Nie była to jednostka, którą dowódcy chcieliby się pochwalić przed politykami i opinią publiczną. Składała się wyłącznie z ochotników, w większości szczupłych i niskich Latynosów w typie knajpianych zakapiorów. W walce przypominali bardziej samurajów niż amerykańskich komandosów.

Jest 11 stycznia 1966 r., od trzech dni trwa ofensywa Crimp, której celem jest zniszczenie centrum dowodzenia wietnamskiej partyzantki w rejonie Cu-Chi, tuż przy granicy z Kambodżą. Amerykańskie superfortece intensywnymi bombardowaniami przygotowały pole dla 8 tys. żołnierzy, których do walki prowadzi „Big Red One”, elitarna 1. Dywizja Piechoty. Oficerowie liniowi meldują o sporych stratach, choć Amerykanom właściwie nigdzie nie udaje się wdać z wrogiem w dłuższą potyczkę. Partyzanci Wietkongu ostrzeliwują z dżungli lądujące śmigłowce, po czym znikają w niej niczym duchy. A potem znów wyrastają spod ziemi, zasypują Amerykanów gradem kul i ponownie ginie po nich wszelki ślad.

Wśród żołnierzy, którzy właśnie weszli do walki, jest sierżant 28. Batalionu, Stewart Green. Szczęśliwie przeżył lądowanie i wraz z kolegami dostał rozkaz ataku na pozycję tuż za linią pobliskich drzew kauczukowych, skąd ostrzelano ich helikopter. Ale za drzewami nie ma ani śladu po Wietnamczykach. Green siada na chwilę na ziemi i niemal natychmiast zrywa się na nogi, krzycząc, że coś go ukąsiło. Koledzy zaczynają się z niego bezlitośnie nabijać, więc poirytowany sierżant wyjmuje bagnet i zaczyna z wściekłością dźgać ziemię w poszukiwaniu intruza. Zamiast pająka lub węża znajduje gwóźdź. Kilka kolejnych ruchów ręką odsłania spod warstwy ziemi i butwiejących liści drewnianą klapę, pod którą kryje się głęboki, wąski i niemal pionowy wykop.

Sierżant Green jeszcze nie wie, że właśnie przeszedł do historii jako odkrywca systemu tuneli, z których partyzanci Wietkongu prowadzą większość swoich operacji wojskowych w dżungli. Za dziewięć lat, gdy wojna w Wietnamie dobiegnie końca, okaże się, że takich podziemnych korytarzy wykopano tysiące, a ich łączna długość wynosi ponad trzysta kilometrów.

Kiedy 14 listopada 1965 r. w dolinie Ia ĐDrang armia USA rozpoczynała swoją pierwszą wielką bitwę z wojskami Wietnamu Północnego, system podziemnych tuneli rozrastał się już od kilkunastu lat. Zalążki tego skomplikowanego założenia inżynieryjnego powstały pod koniec lat 40., gdy działacze organizacji niepodległościowej Viet Minh zaczęli snuć plany wyparcia z kraju francuskich kolonizatorów. Niemal cały Wietnam podzielono wówczas na dystrykty, a ludność poszczególnych wsi oddelegowano do budowy tuneli. Plan był tak szczegółowy, że uwzględniał aprowizację i opiekę medyczną dla budowniczych.

Wietnamscy doradcy już w roku 1964 ostrzegli Pentagon, że pod dżunglą może się rozciągać ogromna sieć tuneli wyposażonych niemal we wszystko, co jest potrzebne do prowadzenia partyzanckiej wojny. Były tam sale mieszkalne, punkty opatrunkowe, kuchnie, a przede wszystkim doskonale rozmieszczone stanowiska obserwacyjne i strzeleckie. Zdobycie podziemnych fortyfikacji było niezwykle ryzykowne, o czym przekonały się rządowe siły Wietnamu, tocząc w kwietniu 1963 r. w dystrykcie Cu-Chi bój o jeden z takich tuneli. W walkach zginęło 20 żołnierzy sił rządowych, a aż 60 odniosło rany. Tymczasem straty partyzantów nie przekroczyły nawet dziesięciu osób.

