Donald Trump ma już pewne miejsce w historii – uchodzi za najgorszego prezydenta w dziejach Stanów Zjednoczonych. Najlepszego wybrać zdecydowanie trudniej.

Wygrywali wojny z osią zła i odpowiadali za ludobójstwo. Byli właścicielami niewolników i ich wyzwalali. Rządzili przez 12 lat z hakiem lub raptem miesiąc. Naród stawiał im pomniki albo ekspresowo zapominał. Miewali na koncie skandale korupcyjne i seksualne albo jedne i drugie. Ośmiu zmarło podczas pełnienia urzędu, jeden zrezygnował sam. Zdarzało im się uciekać z płonącego Białego Domu i trzymać w nim gigantyczny kawałek sera, ukrywać przed rodakami niepełnosprawność i kochanki, ginąć od kul zamachowca i ustępować z urzędu.

Przed wyborami, w których zmierzy się kandydat uznany za najgorszego prezydenta w historii z kandydatką, która byłaby pierwszą kobietą na tym stanowisku, przypominamy najlepszych, najbardziej nieudolnych i najciekawszych liderów tzw. wolnego świata.

Top 5, według historyków i politologów, od lat jest niezmienny: George Washington, Thomas Jefferson, Abraham Lincoln, Theodore Roosevelt i Franklin Delano Roosevelt – dwóch ojców założycieli, obrońca jedności republiki, budowniczy imperium i pogromca Hitlera. Kolejność na samym szczycie podium jest zmienna, ale o pierwsze miejsce zazwyczaj walczą Lincoln z FDR. Pula wybitnych liderów najwyraźniej skończyła się w latach 40. ubiegłego wieku.

Pierwszą piątkę najczęściej zamyka Jefferson – autor nie tylko Deklaracji niepodległości, ale i amerykańskiego credo: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenie do szczęścia”. Zwiększył też znacznie obszar USA, kupując od Francuzów Luizjanę. Podobnie jak Washington był jednak plantatorem i z jedną z niewolnic, Sally Hemings, spłodził kilkoro dzieci.

Theodore Roosevelt walczył z biznesowymi monopolami, zbudował Kanał Panamski i zakładał parki narodowe, ale podejrzewam, że wysoką czwartą pozycję zawdzięcza głównie sile swojej osobowości. Najlepiej podsumowała go własna córka, Alice: „Chciał być niemowlęciem na każdych chrzcinach, panną młodą na każdym weselu i nieboszczykiem na każdym pogrzebie”. I zazwyczaj mu się to udawało. Był też niereformowalnym imperialistą i autorem powiedzenia „Mów łagodnie, ale miej ze sobą gruby kij”.

Washington to zwycięzca wojny o niepodległość i pierwszy prezydent, ale rodacy są mu najbardziej wdzięczni za to, że po dwóch kadencjach sam ustąpił. Ustanowił tym samym precedens – prezydent USA to nie król, nie trzyma się stołka do ostatniego oddechu, a władza przekazywana jest w pokojowy i uporządkowany sposób jego następcy. Złamali ów precedens dopiero wybrany na cztery kadencje Franklin D. Roosevelt – to po nim wprowadzono limit dwóch – oraz Donald Trump, który wciąż podważa legalność przegranych przez siebie wyborów w 2020 r.

Washington długo był w amerykańskiej mitologii bohaterem bez skazy – dzieci w szkole uczyły się, że nie potrafił kłamać – ale dziś już nie sposób zignorować faktu, że był właścicielem niewolników. Najczęściej w rankingach jest na miejscu trzecim.

Lincoln to już prezydent bez trupów w szafie. Amerykański męczennik i wielki wyzwoliciel. Urodzony w chatce z bali samouk – Ameryka to wszak kraj wielkich możliwości i wystarczy talent oraz ciężka praca, by osiągnąć każdy cel – przeprowadził kraj przez wojnę domową, zlikwidował niewolnictwo, wygłosił najważniejszą (oraz najkrótszą) przemowę w historii USA, tzw. Gettysburg Address. A jakby tego było mało, został zamordowany, zanim zdążył popełnić błędy, które splamiłyby jego dziedzictwo. Jego waszyngtońskie mauzoleum, podobnie jak reputacja, jest śnieżnobiałe.

