Ludzie są w szoku i stanie traumy, uczelnie boją się utraty grantów, byli prezydenci stają się politycznym decorum, Hollywood zaś obawia się zemsty – mówi Jacek Dębiec, który od ćwierć wieku pracuje w USA.
Newsweek: Donald Trump niszczy amerykański system z prędkością światła, ale po fali niezbyt dużych protestów w styczniu i lutym przeciwnicy prezydenta jakby ucichli. Dlaczego?
Jacek Dębiec: – Duża część społeczeństwa amerykańskiego jest w szoku. Dotyczy to również głównej partii opozycyjnej, Partii Demokratycznej. Tam kryzys przywództwa i programu jest bardziej widoczny niż kiedykolwiek wcześniej. Co istotne wpędzenie Amerykanów w stan szoku było zamierzone i planowane. Steve Bannon, główny ideolog ruchu MAGA, od lat powtarzał swym zwolennikom, żeby nie ustawali w ataku, nie dawali drugiej stronie czasu na wytchnienie. Russell Vought, jeden z twórców Projektu 2025, programu wprowadzania zmian ustrojowych i obecnie dyrektor ważnej agencji rządowej, jeszcze przed ubiegłorocznymi wyborami wprost powiedział o swoich planach wobec bezpartyjnych urzędników państwowych: „Chcemy wzbudzić w nich stan traumy” tak, żeby „nie chcieli przychodzić do pracy”. Wprowadzanie przez rząd Trumpa zmian „z prędkością światła” zgodnie z zamierzeniem powoduje więc, że część społeczeństwa jest jakby sparaliżowana.
Rodzą się oddolne ruchy oporu i protestu, ale brakuje im organizacji koordynacji. Niestety, Demokraci nie potrafią przyjąć jednoznacznej postawy i wskazać kierunku działania. Na przykład, prominentny senator demokratyczny, Bernie Sanders na wiecach nawołuje do walki z oligarchią, która, co podkreśla Sanders, pod rządami Trumpa rozkrada państwo. Tymczasem Hakeem Jafries, lider demokratycznej mniejszości w Kongresie spotyka się z tymi oligarchami – miliarderami z Doliny Krzemowej i próbuje się z nimi układać. Aby dopełnić całości obrazu, przypomnę, że James Carville, jeden z głównych, wieloletnich strategów Demokratów doradza partyjnym kolegom, żeby nic nie robili i czekali, aż władza Trumpa sama się załamie. I to wszystko dzieje się w czasie, kiedy tysiące urzędników i pracowników federalnych tracą prace, wprowadza się cenzurę prac naukowych, demontowane są instytucje państwa.
Czy wyborcom Kamali Harris nie przeszkadza, że z kolebki demokracji USA zmieniają się w tyranię? Amerykanie są dumnym społeczeństwem. Część z tych 75 mln, którzy oddali głos na kandydatkę Demokratów musi boleć przyglądanie się temu, jak reputacja USA na świecie obraca się w gruzy.
– Nie do wszystkich dociera, że Stany Zjednoczone zamieniają się w tyranię. Do tego braku świadomości przyczyniają się duże koncerny medialne. Nie pomagają swoim widzom, słuchaczom i czytelnikom w zrozumieniu sytuacji politycznej. Przekaz medialny skupia się na pojedynczych wydarzeniach, które nie są wiązane w jedną całość. A tą całością jest rozmontowywanie amerykańskiej demokracji i wprowadzanie dyktatury. Timothy Snyder, historyk totalitaryzmów XX w., jeszcze przed rozpoczęciem ubiegłorocznej kampanii wyborczej ostrzegał amerykańskie media przed symetryzmem i namawiał, np. w wywiadzie dla stacji CNN, do relacjonowania wydarzeń politycznych jako walki zwolenników demokracji z przeciwnikami demokracji, a nie walki dwóch partii o władzę. Duże media utrzymały jednak symetryzm jako formę przekazu, a po wygranej Trumpa jeszcze bardziej zwiększyły autocenzurę.
A może wyborcy Demokratów pogodzili się z tym, że nic nie są w stanie zrobić? Jeśli tak, to bardzo szybko. W Polsce fale protestów przeciwko polityce PiS wybuchały co kilka miesięcy, zaś demonstracje organizowano do samego końca rządów tej formacji.
