Pamiętam, że dopiero mój trzeci film na TikToku miał zasięgi, które można było traktować poważnie.

Bardzo szybko doszedłem do siedmiuset tysięcy obserwujących. To tak, jakby cała Łódź cię kochała, czaisz to? Były filmy mające dwa miliony wyświetleń. Ej, każdy mieszkaniec Warszawy zobaczył twój filmik – robi ci to coś?

Mnie nic to nie robiło, bo nie myślałem o tym, jaki będzie ciąg dalszy tej historii. Nie wszedłem turboświadomie w to gówno. Były to dla mnie liczby w internecie. Ja po prostu – odkąd pamiętam – oglądałem, jak się montuje filmy, a potem sam je montowałem. Wiedziałem, co zrobić, żeby w krótkim czasie mieć milionowe zasięgi. Miałem na to świetny plan i byłem pewny, że mi się uda.

Jak wiemy, waluta pod nazwą „zasięg” ma w d**e to, że film był kręcony przez wybitną osobowość kamerą za pierdyliard dolarów, jeżeli nie rozgrzeje odbiorców do dawania lajków. To się po prostu ma oglądać, a ludzie muszą chcieć klikać. A ja wiedziałem, jak takie filmiki montować przy pomocy zwykłej komórki. Skąd? Bo jako dwudziestolatek miałem już dosyć spore doświadczenie na ten temat. I – rzecz jasna – chciałem światu udowodnić, że zrealizuję mój plan. Tak też się stało, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Z dniem narodzin załapałem się na końcówkę XX w. To w jakiś sposób symboliczne, bo urodziłem się jeszcze przed wynalezieniem smartfona i pierwszej aplikacji, która pojawiła się kilka lat później.

Na pierwszą komunię dostałem prostego canona – do dziś leży u mnie w domu, trzeba nacisnąć pięć razy, żeby zaskoczył. Kiedy w mojej rodzinie pojawiła się ciężka choroba, w ramach wsparcia nagrywałem nim zabawne materiały wideo, żeby rozweselić całą brygadę. Miałem wtedy dwanaście lat i właśnie odkryłem YouTube’a – pokazała mi go przyjaciółka. Wspólnie oglądaliśmy teledyski i odkrywaliśmy nowych artystów pomiędzy rozgrywkami w Simsy. Fascynował mnie rap, ale oglądałem wszystko, co akurat leciało: Katy Perry, Nicki Minaj, Lila Wayne’a… Byłem małym kreatywnym marzycielem. I taki zostałem. Tylko trochę urosłem.

Zdaje się, że chyba wówczas zrozumiałem – aparat, telefon, kamera służą tylko jednemu: uchwyceniu odpowiedniego momentu. Na przykład tego momentu, kiedy aktorzy wypowiadają swoje kwestie (profesjonalny reżyser) lub dziecko zdmuchuje świeczkę z tortu urodzinowego (randomowy Kowalski). Ale nie każdy wie, który moment jest właściwy. Nagrywanie na turbodrogim sprzęcie nie sprawia, że twoje przeżycia będą lepsze, wspanialsze, mocniej zapamiętane. Wręcz odwrotnie: moim zdaniem utrwalanie czegoś wymazuje przeżycia. Dlaczego? Ponieważ, zamiast chłonąć chwilę wszystkimi zmysłami, skupiasz się na jej materialnym zachowaniu. Efekt jest mierny: ani nie przeżyłeś tego, co uchwyciłeś, ani raczej do tego uchwyconego momentu nie wrócisz. Dlaczego? To oczywiste. Na telefonie masz takich momentów po prostu zbyt wiele.

Potem dostałem smartfona (może trochę za wcześnie). Co więc robiłem? Oglądałem to, co kręcą i wrzucają do internetu starsi ode mnie. Wtedy osiągnięcie stu tysięcy subskrypcji na YouTubie było świetnym wynikiem i mało kto mógł się tym pochwalić. Patrzyłem na to, co robił Casey Neistat, który za kilka lat miał się stać youtubowym milionerem.

