Spotykam się z zarzutami, że pokazywanie podejrzanego o pedofilię może być dla tej osoby niebezpieczne. Zawsze wtedy powtarzam, że chcę ludzi ostrzec.

Jestem Alex Hunter. Tak naprawdę nazywam się inaczej, ale do imienia Alex przyzwyczaili się nie tylko inni łowcy, ale i mój dwudziestoletni syn. Polował z nami, zanim poszedł do wojska. Uszyłem dla niego mundur. Miał też swoją kamizelkę, kominiarkę. I przydomek: Wąski Hunter. Wychowywałem go sam. Jego mama odeszła od nas, kiedy Wąski miał osiem lat.

Kiedy o nim myślę, przypomina mi się moje własne dzieciństwo. U mnie było odwrotnie: to ojciec nas zostawił. Był działaczem Solidarności, internowanym podczas stanu wojennego, uznanym za wroga PRL. Nie mieszkaliśmy razem, a mimo to na własnej skórze poczułem, co znaczy kocioł. Była zima, piąta rano, a my z matką musieliśmy wyjść przed klatkę schodową. Dygotaliśmy z zimna, ja w piżamie, mama w koszuli nocnej, a w naszym domu esbecy polowali na dokumenty i gazetki obciążające ojca.

Z powodu jego działalności było nam ciężko, ale mama nigdy się nie skarżyła. A mogła, bo pracowała na kolei, ale z powodu ojca nie miała szansy na podwyżkę ani awans. Nie skarżyła się też, kiedy ojciec przestał płacić alimenty i kompletnie o nas zapomniał.

W naszym domu się nie przelewało, ale miłości było pod sufit.

Może dlatego jak najwcześniej chciałem pracować, żeby odciążyć mamę. Do pierwszej pracy poszedłem w wieku 13 lat. Zamiatałem stolarnię z wiórów, lakierowałem drewniane kwietniki. Prawie cały zarobek oddałem mamie, sobie zostawiłem pieniądze na pierwsze w życiu dżinsy. Na kolorowy telewizor zarobiłem dwa lata później, kiedy już w kapitalistycznej Polsce jako tzw. mrówka przenosiłem w plecaku wódkę z czeskiej na polską stronę granicy. A na kasetony na suficie i tapety na ścianach uciułałem, sprzedając szmuglowane z Niemiec napoje w puszkach i reklamówki.

Mama chwaliła moją przedsiębiorczość, ale mówiła: inwestuj w siebie. Inwestowałem więc: czytałem dużo książek historycznych. Interesowały mnie też prawo i archeologia. Do dziś, kiedy jadę na łowy, słucham audiobooków na tematy historyczne. A kiedy mam chwilę, zatrzymuję się i zwiedzam. Mama mówiła też, żebym pomagał innym, dlatego, kiedy jedziemy z innymi łowcami na akcję, zdarza mi się przy okazji zawieźć np. zebrane przez łowców dary dla ofiar pożaru. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie – też przy okazji łowienia – wykorzystywałem do wożenia darów nasz firmowy bus.

Chciałem studiować prawo albo archeologię, ale nie było nas stać. Dlatego – żeby pomagać innym, do czego namawiała mnie mama – poszedłem do wojska. Służyłem kilka lat, ale zniechęciłem się: nie miałem autonomii i brakowało mi kontaktu z potrzebującymi pomocy. Zrezygnowałem i znalazłem zajęcie w jednej z największych agencji detektywistycznych w Polsce. Tu czułem, że moja praca ma sens: ruszałem tropem sprawców kradzieży, szantażu, porwań. Szukałem też zaginionych. Często takie poszukiwania kończyły się tragicznie: byłem przy wyławianiu zwłok, odnajdywaniu samobójców. W pewnym momencie jednak taka praca przestała mi się opłacać – firma miała siedzibę w centrum kraju, a ja mieszkam na południu. No i nie mogłem tak często wyjeżdżać z domu: żona znalazła sobie innego partnera i zostawiła mnie z synem. Założyłem firmę z branży medialnej i zostałem rodzicem na pełny etat. Obserwowałem, jak ufne może być dziecko i jak łatwo można je skrzywdzić.

Podczas pandemii zgłosiła się do mnie nauczycielka z podstawówki. Dzieci uczyły się zdalnie, pewnego razu jakiś mężczyzna włamał się do systemu i obnażył się podczas lekcji. Udało się go zidentyfikować i złapać. Kilka dni później zgłosiła się do mnie inna znajoma z podobną sytuacją. Znów dotyczącą nadużyć wobec dzieci i internetu. Pomyślałem, że skala zjawiska musi być o wiele większa. I przypomniał mi się telewizyjny program paradokumentalny „Łowca pedofilów”, którego współtwórcą i bohaterem jest Krzysztof Dymkowski, były motorniczy z Wrocławia. Zacząłem wertować strony w internecie.