– Różnice miedzy Polska a Stanami Zjednoczonymi są w tym zakresie wyraźne i rzucają się w oczy. Wskażę na dwie z tych różnic. Kiedy polska opinia publiczna dowiedziała się o śmierci młodych kobiet z zagrożoną ciążą, którym szpitale odmówiły opieki z obawy przed konsekwencjami prawnymi, większość mediów stanęła po stronie kobiet, a ludzie wyszli na ulicę. To z wynikającego z tej empatii oburzenia narodził się Strajk Kobiet, który znacznie przyczynił się do wyborczej porażki PiS. Tymczasem doniesienia z Teksasu i innych stanów, w których dochodzi do śmierci kobiet w podobnych okolicznościach, nie budzą takich emocji, a już na pewno nie są inspiracją do buntu kobiet. Druga różnica dotyczy postawy znanych osobistości czy polityków. W Polsce byli prezydenci, premierzy, wysocy urzędnicy państwowi brali udział w ulicznych protestach przeciwko niszczeniu przez PiS rządów prawa. Byli amerykańscy prezydenci milczą. Barack Obama publikuje w mediach społecznościowych jak gdyby nigdy nic zdjęcia, jak radośnie kibicuje swojej ulubionej drużynie koszykarskiej. Z kolei Joe Biden i Kamala Harris podpisali umowę z hollywoodzka agencja talentów CAA. I to wszystko dzieje się w czasie, kiedy kraj szybkimi krokami zmierza w stronę dyktatury.
Co dzieje się z amerykańskimi elitami? Poza garstką publicystów i ekspertów (Anne Applebaum, Timothy Snyder, etc.) intelektualiści nie nawołują do stanowczego sprzeciwu wobec polityki Trumpa. Eskapizm?
– Rzeczywiście, tłem do mocnych wystąpień czy artykułów wybitnych jednostek takich jak Anne Applebaum, czy Timothy Snyder jest zbiorowe milczenie amerykańskich uniwersytetów. Żeby zrozumieć postawę akademików, trzeba znać realia amerykańskich uczelni wyższych. Większość amerykańskich uniwersytetów to korporacje, których funkcjonowanie zależy od rządowych grantów badawczych i prywatnych darczyńców. Urzędnicy administracji Trumpa, zgodnie z Projektem 2025, poprzez ograniczanie i groźby zaprzestania finansowania zmuszają uniwersytety do podporządkowania się polityce rządu. Od grantów zależą nie tylko finanse uniwersytetów, ale przede wszystkim kariery poszczególnych naukowców i wielu z nich nie chce ryzykować budowanych latami karier, biorąc np. udział w otwartych protestach przeciwko polityce rządu.
Co robi Hollywood? Przed wyborami przecież mocno antytrampistowskie. „Fuck you Trump” Roberta de Niro to mało…
– Jak niedawno tłumaczyła na łamach dziennika „The Times” amerykańsko-brytyjska dziennikarka Hadley Freeman, Hollywood dokonało „zbiorowej kapitulacji”. Artyści Hollywood wykorzystują zazwyczaj Noc Oskarową do komentowania wydarzeń politycznych i społecznych. Na początku pierwszej kadencji prezydenckiej Trumpa, Hollywood naśmiewało się na swoim dorocznym święcie z nowego lokatora Białego Domu. W tym roku, w ocenie niektórych dziennikarzy, np. Carly Thomas z „The Hollywood Reporter”, organizatorzy i prowadzący gale Oskarowe potraktowali Trumpa bardzo ulgowo. Dziennikarze powołujący się na rozmówców z wnętrza „krainy filmów” tłumaczą to lękiem Hollywood przed zemstą Trumpa.
Wygląda na to, że gwiazdy POP, które w kampanii popierały Kamalę Harris pogodziły się z rządami MAGA. Tak?
– Można przypuszczać, że nie chcą się wychylać. Zresztą, jeżeli sama Kamala Harris zachowuje znaczące milczenie, to dlaczego głośno protestować miałyby osoby, które ja wspierały w kampanii wyborczej?
A może boją się, że stracą fanów? Taylor Swift, która przyjechała do Nowego Orleanu, by kibicować w meczu Super Bowl swojemu partnerowi Travisowi Kelce’emu, została wybuczana przez część widowni…
– Ten lęk przed podjęciem ryzyka i zemsta Trumpa wydaje się ważnym czynnikiem. Jeżeli tak jest, to znaczy, że Ameryką zaczynają rządzić terror i strach. To fatalna wiadomość dla świata.
Skąd bierze się ta polityczna apatia?
