Ucieczka czy walka? Liczyć na siebie czy na państwo? Kupować złoto czy przelewać oszczędności za granicę? A może po prostu czekać? Wielu Polaków zastanawia się nad tym, jak przygotować się na ewentualne zagrożenie.
Widział pan nagranie ze spotkania Trumpa z Zełenskim? – pyta Marek, 46 lat, branża informatyczna. – To sygnał dla świata, że Ameryka może pomiatać nawet głowami państw, a Europa Wschodnia to jakiś margines świata, za który ona nie zamierza brać odpowiedzialności. Jaką lekcję dostaje zwykły obywatel? Licz na siebie.
Marek wylicza: na komisji wojskowej kategoria A, 47 lat, w razie wojny pewnie nie będzie mógł wyjechać, a nie chce się rozstawać z rodziną. Plan jest taki, żeby raczej przeczekać tutaj, zaszyć się pod Warszawą.
– Śledzę wypowiedzi generałów, czytam analizy i – przepraszam za kolokwializm – jesteśmy w ciemnej dup**. Wierzyliśmy w opiekę Wielkiego Brata zza oceanu, a on właśnie się na nas wypina. Europa? Wieloletnie zaniedbania powodują, że dopiero teraz zaczyna się zbroić, a nie handlować z Putinem. Polska? Niby mamy czołgi, armaty, haubice, tylko nie ma do tego amunicji. A jeżeli nic w Rosji się nie zmieni, Putin nie zostanie całkowicie spacyfikowany, to pozbiera się, wzmocni, wyciągnie wnioski z tego, co się wydarzyło, i znowu zaatakuje. Tym razem Polskę. I ja na to się już szykuję.
Marek przez lata prowadził przykładne życie klasy średniej: pracował w korporacjach, spłacał kredyt na mieszkanie, jeździł z rodziną na zagraniczne wakacje. Starał się nie rozpamiętywać historii swojej rodziny: opowieści dziadka, jak podczas II wojny światowej front przechodził przez jego miejscowość, jak zachowywali się żołnierze niemieccy i rosyjscy: gwałty, kradzieże, zabójstwa, jak część bliskich po 17 września 1939 r. wywieziono na Syberię, nie wszyscy wrócili. W lutym 2022 r. te wszystkie opowieści wróciły.
Przeanalizował, jak wyglądały pierwsze tygodnie wojny w Ukrainie, i doszedł do kilku wniosków: mieszkanie w dużym mieście, jakim jest Warszawa, będzie koszmarem, przerwy w dostawie prądu, wody, ciepła. Jest się uzależnionym od ogólnodostępnej infrastruktury, która jest atakowana jako pierwsza. Pamięta obrazki z Ukrainy, jak rzeki samochodów chciały wyjechać z miast, a ludzie nie mogli się wydostać z ostrzeliwanych osiedli. Doszedł do wniosku, że trzeba mieć bezpieczną kryjówkę w takiej odległości od mieszkania, żeby można było tam dotrzeć pieszo. Za większość oszczędności kupił działkę w odległości 40 km od Warszawy, zbudował tam całoroczny domek: dobrze ocieplił, kupił agregat prądu, zadbał o zapasy paliwa, jedzenia, własne ujęcie wody.
Zgromadził wszystkie najpotrzebniejsze dokumenty (akty urodzenia, małżeństwa, własności…), zrobił papierowe i cyfrowe kopie do chmury i na przenośny dysk zewnętrzny, gdyby nie działał internet.
Założył za granicą konto, na które przelał na wszelki wypadek część oszczędności, żeby nie leżały w Polsce. Kupił też złoto (w jak najmniejszych sztabkach, po gramie), ale też dolary i euro w gotówce. W niskich nominałach (5-10).
– Oczywiście nie zwariowałem, żeby w takiej formie trzymać całe oszczędności, ale tyle, żeby starczyło na kilka miesięcy – mówi. – Przez lata chodziłem na strzelnicę, byłem pewien, że w razie wojny pójdę walczyć za ojczyznę. Ale posiadanie dzieci, żony i wieloletnie obserwowanie, jak kłócą się politycy, zrewidowało moje poglądy. Wyjazdu się boję, co z dokumentami i możliwością ich przedłużenia? Nie chcę się tułać po Europie z nieważnym paszportem. Od jakiegoś czasu pozbywam się rzeczy, które są mi niepotrzebne: elektronicznych akcesoriów, sprzętu AGD, ostatnio sprzedałem nieużywane opony do samochodu.
