Cykl „13 pięter” Filipa Springera to felietony mieszkaniowe, w których autor – nagradzany pisarz, reporter, fotograf – mierzy się z kryzysem mieszkaniowym w Polsce (i nie tylko). Na łamach Interii opisze, jak nam się mieszka, w skali mikro i makro, i co można z tym wszystkim zrobić.

Dawno, dawno temu, będzie już prawie dekada, zostałem zaproszony na dużą konferencję, aby przedstawicielom branży bankowej opowiedzieć o moich odkryciach związanych z rynkiem mieszkaniowym. Pretekstem do tego zaproszenia była premiera mojej książki „13 pięter”, której tytuł pożyczyliśmy sobie też na potrzeby cyklu tych felietonów. 

Dopiero po kilku turach ustaleń dotyczących mojego udziału w wydarzeniu okazało się, że wraz ze mną w panelu dyskusyjnym ma wziąć udział pięciu prezesów największych polskich banków, a szósty ma całe wydarzenie prowadzić. Pomyślałem sobie, że może być to bardzo ciekawe doświadczenie, gdy posadzi się obok siebie sześciu ekonomistów i archeologa, który porzucił swój wyuczony zawód na rzecz dziennikarstwa i każe się im rozmawiać o mieszkaniach. 

Zaproszenie więc przyjąłem, licząc się z tym, że pozostali dyskutanci zagadają mnie i zarzucą danymi, o których istnieniu nawet nie miałem i pewnie nadal nie mam pojęcia. Honorarium, jakie oferowali, było jednak na tyle atrakcyjne, że postanowiłem podjąć ryzyko. Natomiast moje obawy okazały się zbędne. 

Pierwsze zdziwienie przeżyłem, gdy okazało się, że wszyscy panowie prezesi albo przeczytali moją książkę, albo też zostali bardzo dobrze przygotowani do tej rozmowy przez swoich licznych asystentów (szanuję i to). Drugi szok był jeszcze większy: oni nie przyszli tam mnie zagadać, ani nawet specjalnie się ze mną kłócić. Sprawiali wręcz wrażenie, że naprawdę chcą posłuchać tego, co mam do powiedzenia o ludziach, którzy w ich bankach biorą kredyty na zakup mieszkań. 

Już sam ten fakt ociera się o status wydarzenia historycznego: oto w jednym pomieszczeniu znalazło się jednocześnie sześciu mężczyzn w średnim wieku zajmujących wysokie stanowiska kierownicze w dużych instytucjach finansowych i byli tam nie po, to by mówić, a żeby słuchać. Takie rzeczy nie zdarzają się, proszę Państwa, zbyt często. 

Opowiadałem więc wzruszony o tym, czego się w pracy nad tą książką dowiedziałem. A gdy skończyłem odbyła dyskusja, w której jak bumerang wracało jedno i to samo pytanie:

– Dlaczego w mojej wypowiedzi ciągle mówiłem o „ludziach zmuszanych do kredytu” i o „przymusie kupienia mieszkania”? Przecież podpis pod umową kredytową składa się dobrowolnie. 

Dlaczego „przymus”? Dlatego

Działo się to w roku 2015. Do tego czasu państwo polskie wydało już blisko osiem miliardów złotych na program dopłat do kredytów hipotecznych Rodzina na Swoim i właśnie otwierało nowy program, w ramach którego miało wpompować w ten rynek 3,5 miliarda złotych. Panowie prezesi doskonale o tym wiedzieli, bo mniej więcej dwie trzecie tych kwot trafiło wprost do ich banków. Reszta – do deweloperów. 

To te dwie branże były największymi beneficjentami programów wsparcia kredytów hipotecznych. Ludzie, którzy te kredyty zaciągnęli, byli i nadal są tylko filtrem, przez który publiczne pieniądze kapią do tych, do których mają kapać. Było tych ludzi lekko licząc kilkaset tysięcy, bo samych kredytów udzielono w ramach tych dwóch programów ponad ćwierć miliona. Nie to było jednak zaskoczeniem dla moich rozmówców. Dziwiło ich słowo „przymus”. 