– Ameryka nie była przygotowana na to, co się z nią teraz dzieje. Joe Biden w czasie swojej prezydentury prawidłowo określił atak zwolenników Trumpa na Kapitol 6 stycznia 2021 r. mianem insurekcji. Wykazał się instynktem, kiedy ruch MAGA nazwał semi-faszyzmem. Za jego słowami nie podążały jednak odpowiednie działania. Nie ścigano prowodyrów ataku na Kapitol, w tym Trumpa. Poprzez zaniechanie działania wynikający pewnie z lęku przed podjęciem ryzyka, Biden sam osłabił znaczenie swoich słów, wysyłając przy tym fałszywy sygnał opinii publicznej. Ludzie zapewne pomyśleli sobie, że albo sytuacja nie jest tak poważna, jak mówi Biden, albo że Trump jest zbyt silny, a państwo zbyt słabe, żeby mu zagrozić. Każda z tych możliwości działa na społeczeństwo demobilizująco. W konsekwencji Biden przejdzie do historii jako ten, który poprzez swoje zaniechanie odda Amerykę w ręce autokraty.
Co stało się z Harris? Zapadła się pod ziemię? Jakoś nie słychać, żeby występowała przeciw trumpistowskiej „rewolucji kulturalnej”, przed katastrofalnymi skutkami, o których mówiła w kampanii.
– To wynika poniekąd ze specyfiki amerykańskiej polityki – liderem (lub liderka) jest się tylko w trakcie sprawowania urzędu lub w trakcie kampanii prezydenckiej. Jeżeli się te kampanie przegra albo odchodzi z urzędu, robi się miejsce dla nowych liderów partyjnych. Tak było do czasów Trumpa. Obecny prezydent się Trump się wyłamał z tego i wielu innych schematów określających zachowanie lidera głównej partii politycznej. Kamala Harris tym schematom hołduje. Kto wie, może właśnie dlatego przegrała? W Ameryce narasta niechęć wobec politycznych elitom. Trump doskonale wykorzystał te emocje.
Wspominał pan, że byli prezydenci Bush, Biden, Obama milczą. Dlaczego?
– Może dlatego, że w Stanach Zjednoczonych do niepisanych obyczajów należy niekrytykowanie przez byłych prezydentów swoich następców? To przywiązanie do politycznego decorum może być silniejsze od obywatelskiego instynktu. Spotkałem się również z opiniami, że byli prezydenci obawiają się zemsty Trumpa i jego zwolenników. Amerykanie, z którymi o tym rozmawiałem, sugerowali, że w ramach zemsty Trump mógłby zabrać byłym prezydentom różne przywileje, np. wycofać ochronę. To, że Biden w ostatnich godzinach swego urzędowania ułaskawił pięciu członków swojej rodziny, świadczy, że lęk przed zemstą Trumpa był i pewnie nadal jest – rzeczywisty.
Co musiałoby się stać, żeby Bush, Obama czy Biden ostro przeciwstawili się demolowaniu amerykańskiego modelu? Trzecia kadencja Trumpa?
– Niektórzy politycy republikańscy, jak na przykład kongresman Andy Ogles, już zaczęli lobbować za zmianą konstytucji, umożliwiającą Trumpowi ubieganie się o trzecia kadencje. Co ciekawe taka poprawka konstytucyjna otworzyłaby również możliwość ponownego kandydowania młodszemu od Trumpa i wciąż popularnemu Barackowi Obamie, a ewentualna rywalizacja między tymi politykami byłaby bardzo ciekawa. Możliwe jest, że byli prezydenci, jak to jest w politycznym obyczaju, czekają na oficjalnego kandydata lub kandydatkę opozycji w przyszłych wyborach prezydenckich, których mogliby poprzeć.
Wtedy zaczęliby się zachowywać bardziej asertywnie?
– Może. Przez swoje milczenie i brak zaangażowania byli prezydenci sami skazują się na pewną formę niebytu w życiu publicznym. Teraz jest czas na to, aby przemówili i powiedzieli „nie!”. Jeśli ugruntuje się tyrania Trumpa, ich głos będzie znaczył mniej więcej tyle samo, co głos Michaiła Gorbaczowa w trakcie autorytarnych rządów Putina. Swoją drogą nie jestem pewien, czy Obama, Biden albo Bush byliby najlepszymi twarzami opozycji przeciw Trumpowi. Każdy z żyjących jeszcze byłych prezydentów to przedstawiciel modelu, w którym mieszają się polityka i interesy wielkich korporacji. W osobie Trumpa ten niedobry model osiągnął szczyt. Obecny prezydent dał oligarchom w rodzaju Elona Muska ogromną, niekonstytucyjną władzę nad instytucjami państwa i obywatelami. Twarzami oporu przeciw Trumpowi powinny być osoby dążące do obalenia tego korporacyjno-politycznego związku na szczytach władzy.