Amerykanie uznali jednak informacje Wietnamczyków za przesadzone. „Wietnamska Linia Maginota utkana z liści i bambusów” – żartowali sztabowcy. Już wkrótce mieli za swoją nonszalancję drogo zapłacić.

W styczniu 1966 r. podczas siedmiu dni walk w dystrykcie Cu-Chi wojska USA straciły aż osiem transporterów opancerzonych, które zniszczył wróg widmo. Zaraz po ataku partyzanci znikali niczym duchy. Wysłani w pościg marines wracali najczęściej z niczym. Przybywało za to rannych i zabitych. 38-letni sierżant Ariel Gutierrez z 4. Batalionu 25. Dywizji Zmechanizowanej pisał po wojnie: „Nasze straty były tak wielkie między innymi dlatego, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, skąd Charlie (tak Amerykanie nazywali żołnierzy Wietkongu – przyp. red.) bierze broń, te wyrzutnie rakietowe i cholerne wielkie działa, strzela z nich, potem chowa i znów strzela”.

W 1966 roku Wietkong zdobył na jednostce Armii Republiki Wietnamu czołg M-48 Patton. Gdy Amerykanie odnaleźli go przypadkiem w dżungli, służył już za punkt artyleryjski i zarazem centrum dowodzenia. Był wkopany na dwa metry w ziemię, działały w nim światła, akumulatory i radio. W pancerzu poniżej linii gruntu wycięto otwór, który łączył się z podziemnymi tunelami.

„Bambusowa Linia Maginota”, z której tak kpili absolwenci West Point, może nie wyglądała zbyt profesjonalnie, a jednak okazało się, że w konfrontacji z nią ogromna przewaga technologiczna USA jest niewiele warta. Partyzanci mogli niepostrzeżenie przerzucać oddziały i znienacka atakować wroga patrolującego dżunglę. Pod ziemią istniały całe koszary, w których Wietkong produkował amunicję, reperował broń i utrzymywał w gotowości bojowej tysiące żołnierzy. Warunki życia w tunelach były bardzo trudne. Ustawiczny zaduch, brak światła, wilgoć i smród z prowizorycznych toalet urządzanych w glinianych naczyniach, które po zapełnieniu po prostu wkopywano głębiej w ziemię. Wszystko to nie mieściło się w standardach aprowizacyjnych i sanitarnych cywilizowanej armii. Dlatego amerykańscy sztabowcy długo nie ufali rewelacjom żołnierzy z pierwszej linii, którzy meldowali o odkryciu podziemnych korytarzy.

Kiedy wiosną 1966 r. liczba zabitych Amerykanów w rejonie Cu-Chi zbliżyła się do dwóch tysięcy, dowódcy zaczęli zdawać sobie sprawę, że takiej wojny już dłużej prowadzić nie można. Dogmatem rządzącym strategią US Army było minimalizowanie strat w ludziach. Temu miała służyć gigantyczna przewaga technologiczna nad wrogiem, szczególnie lotnicza. Ale w lasach przy granicy z Kambodżą amerykańscy chłopcy musieli sobie szybko przypomnieć, na czym polega walka wręcz. MACV – naczelne amerykańskie dowództwo w Wietnamie – uznało w końcu, że tunele stanowią poważne zagrożenie dla całej operacji w Azji Południowo-Wschodniej. „Niezbędna będzie wyszkolona grupa żołnierzy do prowadzenia szybkiego i dokładnego badania oraz zneutralizowania tuneli” – raportował Pentagonowi MACV w kwietniu 1966 r.

Tylko jak, wyszkolić żołnierzy do walki w warunkach, o których dowództwo amerykańskie nie wiedziało praktycznie nic?