Teraz mogę powiedzieć wprost: miałem obsesję na punkcie internetu, zanim stało się to modne. Ale nie chciałem zostać celebrytą. Chciałem tylko tworzyć wyrąbiste filmiki, które przykują widza do ekranu na dłużej niż pół minuty. Prawdopodobnie obejrzałem wtedy wszystkie filmy instruktażowe dotyczące montowania materiału. Miałem też – i mam nadal – ciekawy skil: zawsze widziałem niedoskonałości w swoich kadrach (tak, to ja, Jan Trzeci Skromny).

Poczułem, że istnieje coś, w czym chcę być coraz lepszy. Ledwo znający język angielski Jan zaczął szukać w necie najprostszych fraz, związanych z tworzeniem wideo. W ten sposób trafiłem do bańki internetowej, gdzie turboutalentowani ludzie dzielą się swoją wiedzą za darmo. Wchodziłem na strony niszowych twórców. Skupiałem się wyłącznie na poradnikach i trikach, związanymi z branżą fotograficzno-filmową. Im dalej w to brnąłem, tym lepszy był mój angielski. Poznawałem różnice między montażem internetowym a telewizyjnym, śledziłem premiery wszystkich najnowszych kamer i uczyłem się ich specyfikacji, a także tworzyłem bardzo słabe materiały z udziałem moich ziomków. Oglądał je czasem mój brat ze skwaszoną miną, bezsłownie sugerując, żebym dał sobie spokój. Kto mógł przypuszczać, że za kilka lat będzie w takim samym szoku jak ja.

Czasami padałem na twarz ze zmęczenia. Ale wiecie? Jarało mnie to jak nic na świecie. Byłem nastoletnim nerdem, freakiem z tych wszystkich amerykańskich seriali, w których ładna dziewczyna spotyka takiego chłopaka i nie może się z nim w żaden sposób dogadać. To właśnie byłem ja.

Mój kuzyn wtedy poważnie zachorował, a ja starałem się swoimi filmikami rozbroić monotonię jego życia. Miały być śmieszne i takie były, robiłem je w programie Movie Maker na Windowsie. Za pomocą filmików mówiłem, co się u nas ostatnio dzieje. Cieszyłem się, że mogę opowiadać komuś historie.

Wówczas chyba pierwszy raz poczułem, że swoboda w montażu to wolność artystycznej ekspresji i to mnie niesamowicie kręciło. Ten brak ograniczeń, możliwość zmontowania materiału tak, jak się chce. Świat kreowany w głowie jest niesamowicie ciekawy, a montaż pozwalał mi go wreszcie zobrazować.

Z tamtego czasu został jeden filmik, obejrzałem go zresztą niedawno i muszę przyznać, że zachwyciła mnie ta czysta, dziecięca ekspresja. Czuje się w niej swobodę – byłem wtedy sam w domu i nagrywałem to, co chciałem, i montowałem, jak chciałem. Przypomniałem sobie niedawno, jak świetnie się wtedy bawiłem.

Kiedy chodziłem do gimnazjum, rodzice zauważyli, że mam obniżony nastrój i kłopoty z koncentracją. Miałem czternaście lat, gdy zdiagnozowano u mnie depresję. Dziś nie pamiętam ani wizyty u psychiatry, ani tego, że to było jakieś ważne wydarzenie… Depresja depresją, ale filmiki same się nie zmontują. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nie wszystkim towarzyszą nieustannie myśli samobójcze. Ja miałem je od zawsze, myślałem, że to powszechne.

Mniej więcej w tym czasie zacząłem pobierać materiały generujące rekordy wyświetleń na YouTubie, wrzucałem je do programu montażowego i… analizowałem każde cięcie. Niczym naukowiec z mikroskopem pochylałem się nad tym, dlaczego ktoś tnie film w taki, a nie inny sposób. Co chce przez to widzowi powiedzieć? Bo wiecie, o co w tych cięciach chodzi? Chodzi o ładunek emocjonalny.