Trump bezpardonowo dokonuje czystek w armii. Weterani skrzykują się do masowych protestów?
– Weterani to około 30 proc. wszystkich pracowników federalnych. Masowe zwolnienia w tym sektorze przeprowadzane przez Elona Muska szczególnie dotykają tę grupę. Dodatkowo z powodu zwolnień w Departamencie ds. Weteranów, pogorszeniu uległy świadczenia państwa wobec byłych żołnierzy, w tym opieka zdrowotna. Weterani i ich rodziny biorą więc udział w protestach przeciw polityce administracji Trumpa. Jeśli chodzi o generałów, to kierujący Pentagonem Pete Hegseth dokonuje czystek, jakich amerykańska armia nie doświadczyła w swojej historii. Na razie, zwalniani generałowie nie angażują się w widoczny sposób w antyrządowe protesty. W czasie swojej pierwszej kadencji Trump lubił otaczać się generałami. Ci, którzy byli członkami jego pierwszej administracji: John Kelly, Jim Mattis i H.R. McMaster przed zeszłorocznymi wyborami albo krytycznie wypowiadali się Trumpie lub wprost, jak generał John Kelly, przestrzegali przed głosowaniem na swojego byłego szefa.
Obecny prezydent ma obsesję na punkcie lojalności i jest mściwy. W tym kontekście należy patrzeć na odebranie przez Trumpa ochrony osobistej i rozpoczęcie śledztwa w sprawie domniemanej niesubordynacji przeciw byłemu szefowi sztabu generałowi Markowi Milleyowi, który przeciwstawiał się niekonstytucyjnemu użyciu wojska w czasie pierwszej kadencji obecnego prezydenta. To była zarówno zemsta, jak i ostrzeżenie pod adresem innych generałów, aby nie ulegali pokusie „nielojalności” wobec naczelnego wodza. Ostrzeżenie najwyraźniej dotarło do adresatów. Żaden z emerytowanych generałów nie stanął publicznie w obronie Milleya.
Czym się to wszystko skończy? Impeachmentem? Zamachem stanu? Wojną domową?
– Żeby odpowiedzieć, na to pytanie trzeba by być prorokiem. To, co się dzieje, niszczy Amerykę. Obserwuje to z perspektywy psychiatry rozmawiającego z amerykańskimi rodzinami. Widzę rozpad zaufania, dużą podatność na działanie propagandy politycznej, ogromne podziały i bardzo intensywne emocje, które ludzi od siebie oddalają. To, z czym mamy do czynienia to początek końca Ameryki, jaka znamy. Nie ma powrotu do Ameryki sprzed czasów Trumpa. Arystoteles, pisząc o losach demokracji ateńskiej, stwierdził, że gdy do władzy dochodzi oligarchia (stan, w którym znalazła się obecnie Ameryka), są już tylko dwa wyjścia: tyrania lub rewolucja. Tyrana już mamy, a do rewolucji Ameryka jeszcze nie jest gotowa. Może istnieje jeszcze jakaś trzecia możliwość. Na razie jej nie widzę. Chciałbym przywołać słowa zmarłego profesora Marcina Króla, który w wywiadzie dla jednej ze stacji telewizyjnych określił władze PiS mianem „rządu kłamców i głupców”. Z podobną sytuacją mamy dziś do czynienia w Stanach Zjednoczonych. Marcin Król przestrzegał, że odebranie władzy PiS nie przyjdzie łatwo, bo partia Kaczyńskiego „spokojnie nie odejdzie na zieloną trawkę”. Profesor Król nie przewidział jednak, że „rządy głupców” może zgubić ich własna głupota. Ten scenariusz chyba jednak się nie sprawdzi w Ameryce, bo tutaj głupota ma się znacznie lepiej niż w Polsce i od lat jest zadomowiona w polityce oraz życiu publicznym. Prędzej ta amerykańska głupota zgubi nas wszystkich, np. poprzez zaprzeczanie zmianom klimatu i jego konsekwencje, czyli np. brak przygotowania na egzystencjalne zagrożenia wynikające z kryzysu klimatycznego. Poza tym Republikanie są o niebo lepiej przygotowani do utrzymania władzy niż PiS. Gdybym miał więc prognozować, to powiedziałbym, że czeka nas tyrania, a potem albo rewolucja, albo rozpad Stanów Zjednoczonych.
Jacek Dębiec (ur.1970) polsko–amerykański lekarz psychiatra, psychoterapeuta, neurobiolog i filozof. Od 25 lat pracuje w USA. Mieszka w Ann Arbor, Michigan.