Dopiero we wrześniu 1967 r. Amerykanie zdobyli instrukcję budowy wietnamskich umocnień, ale minął jeszcze prawie rok, nim jednostki walczące w dżungli otrzymały konkretne informacje o tym, czego powinny się spodziewać pod ziemią.

Z raportu wywiadu wynikało, że korytarze drążono na głębokości co najmniej 1,5 metra, aby nie zapadały się po gwałtownych ulewach i mogły przetrwać wybuch bomby lub pocisku artyleryjskiego na powierzchni. Co kilkanaście metrów tunele skręcały pod kątem 90-120 stopni, dając ochronę przed odłamkami granatów, a co kilkadziesiąt metrów w suficie znajdował się otwór wentylacyjny. Były tam również syfony wypełnione wodą, które zabezpieczały podziemia przed atakiem gazowym, a dla intruzów mogły być dodatkową śmiertelną pułapką. Żołnierze przeczesujący te kazamaty mieli również zwracać szczególną uwagę na zamaskowane pokrywy włazów prowadzących jeszcze niżej. Część korytarzy, jak wynikało z instrukcji, miała bowiem kilka kondygnacji. Najbardziej rozbudowane systemy sięgały nawet 15 metrów pod powierzchnię ziemi.

Do każdego tunelu prowadziły niemal zawsze trzy wejścia rozmieszczone na planie trójkąta w odległości 30-50 metrów od siebie; dzięki temu partyzanci mogli łatwo uciec lub zajść z boku i zaatakować przeciwników zgromadzonych przy jednym z włazów. Instrukcja nakazywała drążyć pod ziemią chodniki wysokie najwyżej na 1,5 metra i szerokie na 1,2 metra, a co kilkadziesiąt metrów zwężać szerokość przejścia do 70-80 centymetrów. Większość amerykańskich żołnierzy nie byłaby w stanie przecisnąć się przez taki tunel nawet bez żadnego uzbrojenia, nie mówiąc o walce, ale o tym US Army zdążyła się już boleśnie przekonać. Pierwszą ofiarą walk w tunelach po stronie sił interwencyjnych był australijski saper kapral Bob Bowtell, który utknął pod ziemią i udusił się acetylenem, którym jego jednostka próbowała wykurzyć Wietnamczyków.

Żołnierze walczący w Cu-Chi na pierwszej linii nie mogli czekać, aż zwierzchnicy zdobędą plany tuneli i opracują taktykę ataku. Improwizowali i uczyli się na własnych, zwykle bardzo kosztownych błędach. Zadanie infiltracji systemu tuneli początkowo powierzono oddziałom 25. Dywizji Piechoty i – nieco później – 65. Batalionowi Saperów. Mianem szczurów tunelowych zaczęto określać jednak dopiero członków 1. Batalionu Saperskiego 1. Dywizji Piechoty. Zespół ten utworzono formalnie w czerwcu 1967 r. Składał się z siedmiu, czasem ośmiu ludzi, ich dowódcą był porucznik, określany kodową nazwą Szczur Sześć.

Już wkrótce miało być o nich głośno. Jeden ze szczurów, sierżant Robert Batten, okrył się taką sławą podczas penetracji tuneli, że jako jedyny znalazł się na północnowietnamskiej liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych Amerykanów. „Batman” – jak mówi o sobie – do tego stopnia nienawidził Wietnamczyków, że dwukrotnie przedłużał sobie pobyt na froncie. Zabijanie „żółtków” dawało mu – jak twierdził – mnóstwo frajdy.

– Mogą mnie pocałować w d*** – zwykł odpowiadać kolegom, gdy przed akcją w tunelu życzyli mu powodzenia. Wkrótce jakiś mądrala w batalionie niezdarnie przetłumaczył jego słowa na łacinę. Tak narodziło się słynne motto szczurów tunelowych „Non gratum anus rodentum” (to nie jest warte szczurzej d***).