Zrozumiałem wtedy, że emocje to najbardziej uniwersalny język świata. Posługują się nim i ludzie, i zwierzęta. Można nie potrafić mówić po polsku czy angielsku, ale emocje czujemy wszyscy. Wzbudzenie emocji u drugiego człowieka jest sztuką, którą posługuje się każdy z nas. U twórcy internetowego emocje odgrywają szczególną rolę. Może on wzbudzać radość (treści kierowane do dzieci), ekscytację (sporty wyczynowe), nostalgię (wspomnienia z przeszłości) czy smutek i rozczarowanie (nieszczęśliwe historie miłosne). Nie chodzi zresztą o rodzaj emocji – najważniejsze jest, by po prostu je wzbudzać.

Największą nagrodą dla twórcy tiktokowego filmiku jest śmiech widza. Ale nie taki szeroki i z głębi serca, jak na stand-upie. Największy komplement to śmiech polegający na lekkim skrzywieniu warg i jednoczesnym szybszym wypuszczeniu powietrza z nosa. Takie głośne parsknięcie. Dla takiego efektu warto się zabijać. Niedawno pięćdziesiąt sześć milionów wyświetleń zdobył film, na którym jakiś Azjata nakłada balonik na butelkę i dziwnie się z tego śmieje. Wszyscy mówią: „Nie ma po co go oglądać”, ale właśnie dlatego go obejrzysz. I szybciej wypuścisz powietrze z nosa. Na tym to polega.

Umiejętność wywoływania parsknięcia u odbiorcy testowałem na moim młodszym bracie. Ale on był nieprzemakalny. Jako jeden z niewielu mógł zawetować mój materiał. Mówił często: „Weź, nie wpuszczaj tego do sieci, musisz jeszcze dopracować”. Gdybym widział ludzi oglądających moje filmy, sukcesem byłoby dla mnie zobaczenie, że… obejrzeli je do końca. Statystyki mówiły jednak same za siebie. Oznaczały, że umiem programować ludzi. O to mi przecież chodziło: o zostanie inżynierem dusz.

Liceum skończyłem z wynikiem na poziomie bardzo przeciętnym: na maturze zdawałem tylko rozszerzony angielski i prawie oblałem ustny z polskiego. Kończąc szkołę, nie wiedziałem, co robić dalej – chociaż z tyłu głowy snuła mi się myśl o uczelni artystycznej. Żaden nerd nie składa papierów na studia tuż po maturze, bo czeka, aż nerdyzm, jak Obcy, porządnie się w nim zalęgnie i przyniesie długo wyczekiwanie plony. Te plony to była u mnie pewność, że wiem o wideo o wiele więcej niż absolwent szkoły filmowej. Chciałem znaleźć sobie pracę w branży. Chęci chęciami, ale nie miałem wykształcenia, a moje portfolio było gorsze niż ubogie. Ale wiadomo, że technologiczne freaki zawsze maksymalizują swoje szanse – znalazłem sto pięćdziesiąt adresów mailowych firm związanych w jakikolwiek sposób z produkcją wideo i wysłałem do nich CV. Byłem gotowy podawać kawę czy myć podłogi, byleby tylko w zasięgu mojego wzroku znajdowała się kamera.

Do dziś pamiętam, że oddzwoniły trzy osoby, a w jednym miejscu zaoferowano mi pracę. Pozostali frajerzy się nie odezwali, niech żałują, bo pewnie dzisiaj byliby już spółkami giełdowymi (he, he, he).