Wojna i ucieczka. Jak najdalej
Agata, Magda, Urszula mają od 35 do 45 lat, mężów, dzieci i jeden scenariusz na wypadek wojny: uciekać.
– Jak zaczynam myśleć o wojnie, to strasznie się stresuję. A jak nie myślę, to mam wyrzuty sumienia, że lekceważę zagrożenie – przyznaje Agata, lat 44, mąż, dwoje dzieci, wysokie stanowisko w administracji państwowej.
Plan jest prosty: zabiera dzieci i ucieka. Najpierw do Europy Zachodniej, ma przyjaciół i rodzinę we Francji, w Wielkiej Brytanii, Niemczech, u której może przeczekać dwa-trzy miesiące. A potem jeszcze dalej: Ameryka, Australia…
– Gdyby wojna wybuchła 20 lat temu, byłoby mi łatwiej: nie miałam dzieci, męża, majątku. Ruszasz za granicę z jedną walizką i budujesz nowe życie – mówi. – Dzisiaj bardzo się boję, moi znajomi też, bo dorobiliśmy się rodzin, na których punkcie mamy bzika. Przecież ciągle się edukujemy, jak być lepszą żoną, kochanką, matką, a wojna oznacza, że zostajemy sprowadzeni do poziomu zwierząt w panice. Poza tym my już trochę się dorobiliśmy, przecież po to tyramy. Co z tym teraz zrobić? Moja rodzina od II wojny światowej mieszka w Warszawie, sprawy tak się potoczyły, że mam trzy mieszkania. Co teraz z nimi? W czasach pokoju trzymałabym je, żeby odziedziczyły dzieci, to ułatwiłoby im start w dorosłość. A może sprzedać jedno i zagwarantować im lepszy początek za granicą w razie wyjazdu. Im więcej masz, tym większe problemy. Ciągle o tym myślę, ale niczego konkretnego nie zrobiłam. Chociaż nie, kupiłam sejf, trzymam tam gotówkę, dolary, euro, trochę złotej biżuterii. Najstraszniejsze jest to, że najprawdopodobniej mój mąż nie będzie mógł ze mną wyjechać. I to właściwie nie pozwala mi spokojnie spać, ciągle się zastanawiam, jak go wywieźć. Jak nie przegapić tego momentu, kiedy granice będą jeszcze otwarte, a już będzie pewność konfliktu. Wtedy trzeba się spakować i ruszyć za granicę.
Magda, lat 42, pracownica agencji reklamowej, też zamierza wyjechać, jednak poszła w przygotowaniach kilka kroków dalej.
Po pierwsze, sprzedali z mężem jedno z mieszkań, które odziedziczyli po rodzinie, i kupili mieszkanie w Hiszpanii. Na razie je wynajmują, ale w razie potrzeby mają swój kąt na drugim końcu Europy. Po drugie, część pieniędzy zdeponowali na koncie, które założyli za granicą, żeby nie mieć wszystkich oszczędności w Polsce. Po trzecie, mają plan ucieczki z Polski.
– Wiem, że mężczyźni do 60. roku życia nie będą mogli wyjechać, tak jak to było w Ukrainie. Wsadzam więc dzieci do auta i ruszamy do Czech – mówi Magda. – Mąż przechodzi przez góry. Lubimy Karkonosze, od lat jeździmy tam na wakacje. Ostatnim razem też chodziliśmy na wycieczki z dziećmi, ale tak naprawdę szukaliśmy najlepszej drogi do ewakuacji przez zieloną granicę. Którędy mąż może najbezpieczniej przejść, skąd mogę go odebrać po czeskiej stronie. Niedawno byłam na spotkaniu z koleżankami, oczywiście gadałyśmy o ewentualnej wojnie. Podzieliłyśmy się na dwa obozy. Jeden żyje pod parę, robi konkretne ruchy: sprzedają działki, mieszkania i kupują coś za granicą, żeby się zabezpieczyć. Drugi wypiera: dość już o tej wojnie, Polska to nie Ukraina, nic nam nie grozi, żyjmy, zamiast się zamartwiać. Coraz mniej jest głosów średnich.