Nie była to jednostka, którą dowódcy chcieliby się pochwalić przed politykami i opinią publiczną. Szczurami byli wyłącznie ochotnicy, w większości szczupli i niscy Latynosi w typie knajpianych zakapiorów. Obowiązywał wśród nich nieformalny, lecz ściśle przestrzegany zakaz… dbania o higienę. Pod ziemią wróg mógł łatwo wywęszyć amerykańskich komandosów po szamponie czy dezodorancie, dlatego poza szarym mydłem żołnierze nie używali żadnych kosmetyków. Nie stroniono za to od alkoholu i innych używek. Nic dziwnego, że w armii – jak piszą w książce „Wietnam – podziemna wojna” dziennikarze BBC Tom Mangold i John Pencat – każdego ze szczurów szybko zaczęła otaczać aura dekadencji. „Wyposażony w nóż, krótką broń palną i latarkę (…) przypominał bardziej samuraja niż typowego żołnierza amerykańskiego lat sześćdziesiątych” – notowali byli korespondenci wojenni BBC.

Jednostka formalnie podlegała amerykańskiemu dowództwu w Wietnamie, w praktyce cała kontrola sztabowców nad jej poczynaniami sprowadzała się do decyzji, na który odcinek frontu ją odesłać.

– Byłem szczurem-mordercą. Wyszkolono mnie, żebym zabijał. Jezu, nigdy w życiu się już tak nie bałem jak wtedy – wspominał Harold Roper z 25. Dywizji Piechoty.

Pod ziemią czekał na Amerykanów piekielny tor przeszkód. Śmiertelnie niebezpieczne było już samo wejście do tunelu, prowadzące zwykle wąskim kominem o długości 2-4 metrów. Początkowo żołnierze zabierali ze sobą pod ziemię karabiny, ale lądowali na dnie bezbronni z kolbą przy nodze i lufą w pobliżu ucha. Specjalnie dla szczurów opracowano więc w USA wyposażenie, złożone m.in. z pistoletu z tłumikiem i latarki czołowej z włącznikiem, który żołnierz mógł obsługiwać ustami. Żołnierze szybko doszli jednak do wniosku, że cała ta aparatura nie na wiele zdaje się w dusznych, zawilgoconych podziemiach, gdzie całymi godzinami trzeba było poruszać się na czworaka w ciemnościach, cierpliwie dźgając bagnetem ziemię pod sobą i wokół siebie w poszukiwaniu kolejnych śmiertelnych pułapek. Niezastąpione okazywały się za to mała latarka kątowa, którą miał na wyposażeniu każdy żołnierz, nóż oraz niewielki cywilny pistolet, sprowadzany z USA w paczkach od rodziny. Miał mały kaliber i niewielką siłę odrzutu. Huk wystrzału koltów kaliber 45, które wtedy znajdowały się na standardowym wyposażeniu US Army, ogłuszał w wąskim tunelu amerykańskich komandosów. Niektórzy żołnierze mieli jeszcze linę przywiązaną do jednej nogi, aby koledzy mogli ich wyciągnąć na powierzchnię, jeśli zostaną ranni lub ukąszeni przez którąś z jadowitych „niespodzianek” celowo pozostawionych w tunelu przez Wietnamczyków.

– Brali żmiję nazywaną przez nas „jeden krok”, bo po ukąszeniu umierało się tak szybko, ile trwa zrobienie jednego kroku – wspominał porucznik Jack Flowers, który był Szczurem Sześć. – Przywiązywali ją drutem wewnątrz bambusa i gdy któryś z nas przechodził dołem, potrącając bambus, żmija wypadała i gryzła go w kark albo w twarz. Krew z jadem błyskawicznie docierała do serca.

Szczury szybko nauczyły się więc, że pod ziemią mogą liczyć wyłącznie na swoją intuicję, zmysły i doświadczenie. Po kilku miesiącach służby większość członków oddziału przyznawała, że wyostrzył się im słuch i węch. Twierdzili, że pod ziemią potrafią usłyszeć oddech wroga przyczajonego w absydzie korytarza za cienką bambusową ścianką umazaną dla niepoznaki błotem. Arsenał pułapek, jakie Wietnamczycy zastawiali na nich w tunelach, zmieniał się z dnia na dzień.