Dostałem pracę jako magazynier w wypożyczalni sprzętu filmowego. Byłem przeszczęśliwy, bo spełniło się moje największe marzenie, czyli działanie w branży. Dotykałem kamer za grube tysiące złotych. Brałem kamerę za jakieś dziewięćdziesiąt tysięcy, nakładałem na nią obiektyw za dziesięć czy dwadzieścia tysięcy. Patrzyłem, jak to wszystko działa, czy na przykład jak zmieniasz ostrość, to zwęża się trochę obraz, czy nie. Jeden z moich filmików nakręciłem na kamerze wartej sześćdziesiąt tysięcy. Uważam, że powinienem dostać się do księgi rekordów Guinnessa w kategorii: „Najgłupsze wideo na TikToku nagrane na najbardziej kosmicznym sprzęcie”. Ten film powinien zostać oznaczony czerwoną ramką. Pewnie nie sczaicie różnicy, ale nagrywanie tego materiału było przyjemnością absolutną. Czy myślałem wtedy sobie: „Gdybym miał taki sprzęt, tobym dopiero nagrał film?”. Nie, bo nie ma znaczenia, jaki masz sprzęt. Ważne jest to, jak dobrze umiesz wykorzystać ten, który masz.

Bawiłem się każdą kamerą, bo wymagano ode mnie znajomości ustawień i systemów. Co to dla mnie znaczyło? Na pewno nie to, że kilka razy przesunę obiektyw, spojrzę w menu i odstawię na bok. Ja tych kamer używałem, nagrywałem na nich przypadkowe i mniej przypadkowe materiały. Gadałem z doświadczonymi gośćmi z branży – szybko odkryli, że jestem świrem, więc chętnie dzielili się swoją wiedzą. Byłem tak nakręcony, że szef nie miał wyjścia: zaczął dawać mi testowe projekty do montażu. Były to przede wszystkim szkoleniowe filmy wewnątrzkorporacyjne – nic wielkiego. Kilkanaście grafik, które trzeba pokolorować, zsynchronizować, dodać dźwięk, wyciąć wszystkie nieudane duble. Praca bardziej rzemieślnicza niż artystyczna. Ale ja rzemiosło w tym wszystkim bardzo lubiłem.

Po kilku miesiącach praktyki dostałem pierwsze płatne zlecenie dla dużej korporacji. Marzenie się spełniało. Wow!

Było zbyt piękne i pewnie cała późniejsza przygoda w ogóle by mi się nie przytrafiła, gdyby nie covid, który przerwał wszystkie projekty. Tak jak osiemdziesiąt procent świata siedziałem zamknięty w domu ze zmniejszoną pensją. Kilka miesięcy wcześniej zapisałem się na studia do szkoły filmowej. Zajęcia odbywały się zresztą zdalnie, tylko raz na miesiąc przez kilka dni pojawiałem się w szkole. A poza tym… były przeraźliwie nudne! „To ma być ta słynna szkoła filmowa?” – pytałem sam siebie. I wtedy zrozumiałem, że „stare media” się skończyły, że de facto niczego się tu nie nauczę. I rzuciłem studia. Co ciekawe: podczas wykładu usłyszałem od wykładowcy, że połowa z nas będzie pracowała, montując reklamy, teledyski, filmy i seriale. A resztę – czeka los montażystów dla internetowych celebrytów. „Takie mamy czasy, no cóż” – powiedział na koniec, a w mojej głowie trzy wielkie drukowane litery układały się w pytanie: WTF?

A może sam zostanę internetowym celebrytą i będę montował filmiki na własny rachunek? Byłem raz w szkole na podstawowych zajęciach z aktorstwa i czułem, że nie idzie mi najgorzej, jestem w tym niezły. Ludzie z roku też tak powiedzieli. To była maleńka iluminacja dotycząca mojej przyszłości, ale aby ją wprowadzić w życie, potrzebowałem analizy. Dokonałem jej: nie była rozbudowana – trwała jakiś kwadrans. Zrozumiałem wtedy, że popyt na treści na TikToku jest znacznie większy niż podaż. Cóż lepszego mógłbym wymyślić?

Wiedziałem, że umiem 1) zmontować zgrabny filmik, 2) utrzymać na nim uwagę widza, 3) sprawnie posługiwać się komórką. I to było prawie wszystko, tyle tylko, że potrzebowałem do tego człowieka. I musiałem go wymyślić. Był listopad 2020. Tak narodził się Jan Drugi.

Fragment książki „Nie zostawaj influencerem” Janka Strojnego wydanej przez Znak Literanova. Tytuł, lead i śródtytuły od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version