Wreszcie Franklin Delano Roosevelt, daleki kuzyn Theodere’a. Mimo polio, które odebrało mu władzę w nogach – były to czasy radia, nie telewizji, więc udawało mu się niepełnosprawność przed wyborcami ukryć – udało mu się czterokrotnie wygrać wybory, ucywilizować amerykański kapitalizm oraz przeprowadzić swój kraj przez Wielki Kryzys i II wojnę światową. Na liście minusów dopisuje mu się zamknięcie rodaków japońskiego pochodzenia w obozach koncentracyjnych.

Skład zamykający stawkę do niedawna też był dość stabilny – Andrew Johnson, James Buchanan, Warren Harding, Franklin Pierce – ale w 2016 r., cały na biało, wszedł Donald Trump i objął prowadzenie. Według tegorocznego panelu historyków i politologów, Presidential Greatness Project Expert Survey, był najgorszym prezydentem w historii USA.

Trump wyprzedził Johnsona – alkoholika, przeciwnika przyznania byłym niewolnikom praw obywatelskich i pierwszego prezydenta poddanego procedurze impeachmentu – Buchanana i Pierce’a, polityków tak nieudolnych, że doprowadzili do wojny secesyjnej, oraz Hardinga, którego prezydenturę nękały korupcyjne skandale, a on sam akurat rządzeniem zainteresowany był najmniej (patrz: skandaliści).

W kategorii skandali politycznych do niedawna wygrywał Richard Nixon, który zlecił włamanie do siedziby demokratów w hotelu Watergate i założenie podsłuchu. Kiedy próby zatuszowania afery skończyły się fiaskiem, Nixon uznał, że nie będzie czekał, aż go Senat zdejmie z urzędu, i zrezygnował sam. Donald Trump wyprzedził jednak Nixona o kilka długości. 45. prezydent został dwukrotnie poddany procedurze impeachmentu. Odmówił uznania wyniku wyborów, a jego zwolennicy próbowali dokonać zamachu stanu. Ma na koncie ponad 90 zarzutów karnych i wyrok za opłacanie z kampanijnych pieniędzy milczenia gwiazdy porno. I ponownie udało mu się przekonać republikanów, że jest najlepszym kandydatem do najwyższego urzędu w państwie.

Impeachment zaliczył też Bill Clinton, aczkolwiek mniejszego kalibru: republikanie chcieli zdjąć go z urzędu za to, że skłamał, mówiąc, iż „nie miał seksualnych relacji” ze stażystką Monicą Lewinsky. Detale życia seksualnego prezydenta, z różnymi zastosowaniami cygara oraz analizą plam na niebieskiej sukience włącznie, były przez media wałkowane miesiącami. Clinton pozostał w Białym Domu.

Warrenowi Hardingowi publiczna wiwisekcja jego seksualnych eskapad została oszczędzona, przynajmniej za życia, choć w Waszyngtonie nie było tajemnicą, że regularnie zdradzał żonę, także w godzinach pracy. Alice Roosevelt podsumowała go tak: „Dobry Boże, mamy prezydenta, który nie wie, że wynaleziono łóżka, a jego kampanijnym sloganem było »Przywrócić normalność«”. Prawie 100 lat po śmierci Hardinga opublikowano natomiast jego listy do kochanki i jest to lektura zdecydowanie dla dorosłych. Prezydent deklaruje, że cierpi z „nienasyconego pragnienia i nie zazna ulgi, póki nie weźmie długiego, głębokiego, dzikiego łyka z jej ust, a następnie nie zagrzebie twarzy w jej miękkich piersiach”. Nazywa swojego penisa Jerry. „Jerry przyszedł i nie chce odejść, mówi, że cię kocha. Sugeruje także wiele innych miłych rzeczy, ale oszczędzę ci tego”.Nie we wszystkich listach oszczędził.

Barack Obama. Mimo najlepszych chęci nie ma się do czego przyczepić. Ambitny uczeń, społecznik, znakomity mówca, niezły pisarz, żona jedna i ta sama, kochanek brak, łapówek brak, ekscesów brak. I rządził na tyle niedawno, że nie ma nawet za wiele wypowiedzi niezgodnych ze współczesną wrażliwością. OK, pokojowego Nobla dostał za nic – ale sam to przyznaje.

Andrew Jackson długo był uważany za jednego z tych lepszych prezydentów: wojenny bohater, pierwszy prezydent z ludu, pogromca zadzierających nosa elit, demokrata (to on dostał od wdzięcznego wyborcy gigantyczny ser). Trafił nawet na banknot 20-dolarowy, co jest pewną ironią, jako że prezydent bank centralny zwalczał, i pozostawił kraj w głębokim finansowym kryzysie. Dziś bardziej pamięta mu się jednak poparcie dla niewolnictwa oraz ludobójstwo rdzennych mieszkańców.

