Muszą godzić pracę z opieką nad dziećmi, rodzicami, teściami. Żyją bez czasu dla siebie, przygniatani z każdej strony.
Chyba mi coś wyszło z pupy – mówi matka. Ma minę małej dziewczynki, której udało się ulepić jeżyka z plasteliny. Otwieram szafkę, żeby wyciągnąć pampersa, a ona w tym czasie sprawdza, co jej „wyszło”. Gdy się odwracam, ma ręce umazane kupą. A ja zaraz mam spotkanie na Zoomie! Nie mogę się spóźnić, nie mogę się pokazać zapłakana, więc próbuję się nie rozryczeć. Wszystko we mnie wyje, mam ochotę rozszarpać matkę, wykrzyczeć jej w twarz, że mi rozwaliła życie. Ale zaciskam zęby, zakładam rękawiczki, myję ją, odkażam wszystko, czego dotknęła. I siadam przed kamerą, zaczynam naradę w sprawie nowych klientów – opowiada Marta. Pracuje w firmie zajmującej się doradztwem podatkowym, praca zdalna. Ma 55 lat, matka – 81.
Gdy mówi o matce, zaczyna płakać. Oddali jej pokój syna, on śpi w salonie. Ale wszyscy czują się, jakby im zabrała przestrzeń. Często, zanim zdążą zareagować, ściągnie pampersa, nasika tam, gdzie stoi. Fizycznie sprawna, mogłaby dojść do ubikacji, ale nie pamięta, gdzie to jest. Choć żyje z nimi piąty rok i bierze leki mające spowolnić rozwój alzheimera, porusza się po mieszkaniu, jakby badała obcy teren. – Muszę jej powtarzać, gdzie jest i kto jest kim. „To mój mąż, to syn” – pokazuję obu. Za chwilę już nie może sobie przypomnieć, kim są ci dwaj. I kim ja jestem – mówi Marta. Jest umęczona życiem na dwie zmiany – dzienną oraz nocną. W dzień próbuje godzić pracę z zajmowaniem się matką. Wieczorem, jak już ją wykąpie, wraca do pracy, nadrabia to, czego nie zdążyła zrobić w dzień. Czasami kładzie się o trzeciej, wstaje przed szóstą.
Ledwie wstanie, już słyszy, jak matka szura kapciami. Idzie sprawdzić, dokąd szura i czy ma sucho w pampersie. Jest z nią cały dzień – między pracą a przewijaniem, karmieniem. W domu nerwy, szczególnie rano i wieczorem, bo mają jedną łazienkę, każdy chciałby skorzystać, a Marta ją okupuje, bo ogarnia matkę. Nerwowo jest też, bo już nie ma dawnego życia – rodzinnych wakacji, wypadów za miasto, wspólnych wyjść do kina, na basen.
– Nie ma, nawet kiedy spokojnie porozmawiać. Mąż, zanim wróci do domu i mnie odciąży, musi podjechać do swojej matki, która też już potrzebuje pomocy – choruje na jaskrę, cukrzycę, serce. W zasadzie już dziesiąty rok tkwimy w roli rodziców swoich rodziców, mając za mało czasu dla siebie i syna – mówi Marta. Najpierw była opieka nad jej ojcem (nowotwór), później teściem (wieńcówka).
Złamanie kości
– Nie przypuszczałem, że ojciec będzie aż tak dawał w kość – mówi Krzysztof, informatyk. Ma 47 lat, żonę, dzieci w wieku 13 i 17. – Ojciec ma 83. Mama nie żyje. On do ubiegłego roku świetnie sobie radził – samodzielny, zdrowy, oczytany. Codziennie gimnastyka i 20 minut na rowerku. Sam ogarniał zakupy, wizyty u lekarza. Pół roku temu w nocy telefon. Dzwonią z policji, mówią, że było siłowe wejście do mieszkania ojca. Spadł z łóżka, nie mógł się ruszyć, walił w podłogę, aż obudził sąsiadów. Wywalenie drzwi, karetka, szpital.
