– Zmywałem gary z Brazylijczykiem z doktoratem, który jest dziś jednym z głównych specjalistów od energii odnawialnej w Melbourne. Naszym szefem był koleś, który nie skończył chyba nawet podstawówki – opowiada Piotr o początkach w Australii. Dziś z żoną Karoliną mieszkają na Gold Coast, mają swój dom, firmę i nieruchomości jako „fundusz emerytalny”.

— W Australii nie żyje się, żeby pracować, tylko pracuje się, żeby żyć. Lata temu naciskałem na robotnika, by naprawił nam dach, ale ten tłumaczył, że najpierw musi iść z kumplami na ryby, bo im obiecał, a potem ma imprezę, na którą został zaproszony jakiś czas temu. Mówiłem, że będzie się nam lało na głowę, ale on przekonywał, żebym był spokojny, bo nie będzie padać. Tak tu jest… — mówi Piotr Ferenc, który z żoną Karoliną w 2003 r. emigrował do Australii.

Piotr Ferenc: Drogą eliminacji miejsc emigracji. To był początek lat 2000 i wiedzieliśmy tylko jedno, że chcemy wyjechać na stałe z Polski. Nie mieliśmy pojęcia, że skończymy w Australii. Wtedy w Polsce stopa bezrobocia wśród absolwentów uczelni i młodych ludzi sięgała 25 proc. Nie było szans na znalezienie sensownej pracy, nie mówiąc już o czymś więcej. Pojechaliśmy więc do USA. W Stanach mieszkaliśmy pół roku, ale bardzo nam się tam nie podobało. Ameryka to kasa i nic więcej – tam liczy się tylko dolar, a o twojej wartości świadczy liczba zer na koncie. Chcieliśmy od życia czegoś więcej.

Karolina Ferenc: Bardzo szybko zrozumieliśmy, że nie zostaniemy na stałe w Stanach, więc zaczęliśmy szukać innego anglojęzycznego kraju, który nie leżałby blisko Europy.

P.F: Myśleliśmy poważnie o Kanadzie, nawet złożyliśmy tam papiery. W trakcie oczekiwania na wizę emigracyjna do Kanady wyjechaliśmy do Australii na wizę studencka, aby podszkolić angielski. Życie na drugim końcu świata bardzo nam się spodobało, a Kanada wciąż się zastanawiała, czy nas chce u siebie i tak zostaliśmy w Australii.

K.F: Zdecydowaliśmy się na emigrację jeszcze przed wejściem Polski do UE. W 2002 r. skończyłam studia w Polsce, a w marcu 2003 r. wylądowaliśmy w Melbourne.

K.F: O Australii nic nie wiedzieliśmy, więc przyjazd do Melbourne był skokiem na głęboką wodę. Nie mieliśmy jednak wielkich oczekiwań. Kiedy zaczynałam studia w Polsce, obiecywano nam złote góry, ale skończyło się tym, że po socjologii na UW musiałam szukać pracy za granicą. Australia niczego nie obiecywała, ale nasz australijski dream się spełnił.

K.F: Bo już wtedy było już tam zbyt wielu Polaków. Nie chcieliśmy być kolejnymi, którzy przyjeżdżają sprzątać domy i restauracje Wielkiej Brytanii…

P.F: Pojechaliśmy więc sprzątać do Australii… (śmiech)

K.F: Bez żadnych oszczędności, zupełnie na wariata. Najtrudniejsze było przestawienie się na australijski sposób myślenia, bo kulturowo Australia jest zupełnie inna niż Polska. Musieliśmy nauczyć się, jak podchodzić do ludzi, jak z nimi rozmawiać. Na szczęście Australijczycy są bardzo otwarci, przyjaźni i pomocni, więc przystosowanie się do nowych warunków poszło nam szybko. Tak naprawdę w ciągu tygodnia pracowaliśmy już oboje, mieliśmy samochód i mieszkanie. Pracę w restauracji dostałam tylko dlatego, że byłam zdeterminowana i przez sześć dni z rzędu przychodziłam, by zapytać, czy zdecydowali się już mnie zatrudnić. Kiedy po pół roku pracy byłam już w tej restauracji managerem, dowiedziałam się, że moje CV wyrzucili do kosza już pierwszego dnia. Piotrek rozwoził po domach zakupy ze sklepów spożywczych…