– Żółtki siedziały często już przy wlocie – wspominał Roper. – Początkowo ostrożnie opuszczaliśmy chłopaków na linach, ale zwykle dostawali bagnetem w podbrzusze, zanim jeszcze nogami dotknęli dna tunelu. Wtedy zmieniliśmy taktykę. Wrzucało się granat i szybko, zanim jeszcze opadł pył po wybuchu, wskakiwaliśmy do dziury.

„Oczyszczanie” wejścia polegało nie tylko na eliminacji wroga, który mógł czaić się przy wlocie. Jeśli na dnie komina były jakieś pułapki, np. miny lub zaostrzone bambusowe pręty posmarowane ekskrementami, eksplozja niwelowała przynajmniej to zagrożenie. Znikał wprawdzie również element zaskoczenia, ale na to Amerykanie raczej nie liczyli. Wietnamczycy z reguły widzieli napastników z daleka i chętnie przenosili walkę pod ziemię.

– Charlie bardzo rzadko walczył o to, żeby nam nie pozwolić wejść do środka, czasem chodziło mu tylko o czas, aby zdążył się wynieść ze swoimi mapami i dokumentami, zanim odnajdziemy punkty dowodzenia – twierdził Ricardo Bridwell, który służył w oddziale tunelowych szczurów 65. Batalionu Saperów. – Najczęściej była to po prostu wojna na wykrwawienie. Zajmowaliśmy jedną cholerną dziurę, ktoś przy tym zginął, ktoś inny został ranny, wysadzaliśmy ją w powietrze, no i okazywało się, że kilkaset metrów dalej biegnie drugi tunel.

Wietnamczycy patrzyli na te zmagania na swój sposób. – Każda przegrana dawała wielką motywację do dalszej walki – mówi kapitan Chau Lam dowodzący podczas wojny oddziałem partyzanckiej artylerii. – Traciliśmy jeden tunel, ale wiedzieliśmy, że możemy do niego w każdej chwili wrócić, odkopać zasypane chodniki, wnieść sprzęt. Za to Amerykanom, których w nim zabiliśmy, nikt już życia nie zwróci.

Strategia fizycznej eliminacji Wietkongu w Wietnamie Południowym, obrana przez USA w 1964 r., przyniosła mocarstwu bolesną klęskę. W roku 1970 szczury tunelowe wycofano z frontu. Od tej pory podziemne fortyfikacje miały niszczyć potężne B52, które zrzucały na wietnamskie tunele 350-kilogramowe bomby z opóźnionym zapłonem. W czasie całej wojny samoloty Air Force zrzuciły na Wietnam ponad 2,5 mln ton bomb, to więcej niż w całym okresie II wojny światowej spadło na hitlerowskie Niemcy. Rozpyliły też blisko 38 mln litrów defoliantów nad lasami deszczowymi, bez rezultatu.

Major Nguyen Quot, szef zespołu badawczego, który na polecenie dowódcy 4. Okręgu Wojskowego Wietkongu będzie miał za zadanie określić stopień zniszczenia tych fortyfikacji, napisze w raporcie, że Amerykanom udało się wyeliminować zaledwie kilkadziesiąt tuneli, z których część od dawna służyła nie partyzantom, ale ludności cywilnej jako schrony przeciwlotnicze.

Odczucia amerykańskich dowódców najlepiej oddał generał Ellis Williamson, dowódca 173. Brygady Powietrznodesantowej: „Wysadzałeś, wywalałeś w powietrze i znowu wysadzałeś, a systemy tuneli wciąż istniały. Były tak rozległe i głębokie, i w tak wielkiej liczbie, że zniszczenie ich było fizyczną niemożliwością”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version