Zasadność użycia tego słowa rozumie każdy, kto żyje w dużym albo nawet i średnim polskim mieście, jest około trzydziestki i planuje założyć albo właśnie założył rodzinę. I nagle okazuje, że oferta mieszkań na wynajem, ich ceny oraz rozliczne warunki najmu czynią ten rodzaj zaspokojenia swojej potrzeby mieszkaniowej skrajnie niestabilnym. I że jeśli chcemy mieć pewność, że będziemy mieszkać tak długo, jak będziemy rzetelnie za to mieszkanie płacić, że nikt nam nie zabroni przemalowania ścian albo zmiany parkietu albo nie będzie nam zmieniał czynszu według swojego widzimisię – to kredyt na mieszkanie własnościowe jest tu najbardziej racjonalnym wyborem. 

Kredyt ogranicza

Choć zaciąganie poważnego zobowiązania finansowego na kilkadziesiąt lat wcale racjonalne przecież nie jest. I boleśnie doświadczył tego każdy, kto mając kredyt poważnie zachorował, rozwiódł się albo zmienił mu się pomysł na życie. 

Właśnie dlatego ponad 87 proc. Polek i Polaków mieszka dziś w mieszkaniach własnościowych, a jedynie niecałych 13 proc. wynajmuje. To daleko od od średniej europejskiej (odpowiednio 69 i 31 proc.). 

Z opublikowanego właśnie raportu „Mieszkaniowe mieć czy być. Dobrostan Polaków na styku finansów i sposobów zamieszkiwania” wynika jednoznacznie, że większość Polaków wcale nie chce brać kredytu. 62 proc. przebadanych przez serwis Otodom na pytanie o to, czy zamierzają wziąć kredyt, odpowiada „zdecydowanie nie”. Jedynie 15 proc. rozważa ten scenariusz i tak się akurat składa, że ta grupa ma najniższą satysfakcję z życia. 

Te dane nie dziwią, i nie zdziwiłyby pewnie także prezesów banków, z którymi siedziałem w tamtym panelu. Jak jednak wytłumaczyć, że ponad trzy czwarte badanych uważa wzięcie kredytu za słuszną decyzję?

Odpowiedzią z pewnością nie są realia życia z kredytem. Nie od dziś pisze się w literaturze fachowej o unieruchamiającym działaniu hipotek. Kredyt ogranicza skłonność do rzucenia pracy, możliwości przeprowadzki, czy nadzieje na poszukanie innej drogi w życiu. Zakredytowane społeczeństwa są też mniej skore do społecznych buntów. Stabilna i posłuszna władzy klasa średnia kredytem stoi. 

Własne, czyli „dorosłe i odpowiedzialne”

W tym wszystkim nie można oczywiście pomijać statusowego znaczenia własności (a co za tym idzie kredytu). Żyjąc we własnym (choćby to „własne” przez wiele lat bardziej należało do banku), jesteśmy odbierani jako bardziej poważnych, dorosłych i odpowiedzialnych.

Choć znów – związku pomiędzy zaciągnięciem wieloletniego zobowiązania finansowego a odpowiedzialnością obronić się w zasadzie nie da. Trudno więc powiedzieć, że życie z kredytem samo w sobie jest wspaniałe. Jego rata pożera wszak niektórym nawet połowę miesięcznych dochodów (zwykle ponad jedną trzecią). Ale jeśli nadal to jest właśnie „to lepsze” rozwiązanie kwestii mieszkaniowej, to może właśnie dobrze się przyjrzeć temu, co pozostaje poza nim. A tam jest właśnie wynajem – niestabilny, drogi, rozdrobniony i oferujący mały wybór mieszkań. 

Polki i Polacy wolą kredyt, bo nigdy nie mieli szansy stabilnie wynajmować mieszkań, w których mogliby się urządzić tak, jak chcą.

W ubiegłym tygodniu minister tozwoju i technologii Krzysztof Paszyk przedstawił założenia nowego programu mieszkaniowego. Będzie się on nazywał „Pierwsze klucze” i co do zasady polegał na tym samym, co wcześniejsze polskie programy – na dopłacaniu ludziom do tego, żeby brali kredyty. Ta smutna prawda, że są do tego zmuszeni, nie ulegnie więc zmianie. 

Tylko prezesi banków nadal pewnie będą się temu słowu dziwić.  

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version