W Polsce ruch łowców dopiero się rozwija. W Wielkiej Brytanii istnieje kilkadziesiąt takich grup. Wszystkie działają na podobnych zasadach: podejrzanych o pedofilię przyciągają tzw. wabiki, czyli dorośli ukrywający się za fejkowymi zdjęciami dzieci np. na Facebooku. Wabik czeka, aż podejrzany nawiąże z nim kontakt, a potem zaczyna wysyłać treści pornograficzne i proponuje spotkanie. Tamten łapie haczyk, ale na umówionym miejscu nie czeka na niego dziecko, tylko łowcy. Podczas takiego spotkania prezentują mu zebrane materiały (korespondencję, zdjęcia i filmiki) i robią ze wszystkiego live (na FB albo YouTubie). Na zakończenie przekazują podejrzanego policji. Pomyślałem: to coś dla mnie.

Miałem pomysł, brakowało mi łowców. Wrzuciłem ogłoszenia na portale internetowe. Zgłosiło się kilku hunterów. Każdy z innego powodu. Bliski kolega z pracy jednego z nich okazał się pedofilem. Córka innego była napastowana w sieci. Dla kolejnego bezpieczeństwo dzieci jest priorytetem, bo ma syna i córkę. Brakowało mi też wabików, ale udało mi się je zebrać. Wszystkie to kobiety, jedna pracuje w biurze projektowo-konstrukcyjnym, dwie w przedszkolu. Szukałem też prawnego umocowania takiego polowania. Artykuł 200 Kodeksu karnego mówi, że „kto obcuje z małoletnim poniżej lat 15 lub dopuszcza się wobec takiej osoby innej czynności seksualnej lub doprowadza ją do poddania się takim czynnościom albo do ich wykonania, podlega karze pozbawienia wolności od 2 do 12 lat”. No dobrze, ale czy jako cywil mogę kogoś takiego zatrzymać? Znajomy prawnik podsunął mi artykuł 243, w którym jest zdanie, że „każdy ma prawo ująć osobę na gorącym uczynku lub w czasie pościgu podjętego bezpośrednio po popełnieniu przestępstwa, jeżeli zachodzi obawa ukrycia się tej osoby lub nie można ustalić jej tożsamości”.

Miałem wszystko, mogłem ruszać w Polskę.

Najpierw jednak wabiki, czyli dorosłe kobiety ukrywające się w internecie za utworzonymi przez sztuczną inteligencję zdjęciami dzieci, musiały wykonać swoją robotę. Dzięki nim błyskawicznie uzbierałem kilkaset stron korespondencji wirtualnych dzieci z pedofilami. To oni zaczepiali, to oni, nieproszeni, wysyłali zdjęcia swoich genitaliów, wreszcie to oni, niezachęcani przez nikogo, proponowali spotkanie. Wcześniej jednak pisali.

Zenon (52 lata, do wirtualnej dziewczynki, 12 lat): „Ja mam peniska Dudusia. Tak się na to mówi. A widziałaś ty Dudusia kiedyś na oczy? Czy chcesz zobaczyć? Wyślę ci swojego Dudusia, a ty pokażesz mi swoją muszelkę. Zrób fotkę i wyślij”.

(Wysyła zdjęcie penisa) „Zobacz sobie. To się wkłada w cipkę. Podoba ci się mój kutasek? Możesz widzieć, ale pod warunkiem, że nikomu nie powiesz”.

Marek (33 lata, do wirtualnej 12-latki): „Mam ochotę na ciebie. Masz być uległą uczennicą w seksie, masz spijać moje soki. W zamian dostaniesz słodycze”. (Aby przygotować dziecko do współżycia, wysyła mu filmy, na których uprawia seks z młodymi kobietami).

Arkadiusz (40 lat, do wirtualnej 12-latki): „Dałabyś się dotykać w tajemnicy? Tylko nie mów nikomu, że lubię dziewczynki! Będziesz pisała na mnie pedofil? Lubię, jak się mnie tak nazywa. Będę ci wdzięczny. Napisz mi na zachętę to słowo. Będę mógł cię dotykać? Przesuwać dłoń po kolanku i jeszcze wyżej?”.

Łowimy pedo, czyli podejrzanych o pedofilię, od trzech lat. Przez ten czas wydaliśmy policji 298 mężczyzn. Co sprawa, to inna historia, bo i pedo są różni. Mamy na koncie zatrzymanie m.in. bohatera telewizyjnego show, zawodowych żołnierzy, zawodowego strażaka, kierowców tirów, emerytowanego nauczyciela, syna komendanta policji. Najczęściej namierzeni przez nas przyjeżdżają na umówione miejsce, ale zdarzają się sytuacje, w których trzeba ich – dokładnie rzecz ujmując – wyciągać z domów. Tak było z delikwentem z Dolnego Śląska, który po 18 latach więzienia (zabił sąsiadkę) zaczął w internecie polować na dzieci. Podobnie zareagował na łowców mieszkaniec wsi Węgry. Nie chciał nas wpuścić. Kiedy jednak udało się go namówić na rozmowę, wyszła do nas jego córka i wyznała, że ojciec przed laty ją molestował.