P.F: Zmywałem też gary razem z Brazylijczykiem z doktoratem, który jest dziś jednym z głównych specjalistów od energii odnawialnej w Melbourne. Wciąż utrzymujemy kontakt. Naszym szefem był koleś, który nie skończył chyba nawet podstawówki i miał nie za bardzo pod sufitem. Opowiadał nam np. o swych wyprawach z kosmitami na Marsa i jak tam było super. Dawaliśmy radę.

K.F: To był normalny, trudny start. 99 proc. naszych znajomych, którzy wyemigrowali do Australii, przechodziło dokładnie to samo co my. Mówimy o tym otwarcie, bo nie ma w tym żadnego wstydu. Ponieważ nie mieliśmy pieniędzy, musiałam pracować w dwóch miejscach – w amerykańskiej sieciówce TGI FRIDAYS i restauracji hotelowej w jednym z najbardziej tradycyjnych hoteli w Melbourne przy Queens Market, gdzie szybko nauczyłam się australijskiego slangu. To właśnie w TGI zostałam managerką sześć miesięcy po przyjściu z ulicy. To doświadczenie bardzo mi potem w życiu pomogło. Piotrek zdecydował się pójść na studia, ale kolejna zmiana w naszym życiu nastąpiła, kiedy pojechaliśmy na wakacje do Airlie Beach [turystyczna nadmorska miejscowość w stanie Queensland, położona nad Morzem Koralowym – red.] i zakochaliśmy się w tym miejscu. Powiedzieliśmy sobie, że przeprowadzimy się tu z Melbourne, jak tylko będziemy mogli. Piotrek załatwił to w swoim stylu. Pewnego dnia obudziłam się, a pod domem stała przyczepa. „Jak mamy się przeprowadzać Airlie Beach, no to jedziemy” — powiedział.

K.F: Dokładnie tak. Wcale nie żartuję. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Airlie Beach, gdzie nie mieliśmy żadnego punktu zaczepienia, nie mówiąc już o mieszkaniu czy pracy. Zatrzymaliśmy się na kempingu, spaliśmy w namiocie. Po tygodniu zadzwonili do nas z urzędu imigracyjnego, że dostaliśmy pozwolenie na pobyt stały. To była wielka rzecz. W nadmorskim kurorcie był duży rynek pracy dla żeglarzy, więc Piotrek został kapitanem luksusowego jachtu wycieczkowego dla 10 osób. Byłam jego majtkiem, zajmowałam się gotowaniem. Przez rok pływaliśmy z wycieczkami po Morzu Koralowym. Pracowaliśmy siedem dni w tygodniu, więc na najpiękniejszej plaży na świecie byliśmy dwa razy w tygodniu, kiedy zabieraliśmy ludzi na rejs.

Po kilku latach kupiliśmy jacht, żeby samemu organizować rejsy, ale to już nie było to samo. Na tym etapie życia firma się rozrastała, mieliśmy dwójkę małych dzieci i zdecydowaliśmy się sprzedać jacht. Trudno jednak narzekać — mieszkaliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, organizowaliśmy rejsy po Whitsunday Islands i Wielkiej Rafie Koralowej. Piotr żartuje, że praca przeszkadza nam w ciągłych wakacjach.

K.F: Absolutnie tak – nieważne, czy lubisz pływać, czy nie, na plaży spędzasz trzy czwarte swojego czasu. Jeśli chodzi o naszą rodzinę, mamy do tego różne podejście. Piotrek z Adamem [synem – red.] nie lubią piachu, a my z Mają kochamy.