Urszula, 35 lat, analityczka w firmie tytoniowej, w zeszłym roku urodziła syna. Wojna tak ją stresuje, że trzyma spakowaną torbę z rzeczami dla dziecka (zapas jedzenia, butelki, ubrania, pieluchy). Przygotowała też śpiwory, ciepłe ciuchy, koce, zapas gotówki i biżuterię.
– Brałabym dziecko, partnera, psa i do samochodu – mówi. – Mamy z rodzicami przygotowany punkt zbiórki u mojej mamy, która mieszka pod miastem. Tam byśmy się przepakowali do większego busa, zabrali najcenniejsze rzeczy, które da się później upłynnić, i uciekali za granicę: Szwajcaria, Islandia, Turcja… Mamy też rodzinę na Filipinach, więc bierzemy je pod uwagę.
Gdyby nie dało się przekroczyć granicy, ruszają do rodziny na południu kraju, gdzie może być bezpieczniej niż w Warszawie. Zaszyć się na prowincji.
– Na wojnach nie walczą ci, którzy je zaczynają – mówi Urszula. – Konsekwencje ponoszą zwykli ludzie. Nie wyobrażam sobie, żeby mój facet teraz mnie zostawił z małym dzieckiem, psem i poszedł na front walczyć, bo kilku facetów się nie dogadało w sprawie jakichś surowców. Ja wiem, że to jest nasz kraj i nasi dziadkowie za niego walczyli, jestem im bardzo wdzięczna, że mogę żyć w wolnej Polsce. Ale czy jestem gotowa do takich poświęceń, jakie oni przeżywali? Nie i nie mam wyrzutów sumienia. Wmówiono nam, że mamy się bogacić, polepszać komfort życia, rozwijać. Przez lata, jak ktoś chciał strzelać albo zapisywał się do organizacji paramilitarnych, to był uznawany za prawicowego świra. O powstaniu warszawskim mówiło się coraz częściej, że to nie był wzorzec bohaterstwa, ale lekkomyślność, że patriotyzm to płacenie podatków. To czego się teraz państwo i społeczeństwo po nas spodziewają?
Wojna i ucieczka? Zostaję i walczę
Adam, menedżer w państwowym gigancie, jest biegaczem, działaczem ruchów ekologicznych i należy do Wojsk Obrony Terytorialnej.
– Polska to mój dom, trzeba go bronić. Tym bardziej że jak rozmawiam z moimi rówieśnikami, ale też młodszymi, 20-30-latkami, absolutna większość deklaruje, że w przypadku wojny natychmiast uciekają. No to kto zostanie? – pyta. – Jestem w takim wieku, że na pewno dostanę powołanie do wojska, więc lepiej wcześniej nauczyć się obsługiwać karabin, coś umieć, żeby nie dać się od razu zabić. W Ukrainie jest powiedzenie, że od poboru do pogrzebu mijają dwa tygodnie. Nie chcę, żeby to był mój przypadek.
Adam przyznaje, że przez większość życia nie interesował się polityką, żartuje, że należał do partii „żyć wygodnie” albo „w kasie musi się zgadzać”. Polityka dopadła go na dobre na szkoleniu WOT.
– Nie będę ukrywał – duch Antoniego Macierewicza unosił się wśród prowadzących i moich kolegów. Po zajęciach prawie każdy siedział w komórce i coś oglądał, a potem powtarzał, co usłyszał od swoich internetowych mędrców, najczęściej, że Niemiec zły, Ruski też, ale najgorsi to Ukraińcy. Właściwie to zdziwiło mnie najbardziej, ta nienawiść do naszych sąsiadów. No i wiara, że zawsze nam pomogą Stany Zjednoczone. Ciekawe, co powiedzą moi koledzy z WOT po ostatnich wystąpieniach Trumpa – zastanawia się. – Czasami mam wrażenie, że żyjemy ciągłymi domysłami, co się stanie, jak wybuchnie wojna. A ja już wiem i to daje mi jakiś spokój: zostaję, żeby walczyć, taką złożyłem przysięgę. A widziałem, że ludzie na koniec szesnastki [16-dniowe obowiązkowe szkolenie – red.] wycofywali się, bo dopiero docierały do nich słowa przysięgi, że mogą zginąć.
Co na to żona, dzieci? – Moja poprzednia partnerka była dużo młodsza ode mnie i nie miała wątpliwości, że trzeba uciekać. Była w szoku, że chcę zostać, i nie wiedziała, co z tym zrobić. Z obecną za dużo staram się o tym nie rozmawiać, rodzina chyba jest trochę nieświadoma, z czym się to wiąże. Syn wie, że jeżdżę na ćwiczenia, ale oszczędzam mu szczegółów, żeby się nie stresował.
