak, jak dyrygent dyryguje (śmiech).
Pamiętam też jedną sytuację, kiedy wszystko się rozleciało chyba przeze mnie. Stwierdziłem, że w jednym ważnym muzycznie momencie dyrygent może sobie machać, co chce, a wszyscy i tak patrzą na mnie, koncertmistrza, i że pierwszy pulpit nigdy się nie myli. A jednak. Wstyd mi do dziś. Proszę nie pytać o nic więcej (śmiech).
To było niesamowite napięcie, czekanie na sygnał Herberta von Karajana
To tylko potwierdza starą prawdę, jak ważny w orkiestrze jest koncertmistrz.
– Najlepsi dyrygenci wiedzą, że muzyka płynie ze skrzypiec, a te trzymają się przewodnictwa koncertmistrza. To on w pewnym sensie prowadzi koncert. Dyrygent musi z nim współpracować. Dyrygent jest, widzi się go, ale wcale nie trzeba na niego patrzeć. Wystarczy, jak mawiał Leonard Bernstein, że ten „stanie rytmicznie” i to się czuje. Ale muzyka wychodzi ostatecznie z pierwszego pulpitu. Słabi dyrygenci tego nie rozumieją. Poganiają, wymuszają rytm, frazę.
W czasie naszej rozmowy oglądamy zapis próby finału IV Symfonii Brahmsa w wykonaniu Berliner Philharmoniker i Wilhelma Furtwänglera z 1948 r.
– Może rozpoznam jakiegoś kolegę z młodości? Proszę zobaczyć, jak w tym miejscu Furtwängler zwalnia i daje oddech narracji. Trzeba dużo zrozumienia dla muzyki, żeby w tym miejscu sobie na to pozwolić… A teraz jakie przyspieszenie, jak umiejętnie podkręca tempo!
Rozmawiamy w trakcie katowickiego Międzynarodowego Konkursu Dyrygenckiego im. Fitelberga, w którym jest pan jednym z jurorów. Czy znajduje pan wśród młodych uczestników takich, którzy zapowiadają się na przyszłe gwiazdy?
– Wszyscy koledzy z jury zgodnie podkreślają, że poziom uczestników jest niesamowity. To niezwykle inteligentni młodzi ludzie z nieprzeciętnymi umiejętnościami. Zapowiadają się wspaniale. Ale czy są gotowi? Czujemy, że będą świetnymi dyrygentami, choć brakuje im jeszcze doświadczenia. Wie pan, co jest największą trudnością?
Tak?
– Dyrygenci nie są generalnie bardzo lubiani przez orkiestry. Może dzieje się tak z powodu, o którym opowiedział w chwili szczerości jeden z najlepszych dyrygentów w historii, Daniel Barenboim. Na podstawie swoich doświadczeń stwierdził, że instrumentaliści w orkiestrach są w tej chwili tak wspaniałymi muzykami, że są lepsi niż większość dyrygentów, którzy ich prowadzą. I to jest wyzwanie.