P.F: Uwielbiam plażę, pod warunkiem że patrzę na nią od strony morza (śmiech). Najbliższą mamy jakieś 100 m od domu, ale to mała, sztuczna plaża. Do tych najlepszych i najsłynniejszych plaż surferskich na Gold Coast, czyli Main Beach, Surfers Paradise, mamy 15 min samochodem.

K.F: Nie wyobrażasz sobie mieszkania gdzie indziej, a już w szczególności tam, gdzie jest zasłonięty horyzont. Zwróciła na to uwagę nasza córka – powiedziała, że dziwnie czuje się tam, gdzie nie może sięgnąć wzrokiem aż po horyzont. Ogromna, otwarta australijska przestrzeń to jest coś, co zmienia perspektywę życia.

K.F: Nigdy w życiu. Kochamy góry i podróże po świecie, ale mieszkać możemy tylko nad morzem. Do życia potrzebna jest nam przestrzeń.

P.F: Przenieśliśmy się z Airlie Beach do Gold Coast, bo dzieci podrosły, trzeba było zapisać je do lepszych szkół. Szukaliśmy też nowych atrakcji, no bo ile razy można w życiu ucieszyć się ze spotkania delfinów albo wielorybów? Szczerze mówiąc wieloryby zaczęły już nas irytować, bo kiedy przypływały, to promy płynące na Hamilton Island musiały się zatrzymywać, bo turyści muszą przecież zrobić zdjęcia, tak jakby wieloryba nie widzieli! (śmiech)

P.F: Dokładnie tak. Co więcej, niemal połowa populacji Australii — kontynentu większego niż Europa — mieszka w największych miastach na wybrzeżu: Melbourne, Brisbane i Sidney. Według australijskich standardów te metropolie są przeludnione. To przeludnienie Sidney jest śmieszne np. w porównaniu z warunkami panującymi w Mexico City, ale w Australii każdy chce mieszkać w swoim domu i mieć kawałek ogrodu, więc żeby przejechać z jednego końca Melbourne na drugi, trzeba pokonać prawie 300 km przez miasto.

P.F: To prawda, pięć godzin lotu samolotem. W Australii są ogromne odległości. Ja np. do pracy, do naszego biura w Airlie Beach, latam samolotem. Lot z Gold Coast trwa 1 godzinę i 20 minut, ale muszę dojechać jeszcze do i z lotniska – w sumie zajmuje mi to dwie i pół godziny. W końcu to 1200 km, tyle, co z Warszawy do Amsterdamu.

P.F: Trudno powiedzieć, ale kiedy w Australii dostajesz prawo do stałego pobytu, przechodzisz na jasną stronę mocy. W naszym wypadku zajęło to półtora roku. Australijski system imigracyjny jest skonstruowany w taki sposób, że dopóki nie masz wizy pobytowej, to zarabia na tobie głównie australijski pracodawca, rząd – słowem australijski system. W momencie, kiedy stajesz się rezydentem, jesteś już postrzegany jako „swój”. Wtedy zaczynają się przed tobą otwierać jakieś perspektywy, np. jeżeli oboje pracujecie, możecie sobie bez większego problemu kupić jakiś dom – oczywiście w zależności od tego jakie macie oczekiwania i zarobki.

K.F: Zgadza się, ale my kupiliśmy ziemię i zaczęliśmy na niej budować dom. Pracowaliśmy jeszcze wówczas na jachcie i nie zarabialiśmy Bóg wie ile. Po przeprowadzce do Airlie Beach zrozumieliśmy, że nigdy nie wrócimy do Polski. Oczywiście wcześniej tego nie planowaliśmy, ale po kupieniu ziemi sprawa był już jasna. Po czterech latach pobytu w Australii wystąpiliśmy o australijskie obywatelstwo i formalnie staliśmy się Australijczykami.

K.F: Niewiele, australijski paszport to była tylko formalność. Zasadnicza zmiana w naszym życiu nastąpiła, kiedy dostaliśmy prawo do pobytu.