– Upadając, złamał głowę kości udowej i coś mu się stało z mózgiem – w szpitalu zaczął mówić od rzeczy, wyrywać sobie kroplówki – opowiada Krzysztof. Wiadomo, że z ojcem już lepiej nie będzie – kość mu się nie zrośnie, głowa się nie naprawi. Gdy wypisali go ze szpitala, Krzysztof się do niego wprowadził. – Obsługa starej osoby jest bardzo podobna do obsługi niemowlaka – ten sam schemat zakładania pieluch, podcierania tyłka. Problem w gabarytach. Ojciec jest wielkim facetem – mówi Krzysztof. Musiał zorganizować łóżko z barierkami, w łazience usunąć wannę, wstawić kabinę prysznicową. I teraz trzeba za każdym razem ojca wcisnąć do kabiny i z niej wyciągnąć.
– Do tego, co chwilę: popraw to, podaj tamto. Albo: chcę kupę. Mówię: dobra, ojciec, bierz balkonik, idziemy do ubikacji. A on: nie, wolę zrobić na leżąco – opowiada Krzysztof.
Gdy on jest przy ojcu, to na żonę, która często kończy pracę o 22, spada reszta: dom, dzieci. Szybko dochodzą do wniosku, że tak się nie da żyć. – Trzeba zrobić zakupy, ugotować obiad, sprawdzić, czy dzieciaki zrobiły lekcje. Syn trenuje w klubie sportowym na obrzeżach miasta, zawsze go zawoziłem, odbierałem – mówi Krzysztof.
Musieli inaczej zorganizować opiekę nad ojcem. – Choć dzielimy się obowiązkami z moją siostrą i bierzemy opiekunkę, padamy ze zmęczenia – podkreśla Krzysztof. Opiekunce płacą 4,5 tys. zł miesięcznie, jest u ojca od 7 do 12. – Później przyjeżdża siostra, podaje mu obiad. Ja po niej, przygotowuję kolację, myję go, kładę spać. Ale ledwie zdążę wyjść, ojciec już dzwoni, żebym wrócił. Później dzwoni o północy, bo chce pogadać. O trzeciej nad ranem, bo noga go boli, a o piątej, bo swędzi – wzdycha Krzysztof. Trudno pogodzić bycie synem i rodzicem równocześnie, a jeszcze pracować. – Żyję bez czasu dla siebie. Zgodnie z planem rozpisanym co do minuty: kiedy dzieci kończą lekcje, kiedy zaczynają zajęcia dodatkowe, na którą zrobić obiad, kiedy do ojca. Czasami trzeba być u niego dwa albo trzy razy, zerwać się z pracy, bo ma wizytę u okulisty czy kardiologa – mówi Krzysztof.
Ma za sobą dopiero pół roku takiego życia, a już chciałby się z niego wypisać. Z równowagi wyprowadzają go te ciągłe telefony ojca. – Ostatnio odbieram tylko do północy, później blokuję telefon. Rano mam 30 nieodebranych połączeń od ojca. W ciągu dnia też wydzwania. Teraz wszedł w fazę podejrzeń, że handlujemy jego sikami, więc męczy mnie o te siki. Kiedyś wystukał 997, żeby powiedzieć, że policja powinna się nami zająć. Ostatnio zadzwonił do mojej siostry, powiedział, że policja mnie poszukuje, bo próbowałem go zamordować. Ma takie jazdy – mówi Krzysztof.
35 lat umierania
– Chcesz pracować, zająć się dziećmi, a musisz rodzicem. Bywa, że dwojgiem równocześnie – mówi Katarzyna Kałduńska, pielęgniarka paliatywna, prezeska fundacji Dom Hospicyjny w Pruszczu Gdańskim. Trafia do domów, w których leży po dwoje chorych – jedno z nowotworem, drugie po wypadku, udarze albo z alzheimerem. Przy nich uwija się ich dorosłe dziecko. – Jego życie jest jak walka o przetrwanie – dodaje Katarzyna Kałduńska.
Sandwich generation – generacja ściskana z każdej strony jak kanapka – to najczęściej iksy. Pokolenie urodzone między 1964 a 1981 r., pamięta czasy PRL, transformację ustrojową. To często pierwsze ofiary śmieciówek – pracy bez prawa do urlopu i pozwolenia sobie na to, żeby zachorować.