Woodrow Wilson. W 1919 r. – wymęczony negocjowaniem traktatu wersalskiego i (bezskutecznym) przekonywaniem rodaków do Ligi Narodów – prezydent dostał udaru. Następne miesiące spędził unieruchomiony w łóżku, co jego najbliższe otoczenie skrzętnie ukrywało. A państwem de facto rządziła pierwsza dama, Edith Wilson.

Najdłużej i najkrócej u władzy

Franklin D. Roosevelt wybory wygrał czterokrotnie i rządził w sumie 4422 dni. Gerald Ford z kolei nie wygrał żadnych wyborów, nawet jako numer 2 – Richard Nixon mianował go wiceprezydentem, gdy już pełnił urząd. Najmniej czasu w Białym Domu spędził William Henry Harrison: uparł się, żeby wygłosić mowę inauguracyjną bez kapelusza i płaszcza w zacinającym deszczu, zapadł na zapalenie płuc i zmarł po 31 dniach od objęcia urzędu.

Ronald Reagan i John F. Kennedy. Reagan to bohater republikanów: wielki komunikator, czempion wolności, prezydent, który pokonał komunizm. W walce ze zbyt silnym, jego zdaniem, rządem osłabił jednak państwo opiekuńcze, zderegulował gospodarkę i doprowadził do gigantycznego wzrostu nierówności społecznych. Poza tym jego żona konsultowała z astrolożką terminy spotkań na szczycie, jego administracja nielegalnie sprzedawała broń Iranowi.

JFK to z kolei prezydent opromieniony aurą męczennika i legendą Camelotu – miał być niczym król Artur, który do Białego Domu wprowadził młodość, idealizm i glamour. Camelot jednak wymyśliła wdowa po nim, a administracja Kennedy’ego może i pełna była młodych zdolnych po Harvardzie, ale za wiele nie osiągnęła. Większość reform, w tym zwłaszcza tych dotyczących praw obywatelskich, o których fotogeniczny JFK tak pięknie mówił, wprowadził w życie już jego następca, Lyndon B. Johnson. Kennedy, trzeba mu to przyznać, faktycznie zapobiegł wojnie nuklearnej, ale po tym, jak sam niemal do niej doprowadził.

Wspomniany wyżej Lyndon B. Johnson. W walce o władzę był bezwzględny i nie zawsze grał fair: dosypał do urn głosy, dzięki którym wygrał swoje pierwsze wybory do Senatu. Jako senator głosował razem z blokiem południowych rasistów przeciwko jakimkolwiek prawom dla czarnych, bo to dzięki ich poparciu został liderem senackiej większości, a potem numerem 2 u Kennedy’ego. Ale kiedy został prezydentem i wreszcie miał władzę, wykorzystał ją do przepchnięcia przez Senat ustawy o prawach obywatelskich i prawach wyborczych czarnych. I pewnie trafiłby przynajmniej do pierwszej dziesiątki najlepszych, gdyby nie Wietnam – to Johnson posłał amerykańskich chłopców na wojnę w azjatyckiej dżungli, której USA nie były w stanie wygrać.

Tę konkurencję wygrywa Theodore Roosevelt. Jego biografię czyta się jak powieść przygodową, a niektóre zwroty akcji w fikcji by nie przeszły jako zbyt nieprawdopodobne. Jako dziecko mały, chudy i astmatyczny, ale że prawdziwy mężczyzna nie może być słaby, to wyrobił sobie sylwetkę atlety. Był wschodzącą gwiazdą nowojorskiej polityki, gdy tego samego dnia zmarły mu żona i matka; rzucił wszystko i pojechał na zachód, hodować bydło. Po powrocie zahaczył się w rządowej administracji, a kiedy USA wypowiedziały wojnę Hiszpanii, skrzyknął kolegów, zorganizował oddział kawalerii i ruszył walczyć na Kubę. Niechętnie dał się namówić na wiceprezydenturę u boku Williama McKinleya, ale pół roku po objęciu urzędu McKinley zginął od kuli polskiego anarchisty, a 42-letni Roosevelt został najmłodszym prezydentem w historii. Po siedmiu latach namaścił na następcę własnego wice, ale w kolejnych wyborach wystartował przeciwko niemu. Kiedy w drodze na wiec został postrzelony, przemawiał przez godzinę, z zakrwawionej kartki. A po przegranej jeździł po świecie, polując na grubego zwierza.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version