K.F: Zdecydowanie tak, choć nasza córka lubi mówić, że jest z Polski. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego, bo urodziła się w Australii. Kiedy ktoś pyta nas o narodowość, odpowiadamy, że jesteśmy Australijczykami urodzonymi w Polsce.

P.F: Australia to kraj imigrantów. To jedyne bodaj miejsce na świecie, gdzie eksperyment, jakim jest wielokulturowość, zakończył się sukcesem. W Australii każdy czuje się u siebie, bez względu na to, skąd przyjechał albo skąd pochodzili jego rodzice. Jeśli ktoś twierdzi, że jest prawdziwym Australijczykiem, to od razu pada pytanie, czy jego prapraprababcia była prostytutką z Anglii, czy może praprapradziadek ukradł kromkę chleba i tak trafił do kolonii karnej z pierwszą flotą? (śmiech)

No, chyba że mamy do czynienia z Aborygenami, bo to oni są przecież rdzennymi Australijczykami. Poza potomkami skazańców i Aborygenami każdy w Australii jest emigrantem.

P.F: Ogromnym plusem tego kraju jest bezpieczeństwo i pozytywne nastawienie ludzi do siebie nawzajem. W Australii cały czas czujesz, że jesteś częścią jakieś większej wspólnoty. Każdy, kto pracuje, bez względu na to, czy u siebie, czy dla kogoś, ma świadomość, że w ten sposób służy i pomaga innym. To zasadnicza różnica między Australią a Stanami Zjednoczonymi. W USA ludzie zastanawiają się, jak mogą na tobie zarobić, tu – jak ci mogą pomóc. Australijczycy mają bowiem głęboko zakodowaną kulturę „mateship”, przejawiającą się w życiu codziennym przyjacielskim stosunkiem do współobywateli. „Mateship” uosabia równość, lojalność i przyjaźń. W Australii każdy jest twoim „mate”, czyli kumplem. Nawet do 80-letniej kobiety zwracasz się „Hi, mate!” i to jest całkowicie normalne. Ta kultura ma swe korzenie w bardzo trudnych początkach Australii — bez pomagania sobie nawzajem pierwsi osadnicy nie mieli szansy na przetrwanie. Oczywiście w każdej populacji są wyjątki, ale tu nie ma bezinteresownej złośliwości.

K.F: Jeśli chodzi o codzienne życie, to trudno jest mi porównać je z Polską, bo z kraju wyjechaliśmy ponad 20 lat temu. Wydaje mi się jednak, że Australijczycy mają zupełnie inne podejście do pracy – owszem, uznają ją za wielką wartość, ale praca nie jest dla nich celem życia. Bardzo popularna jest praca na część etatu (part time job) lub dorywcza (causal job). W wielu rodzinach na pełnym etacie pracuje tylko jedna osoba, zaś partner lub partnerka dorabiają. W ten sposób pracują nasi przyjaciele i znajomi, zarówno z Airlie Beach, jak i Gold Coast, a są to dwa odmienne światy.

Przeciętny dzień zaczyna się od odwiezienia dzieci do szkoły. Lekcje kończą się ok. 15:00, większość dzieci jest odbierana przez rodziców. Jeśli chodzi o zajęcia pozalekcyjne, bardzo popularny jest sport krykiet, soccer, rugby. Praktycznie wszystkie dzieci coś trenują. Reszta dnia mija tak jak w Polsce – zakupy, obiad, relaks. Ponieważ tam, gdzie mieszkamy, słońce zachodzi szybko, stosunkowo wcześnie kładziemy się spać i to jest jedna z zasadniczych różnic z Polską (śmiech). Poza tym wydaje mi się też, że w Australii ludzie nie są tak zagonieni, jak w Polsce, tu nie ma pośpiechu.