– Pokolenie przeciążone. Musiało dostosowywać się do ciągle zmieniających się warunków życia, było nieustannie poddawane próbom. A teraz doświadcza tego, co można byłoby nazwać dalszym ciągiem procesu zmian – mówi prof. Barbara Józefik z Collegium Medicum UJ, psycholożka kliniczna, psychoterapeutka.
Dawniej ci, którzy byli w wieku obecnych iksów, zaczynali już myśleć o odpoczynku – dzieci odchowane, zaraz emerytura, mogli zająć się sobą i hobby. Tymczasem iksy często mają za sobą późne rodzicielstwo, ich dzieci jeszcze nie są samodzielne. – Z jednej strony dzieci, albo jeszcze małe, albo dorastające, które mają problemy emocjonalne, oczekują wsparcia. A z drugiej strony rodzice potrzebujący pomocy – mówi prof. Józefik.
Z raportu o sytuacji osób starszych w Polsce (PolSenior2) wynika, że wsparcia w codziennych sprawach potrzebuje już część 60-70-latków, a po 85. roku życia ponad 50 proc. mężczyzn i 70 proc. kobiet. Części wystarczy przynieść zakupy, posprzątać, zawieźć do lekarza, jednak u co czwartej osoby w tym wieku trzeba być przynajmniej raz dziennie, a co druga wymaga stałej opieki. Z tego tylko 6 proc. może liczyć na opiekunkę z ośrodka pomocy społecznej. Większość musi liczyć na swoje dzieci.
Prof. Piotr Szukalski, socjolog i demograf z Uniwersytetu Łódzkiego, przyglądając się sandwich generation, dostrzegł, że na to jedno zjawisko nakłada się aż pięć. Po pierwsze: długowieczność. Ale to często oznacza dłuższą, niesamodzielną starość. Trzeba się przygotować na to, że sędziwym rodzicom pomoc będzie potrzebna przez co najmniej kilkanaście lat. Po drugie: zdarza się, że osoby, które mają teraz 45-55 lat, muszą opiekować się nie tylko swoimi rodzicami mającymi 75-80, ale też stuletnimi dziadkami. Po trzecie: w wyniku tego, że rodziło się coraz mniej dzieci, jest teraz mniej potencjalnych opiekunów, więc są coraz bardziej obciążeni. Po czwarte: coraz starsi są nie tylko ci, którzy wymagają opieki. Starzeją się też opiekunowie. Po piąte: migracja. To już nie te czasy, gdy rodziny żyły blisko siebie – dzieci starzejących się rodziców często są setki kilometrów od nich.
– Matka była nieszczęśliwa, gdy wyszłam za mąż i wyprowadziłam się 400 km od niej. Jest po rozwodzie, sama. Wyobrażała sobie, że zawsze będę przy niej, szczególnie gdy będzie umierać, a umiera już 35 lat. Szłam do pierwszej komunii, gdy umierała pierwszy raz. To był rak piersi – mówi Jagoda, 45-letnia graficzka spod Nowego Sącza. – Jak wyszła z raka, zaczęły się problemy z sercem i znów ciągle słyszałam: „umieram”.
– Matka ma teraz 80 lat i zawsze, gdy jej się pogarsza, życzy sobie, żebym przy niej była. Wiele razy prosiłam: zamieszkaj bliżej mnie. Nie chciała nawet słyszeć. Ostatnio regularnie trafiała do szpitala z migotaniem przedsionków. Natychmiast był telefon i pretensje, że mnie przy niej nie ma. Musiałam rzucać wszystko, jechać. A przecież mam też teściów – teściowa nie słyszy, teść przez wiele lat nie widział. Niedawno przeszedł dwie operacje i odzyskał wzrok, ale nie chodzi. Potrzebują pomocy – opowiada Jagoda.
Granice wytrzymałości
Marta ostatnio zaczęła przeglądać oferty domów opieki, do których przyjmują chorych z alzheimerem. Ceny? Od 6,5 tys. do 11 tys. zł za łóżko w pokoju dwuosobowym. A za jedynkę – 17 tys. Do tego dochodzą koszty pampersów, leków – w przypadku jej matki 800 zł miesięcznie. Z emerytury nie wystarczyłoby nawet na pół miesiąca pobytu.