Takie zatrzymania bywają niebezpieczne: podczas jednej z akcji w Warszawie pedo przyszedł na spotkanie z dwoma nożami. Bywa też, że dowody dosłownie wpadają nam do rąk. Podejrzany z Mazowsza obiecał wirtualnemu dziecku 2 tys. zł za stosunek. Kiedy go przejęliśmy, miał przy sobie te pieniądze, ale też przyjechał samochodem z opuszczonymi tylnymi siedzeniami, winem i prezerwatywami.

Wszystkie akcje nagrywamy i puszczamy live, może dlatego ludzie coraz częściej nas rozpoznają. I bywa, że pomagają.

Tak się zdarzyło w Świętochłowicach. Podejrzany miał dzień wcześniej spotkać się z dzieckiem w Katowicach. Nie przyszedł, ale my nie daliśmy za wygraną. Mieliśmy jego zdjęcie, więc zaczęliśmy wypytywać ludzi. Ktoś nas rozpoznał, zadzwonił do drugiego, szybko wokół nas zebrał się tłumek. Okazało się, że ktoś z tego tłumu miał numer telefonu do podejrzanego. Umówili się na pętli tramwajowej. Pojechaliśmy tam. A za nami grupa licząca 70 osób. Pedo przyszedł nieświadom niczego. Kiedy czytałem mu treść korespondencji z wirtualnym dzieckiem, tłum chciał go zlinczować. Na nakręconym przez nas filmie z zatrzymania widać, że jest zaskoczony.

I przestraszony.

Często spotykam się z zarzutami, że pokazywanie przez nas wizerunku podejrzanego o pedofilię może być dla tej osoby niebezpieczne. Zawsze wtedy powtarzam, że nie chcę stosować ostracyzmu, chcę ludzi ostrzec. Gdybym ostrzegł przed pedofilem, optykiem z Sosnowca, nie zabiłby on 11-letniego chłopca. Ludzie kojarzyliby wizerunek mężczyzny i zawiadomili policję, że zbyt często pojawia się w okolicy placu zabaw. To po pierwsze. Po drugie, dzięki transmisjom live, które potem wiszą w internecie, zgłaszają się do nas inne ofiary. Niektórzy pedo krzywdzili je kilkanaście lat temu. Dzięki upublicznieniu ich wizerunku ofiary mają satysfakcję, ale też nadzieję na skuteczne ukaranie.

Jak jest w rzeczywistości? Złapany przez nas podejrzany o pedofilię trafia na policję. Po 48 godzinach na dołku jedzie do prokuratury, gdzie dostaje zarzuty i zazwyczaj tzw. wolnościowe środki zapobiegawcze. Czyli wraca do domu, gdzie zgłaszając się niemal codziennie na policję, czeka na rozprawę sądową. A takie czekanie może trwać miesiącami.

Jedyna, naprawdę ciężka dla niego kara, to zapewniona mu przez nas rozpoznawalność.

Znajomi pytają, czy coś mam z tego łowienia. Odpowiadam, że działamy w ramach fundacji. Większość uciułanych przez nas pieniędzy idzie na paliwo i naprawy samochodu. Jedyne, co mam, to satysfakcja. No i smutek. Jestem smutny, kiedy w domu, do którego wchodzimy, są dzieci. Te dzieci kochają swojego ojca niezależnie od tego, jaki jest. Przeżywają jego zatrzymanie. Syn jednego z pedo stanął w drzwiach i przytknął sobie do szyi nóż. Córka innego wczepiła się w ojca, płakała i błagała, żeby zostawić tatusia. Trzeba było siłą ich rozdzielać.

Jest mi smutno, kiedy widzę, że podejrzewany o pedofilię – nawet w trakcie kary więzienia – jest bezkarny. Do naszych wabików prosto z zakładu karnego pisali dwaj więźniowie.

Jest mi smutno, kiedy na adres fundacji odbieram prywatne wiadomości od ludzi, których dzieci są molestowane w sieci. Te dzieciaki mają nawet po siedem lat!

Kto im zakłada konto np. na Facebooku? Rodzice. To oni nieświadomie wpychają je w ręce pedofilów.

Dlatego, co mnie chyba najbardziej smuci, my, łowcy i wabiki, będziemy mieć coraz więcej roboty.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version