P.F: W Australii praca nie jest wartością samą w sobie – nie żyje się, żeby pracować, tylko pracuje się, żeby żyć. Pamiętam, jak lata temu naciskałem na robotnika, by naprawił nam jak najszybciej dach, ale ten tłumaczył, że najpierw musi iść z kumplami na ryby, bo im obiecał, a potem ma imprezę, na którą został zaproszony jakiś czas temu. Próbowałem go zmobilizować, mówiłem, że sprawa jest pilna, bo nam się będzie lało na głowę, ale on przekonywał mnie, żebym był spokojny, bo nie będzie padać. Tak tu jest…

P.F: Decydując się na to, gdzie będzie mieszkał, Australijczyk wybiera sobie jakiś pogodowy kataklizm. Gdzie byś się nie osiedlił, to coś cię dopadnie. W stanach Wiktoria i Nowa Południowa-Walia często wybuchają pożary buszu, a jak się nie pali, to ludzi dotykają powodzie. Pożary mamy też na Gold Coast, ale ostatnio przez naszą dzielnicę przeszło tornado. Z kolei na północy sporym problemem są cyklony i powodzie. To jednak normalne siły natury, wiec do tego typu „kataklizmów” trzeba się po prostu jak najlepiej przygotować.

K.F: W Australii można zapomnieć o tym, że zmiany pogody na wiosnę czy jesienią wpływają na samopoczucie – bo raz jest ciepło i świeci słońce, a zaraz potem zimno i leje. Na Gold Coast ciepło jest nawet wtedy, kiedy pada. W Airlie Beach panuje klimat tropikalny, więc tam mieliśmy porę deszczową i suchą — oczywiście z zastrzeżeniem, że z powodu zmian klimatu wszystko czasami się mieszało. Gold Coast leży dalej na południe, więc tu występują tylko dwie pory roku – trochę chłodniejsza i trochę bardziej gorąca.

P.F: Niestety jednego zabiłem. Wyskoczył prosto pod koła i nie miałem szans. Dzikie zwierzęta nie są jednak żadnym problemem. Nikt intencjonalnie nie krzywdzi tu zwierząt, w związku z czym zwierzęta, może z wyjątkiem krokodyli, nie atakują ludzi. Kiedy przyjechałem do Australii, uderzyło mnie to, że psy prawie w ogóle tu nie ujadają, a dzieci nie płaczą (śmiech). Jeśli chodzi o małe dzieci, to rodzice w zasadzie na nie nie wrzeszczą, więc maluchy są spokojniejsze, zaś psy nie są tak złośliwe, jak bywało w Polsce, bo mało kto je dręczy.

K.F: Nie jest prawdą, że wszystko, co chodzi lub pełza po ziemi w Australii, czyha na twoje życie albo chce cię zjeść. Mamy dwoje dzieci, które urodziły się w tropikalnym Queensland, czyli właśnie tam, gdzie żyją jadowite pająki i węże, z których słynie na świecie kraj. Byłam przekonana, że szanse na to, iż dożyją piątego roku, są niewielkie (śmiech). Były niezwykle aktywne, wchodziły na drzewa, biegały po krzakach, więc wydawało mi się, że wcześniej czy później ukąsi je jakiś jadowity wąż, ale nic takiego się nie stało. Co więcej, odkąd zamieszkaliśmy w Australii, nie słyszeliśmy o śmierci z powodu ukąszenia węża, szczerze mówiąc, nie słyszeliśmy o tym, żeby ktoś miał większy problem z wężami. Owszem, raz czy dwa razy wszedł nam do domu jakiś wąż, ale to były małe i zupełnie niegroźne osobniki.

Jak dotąd największym moim przeżyciem był spotkany po drodze do pracy pyton. Był gruby jak gałąź i przecinał cały podjazd. Koleżanki uspokoiły mnie, że pytony są pożyteczne, bo polują na myszy i owady, więc w zasadzie dobrze jest mieć w ogrodzie swojego pytona. Nie ma też większego problemu z rekinami. Wiem, co mówię, bo rok pływaliśmy na jachcie. Słyszeliśmy o kilku przypadkach ataków, ale winni byli ludzie, bo nieumiejętnie czyścili ryby, dosłownie zwabiając rekiny do siebie. Słowem, jeśli zachowujesz ostrożność, nic złego ci nie grozi.