– Dla większości osób to koszt nie do udźwignięcia – przyznaje prof. Józefik. I dodaje, że często nie ma innego wyjścia, tylko mieć rodzica w swoim mieszkaniu.
Katarzyna Kałduńska mówi, że opieka rodzinna nad starszą, ciężko chorą osobą, której życie współczesna medycyna może przedłużać, jest dla państwa najtańszą opcją, ale dla rodziny najdroższą. – Nieraz nie ma wyboru i trzeba zrezygnować z pracy. Pogarsza się sytuacja finansowa rodziny, jest poczucie uwięzienia. Szybko mogą się zacząć kłopoty z własnym zdrowiem – mówi Kałduńska.
– O ile krótkotrwały stres działa mobilizująco, motywuje do działania, to długotrwały wyczerpuje. Za życie w ciągłym stresie, napięciu, zmęczeniu płaci się ogromną cenę – podkreśla prof. Józefik.
– Po ostatnim pobycie w szpitalu wypisali matkę w takim stanie, że myślałam: już lepiej niech umrze. Naprawdę chciałam, żeby umarła. Niech to się już skończy – przyznaje Jagoda. Ma siostrę, która mogłaby pomóc, ale stan matki jej w ogóle nie interesuje, odcięła się.
– Brat mieszka niedaleko. Wiele razy go prosiłam: „Przyjdź do mamy”. Mówił, że za trzy dni wpadnie, nie wpadał – opowiada Ewelina (ma 46 lat, brat o dwa więcej, nie wziął na siebie choćby części opieki nad matką, która zachorowała na raka). – To mój mąż brał wolne w pracy i woził ją do lekarzy – opowiada. Gdy lekarze powiedzieli, że rokowania są złe, wzięli ją do siebie. Mają dwóch synów, jeden pełnoletni, drugi ma cztery lata. Mamie oddali pokój czterolatka. Przy misiach, autkach, kolorowankach stanęły koncentrator tlenu, chodzik, przenośna toaleta, z której korzystała, dopóki była w stanie. – Nie oczekiwałam od brata, że będzie mamę karmił czy mył. Ale żeby chociaż czasami posiedział przy niej, żebym mogła ugotować obiad albo wyjść z synkiem na plac zabaw. Bo moje dziecko ciągle tylko słyszało: „Nie możemy wyjść z domku, musimy być z babcią” – mówi Ewelina. To wszystko tak ją wyczerpało, że trafiła na SOR z podejrzeniem zawału serca. – Już nie dawałam rady, psychika mi siadła. Płakałam. Synek przychodził: „Mamusiu, gniewasz się na mnie?” – opowiada Ewelina. Męczyły ją wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęca dziecku. I wykańczał lęk, że mama zacznie umierać, gdy będzie w domu sama z synkiem. – I co ja wtedy zrobię? Pamiętam, że gdy mój dziadek umierał, to było tak przerażające, że uciekłam. Najlepiej byłoby – myślałam – żeby odeszła cicho, w nocy – mówi Ewelina. Płacze. Mama zmarła pod wieczór. Na szczęście mąż już był w domu, synek nic nie widział.
Chciałabym, żebyś mnie zabiła
– Ostatnio mamie jakby się polepszyło. Powiedziała do mnie „córciu” – opowiada Marta. – A później: „Przepraszam, że jestem taka do niczego. Chciałabym, żebyś mnie zabiła”. Popłakałam się. Następnego dnia znów była w swojej mgle.
– Ojciec niedawno próbował zabić się plastikową nakrętką od butelki po wodzie mineralnej. Zrobił sobie tylko zadrapania na rękach, ale mówił, że chciał podciąć żyły, więc trzeba było zareagować: psychiatra, leki. Kupa roboty – mówi Krzysztof.
Jagoda znalazła matce ośrodek. – I odetchnęłam. Dobry, pod Nowym Sączem, za 6,5 tys. zł miesięcznie. Jeżdżę do matki 35 km, a nie 400, jak przez ostatnie lata – mówi. Nie zarabia tyle, żeby finansować to miesiącami. Chce sprzedać mieszkanie matki, żeby móc opłacać ośrodek. – Na razie staram się nie myśleć, co będzie, gdy skończą się pieniądze z mieszkania – dodaje.