Większość moich znajomych po prostu płynie, nie wierzy w żadną wojnę, wypiera ją i nic nie robi. Reszta planuje ucieczkę. A ja zapamiętałem słowa Zełenskiego do Ukraińców: możecie nie walczyć o ojczyznę, wyjechać, ale jeżeli przegramy, to nigdy nie będziecie u siebie i zawsze będziecie obcymi, bez możliwości powrotu do swego kraju. Z Polakami będzie tak samo.
Wojna za rogiem. Zostaję, żeby żyć
– Czekanie na wojnę może być wyniszczające psychicznie. Człowieka zżera niepewność, co się stanie. Jeżdżąc do Ukrainy, zobaczyłem, że tam poza walką toczy się też normalne życie. Oczywiście, spadają rakiety, wybuchają bomby, ale też działają komunikacja publiczna, kawiarnie, urzędy… – mówi Adam, pracuje w branży budowlanej, jeździ na Wschód regularnie jako ekspert i pobyty tam są dla niego rodzajem „wojennej szczepionki”. – Obserwuję, jak ludzie się przystosowują, i myślę, że gdyby Rosja napadła na Polskę, wyglądałoby to podobnie. Dlatego jakoś specjalnie się nie przygotowuję, po prostu czekam. Może nawet ewentualną wojnę wykorzystuję jako wymówkę. Chciałbym zmienić pracę, ale myślę sobie: może zaraz będę zmobilizowany. Szkoda zachodu.
Jakiś czas temu był w Kijowie, mieszkał na 20. piętrze, o drugiej w nocy obudził go alarm. Adam zastanawiał się, gdzie jest schron, ale nie widział na klatce żadnego ruchu. Wziął prysznic i wrócił do łóżka. Rano jego znajomy Ukrainiec, który mieszkał kilka pięter niżej, powiedział, że nawet się nie obudził.
– Oczywiście wszyscy żyją tam w napięciu, wojna cały czas jest obecna, ale jednocześnie starają się po prostu żyć – mówi. – I jeszcze coś. Myślałem, że jest tam wielkie napięcie między tymi, którzy walczą na froncie, ryzykują życie, a resztą mężczyzn. Zobaczyłem, że jest wiele form walki i społeczne przyzwolenie na to: ktoś przeprowadza szkolenia z pierwszej pomocy, inny umie operować dronami…
Jedynym realnym działaniem Adama było zapisanie się na przeszkolenie wojskowe.
– Jestem podporucznikiem rezerwy, bo po studiach w 2001 r. nie kombinowałem, nie wykręcałem się świeżo odkrytymi chorobami i bez przyjemności, ale z poczucia obowiązku zrealizowałem powołanie na trzymiesięczne szkolenie – tłumaczy. – W 2022 r., patrząc, co się dzieje w Ukrainie, byłem pewien, że w przypadku wojny zostanę zmobilizowany, a nie mam żadnych kwalifikacji do posiadanego stopnia wojskowego. No i sam się zgłosiłem na dwutygodniowe ćwiczenia wojskowe.
Adam opowiada, że uczyli się rozkładać i składać broń, budować siatkę maskującą nad ciężarówką, udzielać pierwszej pomocy, robić makaron z kory brzozowej, jak zbudować minę za pomocą gwoździ i materiałów wybuchowych („Choć nie było jasne, czy to my mamy robić jako wojsko, czy mamy być przygotowani, że ktoś z nami będzie walczyć w ten sposób”). Prowadzący wojskowi byli szczerzy: mamy mało kadry i dużo obowiązków, w związku z czym wasze ćwiczenia nie są przygotowane tak, jak powinny, prosimy o wyrozumiałość.
– Jeden dzień był przewidziany na strzelanie – wspomina Adam. – Pod koniec okazało się, że nie zdążą wszyscy, i prowadzący zapytali, komu naprawdę zależy, a kto chce odpuścić. Przez 24 lata moich związków z wojskiem wystrzeliłem dwucyfrową liczbę naboi. To nie jest tak, że chcę walczyć za ojczyznę, marzę o bohaterskiej śmierci, ale wiem, że tacy jak ja trafią w jakiejś roli do wojska. I chcę być na to przygotowany.