P.F: Kiedy była powódź w Mackay w stanie Queensland, władze apelowały, żeby nie pływać po zalanych terenach na skuterach wodnych, bo to drażni krokodyle.

P.F: W ogóle nie odczuwamy izolacji, wręcz przeciwnie — to jest pewnego rodzaju błogosławieństwo, bo żyjemy daleko od wojny w Ukrainie, daleko od całego tego zamieszania na świecie. Jeśli chodzi o potencjalną agresję, to Australia pozostaje gdzieś na samym końcu listy potencjalnych celów, więc nie obawiamy się, że ktoś z nami będzie chciał się bić i jest nam z tym bardzo dobrze.

P.F: Dlatego rząd zamówił atomowe okręty podwodne, więc będziemy przygotowani na najgorsze. Poza tym wszystkie analizy wskazują na to, że Chińczycy musieliby się bardzo napocić, żeby zaszkodzić Australii. Poza tym mają zdecydowanie ważniejsze dla siebie cele pod nosem. Jeśli chodzi o poczucie odosobnienia, to świat stał się globalną wioską, więc przy obecnych połączeniach lotniczych jesteśmy w stanie w stosunkowo niedługim czasie znaleźć się w Ameryce, Azji czy Europie.

P.F: I na tym się skończyło. Poza tym umówmy się, że Australia jest dosyć marnym celem. W Darwin psy Dingo szczekają tam dupami. Mamy nieruchomość, którą kupiliśmy jako inwestycję, więc oczywiście nie jesteśmy zainteresowani powtórką z 1942 r.

(Karolina i Piotr wybuchają gromkim śmiechem)

K.F: Rzeczywiście w ciągu ostatnich kilku lat udało nam się zainwestować oszczędności w nieruchomości. Kupiliśmy dom w Nowej Zelandii z myślą, żeby go wynajmować. Ciężko na to pracowaliśmy przez kilkanaście lat. Biznes rozkręcaliśmy w jednym pokoju w wynajmowanym mieszkaniu.

P.F: W maju 2003 r. otworzyliśmy w Melbourne Pacific Center Planet of Adventures – maleńką firmę, która na początku była agencją edukacyjną, zajmująca się jedynie zapisami do australijskich szkół. Do zmiany profilu firmy na agencję imigracyjną zmusił nas rynek i klienci. Mamy dwa biura i kilka osób pracuje dla nas w domu. Jeśli chodzi o inwestycje, to pewnego dnia uwiadomiłem sobie, że będąc po pięćdziesiątce, powinienem zacząć myśleć o emeryturze. Z wyciągów z australijskiego ZUS-u wynikało, że jeśli nie zadbam o nią sam, to będzie mnie stać ledwie na paczkę fajek tygodniowo (śmiech). Australijski system emerytalny promuje osoby, które bardzo wcześnie idą do pracy, bo wysokość emerytury zależy od jej stażu i wysokości składek. Na naszych kontach emerytalnych nie uzbierało się wiele, bo nie zaczynaliśmy pracy w wieku 18 lat. Musieliśmy się jakoś zabezpieczyć na starość.

P.F: Dokładnie tak, więc jakoś sobie poradzimy nawet z groszowymi transferami z australijskiego ZUS-u. Oczywiście z inwestycjami w nieruchomości wiązały się różne wyzwania, ale jak to się mówi: „no risk, no fun”. Na szczęście, jeśli chodzi o rynek nieruchomości w Australii i Nowej Zelandii, to ryzyko krachu jest niewielkie, ze względu na stały napływ imigrantów. Rocznie prawo do stałego pobytu w Australii dostaje ok. 190 tys. ludzi, w Nowej Zelandii jest podobnie. Nowi przybysze muszą gdzieś mieszkać, więc popyt na domu i mieszkania jest stały, zaś ceny w zasadzie nie spadają. To raczej się nie zmieni, bo australijska gospodarka potrzebuje rąk do pracy. Australijska Productivity Commission jest zdania, że władze powinny zwiększać imigrację, by utrzymać tempo rozwoju gospodarczego. W 2024 r. zostanie przyznanych 190 tys. stałych wiz pobytowych, z czego mniej więcej 120 tys. dla tych, którzy przyjeżdzają do pracy.

P.F: Zależy od wielkości, miejsca, sąsiedztwa oraz możliwości znalezienia pracy. W Darwin dom z czterema sypialniami i niewielką działką można kupić już za 300-400 tys. dol. australijskich, czyli za jakieś 780 tys. — 1 mln zł. Na Gold Coast nie kupisz niczego sensownego za mniej niż milion dolarów, ale im dalej od wybrzeża, tym ceny nieruchomości są w Australii niższe. W Charters Towers w Queensland, gdzie znajduje się kopalnia złota, niewielki dom można kupić już za 120 tys. dol., czyli za ok. 300 tys. zł. Można go potem wynająć za ok. 600 dol. tygodniowo i mieć z tego tytułu całkiem niezły dochód, oczywiście do czasu jak będzie otwarta kopalnia. W Tennant Creek, leżącym w Terytorium Północnym, są do kupienia domy od 50 tys. dol., tyle że to środek niczego. Dodajmy, że w większej części kraju domy w Australii nie są tak solidne, jak w Polsce. Klimat jest łagodny, więc konstrukcje są lekkie, szybkie do budowy. Ludzie nie budują domów na pokolenia, a przywiązanie do nich jest niewielkie. Tu samochód służy do jeżdżenia, a dom do mieszkania. Australijczycy mają do nich czysto użytkowe podejście.

P.F: Australijski urząd imigracyjny uważa, że osoba wykształcona i posiadająca konkretny, poszukiwany w Australii zawód, powinna zarabiać nie mniej niż 70-80 tys. dol. rocznie [czyli jakieś 180-207 tys. zł – red]. Średnia zarobków w Australii przekracza 100 tys. dol. rocznie, ale zawyżają ją zarobki w przemyśle wydobywczym, bo np. kierowca ciężarówki w kopalni zarabia 120 tys. dol. rocznie. Podsumowując, dostając na rękę 1000-1200 dol. tygodniowo, można żyć na jako takim poziomie.

Australijska polityka imigracyjna pomyślana jest tak, aby zapełniać dziury na rynku pracy. System działa więc na bardzo prostej zasadzie – bierzemy tylko tych, których potrzebujemy. Kiedyś podstawą otrzymania prawa do pobytu były kwalifikacje zawodowe, teraz oprócz kwalifikacji liczy się też doświadczenie zawodowe. Ważne jest to, by z pomocą władz regionalnych czy pracodawcy-sponsora znaleźć w Australii jakąś dziurę, niszę na rynku pracy i emigrować z pomysłem na siebie. Kraj nie potrzebuje imigrantów, którzy zaczynają szukać pracy dopiero po przyjeździe i chwytają się jakiegokolwiek zajęcia, by przeżyć, np. zostają kierowcami Ubera.

P.F: Mieliśmy jeszcze dyplom polskiej uczelni, ale zgadza się — byłoby nam znacznie trudniej. Kilka lat po naszym przyjeździe do Australii zrobiono badania i okazało się, że 98 proc. imigrantów nie pracuje zgodnie z wykształceniem czy w wyuczonym u siebie w kraju zawodzie.

K.F.: Nie, bo nic nas tam nie ciągnie, poza przyjaciółmi i rodziną. Na szczęście przyjaciele odwiedzają nas w Australii, zaś z rodziną, jak wiadomo, dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu (śmiech). Nigdy nie doświadczyliśmy załamania z powodu emigracji, nie jesteśmy sentymentalni. Poza tym w Australii jest nam naprawdę dobrze, dopasowaliśmy się idealnie do tego kraju, mamy dobrą pracę i nowych przyjaciół, dzieci są szczęśliwe, a klimat jest do życia.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version