– Chciałbym, żeby prezes Jarosław Kaczyński jak najdłużej był szefem PiS, spajał nasz obóz, a potem chciałbym również wystartować w tym zaszczytnym wyścigu – powiedział w piątek w Radiu Zet były premier Mateusz Morawiecki. Dopytywany, czy to oznacza, że chciałby zawalczyć o przywództwo w partii, odpowiedział: „Tak”.
Dla nikogo, kto obserwuje uważnie polską politykę, ambicje Morawieckiego nie są zaskoczeniem. Były premier nie porzucił lukratywnej kariery w bankowości po to, by w obozie Zjednoczonej Prawicy odgrywać drugoplanową rolę, zwłaszcza wtedy, gdy znajduje się w opozycji. Jako premier latami znosił, często uciążliwy, nadzór Jarosława Kaczyńskiego po to, by kiedyś zawalczyć na prawicy o całą pulę.
Jednocześnie taka deklaracja, składana w momencie, gdy PiS ciągle nie otrząsnął się po porażce z 15 października, gdy partia stara się maksymalnie zwierać szeregi, może być odczytana jako wyraz braku lojalności, a przynajmniej stawiania własnego, osobistego interesu politycznego nad grą zespołową. Co dla byłego premiera najbardziej problematyczne – w ten sposób jego słowa może też odebrać najważniejsza osoba w partii – prezes Jarosław Kaczyński.
Pacyfikowanie delfinów to specjalność prezesa
Kaczyński, niemal od początku PiS-u, rozgrywał różnych ambitnych i młodszych od niego polityków, nieformalnie namaszczając ich na partyjnych delfinów, sugerując, iż widzi w nich w przyszłości swoich następców. Następnie brutalnie spacyfikował ich ambicje, pokazując im właściwe miejsce w partyjnym szeregu. Można powiedzieć, że pacyfikacja delfinów to specjalność prezesa. A nawet niekoniecznie delfinów, bo ten sam los spotykał polityków, którzy, nie zgłaszając ambicji przewodzenia partii, za bardzo w niej – zdaniem Kaczyńskiego – zaczęli wyrastać.
Taki los spotkał choćby premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Jarosław Kaczyński uznał w pewnym momencie, że premier doskonale czujący tabloidy – w czasach Marcinkiewicza znajdowały się u szczytu swojej potęgi – stał się zbyt popularny z punktu widzenia spokoju w obozie politycznym PiS. Z urzędu prezesa rady ministrów Marcinkiewicz został więc przesunięty na stanowisko komisarza miasta stołecznego Warszawy. Przedstawiany jeszcze niedawno jako „premier z Gorzowa” polityk dostał zadanie walki o warszawski ratusz. Przegrał z Hanną Gronkiewicz-Waltz, na czym praktycznie skończyła się jego kariera w wielkiej polityce.
Gdy po klęsce PiS w 2007 r. w partii coraz bardziej agresywnie zachowywał się Zbigniew Ziobro, Kaczyński spacyfikował jego bunt, a samego Ziobrę wysłał w 2009 r. do Parlamentu Europejskiego, radząc mu jeszcze publicznie, w wybitnie lekceważący sposób, by popracował nad swoim angielskim. Gdy Ziobro dalej kwestionował przywództwo Kaczyńskiego, został usunięty z partii, w efekcie czego powstała Solidarna Polska, dziś już Suwerenna Polska. Choć Ziobro i jego ludzie o to prosili, prezes Kaczyński, ponad dekadę po rozłamie, nie pozwolił im wrócić do PiS kilka lat temu.
W czasach, gdy Morawiecki pełnił urząd premiera, Kaczyński niejednokrotnie wysyłał sygnały, że myśli o nim jako o swoim następcy w obozie Zjednoczonej Prawicy. Jednocześnie nigdy nie powiedział tego wprost, nie dał się Morawieckiemu poczuć zbyt pewnie, a czasem celowo wypowiadał się tak, jakby sugerował, że swojego następcę widzi jednak w kim innym, np. w Mariuszu Błaszczaku. – Minister Błaszczak z całą pewnością zastąpi mnie znakomicie i sądzę też – chociaż to nie jest jeszcze ten moment, w którym mogę to publicznie ogłaszać – że zastąpi mnie pod każdym względem, także – myślę – jeżeli chodzi o wszystkie funkcje – powiedział Kaczyński, odchodząc z funkcji wicepremiera ds. bezpieczeństwa w czerwcu 2022 r., co uruchomiło falę spekulacji medialnych na temat tego, czy to jednak minister Błaszczak, a nie premier Morawiecki, jest delfinem prezesa.
Do czego Kaczyński potrzebuje dziś Morawieckiego?
Prezes Kaczyński wyraźnie boi się dziś rozliczeń w partii po porażce z jesieni zeszłego roku, bo sam w dużej mierze ponosi za nią odpowiedzialność. Ucieka więc do przodu w radykalizację partii i model opozycyjności prawdziwie totalnej. W tej sytuacji może być szczególnie przeczulony na wszelkie przejawy nielojalności. A właśnie jako nielojalność będą starali się przedstawić słowa Morawieckiego prezesowi wrogowie byłego premiera w partii, których przecież nie brakuje.
To Kaczyński bronił przez lata Morawieckiego przed wewnętrznymi wrogami: Beatą Szydło, Zbigniewem Ziobrą i Suwerenną Polską czy „zakonem PC” – najwierniejszymi współpracownikami Kaczyńskiego, towarzyszącymi mu w polityce już od lat 90. Prezes postawił na Morawieckiego, odsuwając od władzy bardzo popularną w partii i jej elektoracie Beatę Szydło, bo wierzył, że jest to ktoś, kto będzie w stanie porozumieć się z Europą, dostarczyć cud gospodarczy i sprawne technokratyczne rządy, wreszcie budować pomosty między Polską prawicą z jej tradycjonalizmem a współczesnym światem.
Morawiecki nie do końca dostarczył Kaczyńskiemu to, co obiecywał – zwłaszcza jeśli chodzi o porozumienie z Europą – ale po kryzysie w koalicji, związanym z odejściem Gowina, większość PiS-u stała się na tyle krucha, że operacja wymiany premiera niosła na tyle duże ryzyko, że Morawiecki stał się więc nieodwoływalny. Z konieczności musiał też stać się jedną z głównych twarzy jesiennej kampanii wyborczej.
Dziś jednak Morawiecki jest znacznie mniej politycznie potrzebny Kaczyńskiemu, niż był jeszcze jesienią. Gdy PiS stawia na zwieranie szeregów, radykalizację przekazu i totalną opozycję, pozycja polityka z wizerunkiem, umiarkowanego jak na PiS, technokraty w naturalny sposób słabnie. Tym bardziej że Morawiecki nigdy nie wypada mniej przekonująco niż wtedy, gdy próbuje mówić twardym pisowskim językiem. To sprawia, że przeciwnicy byłego premiera w partii mają wyjątkową okazję, by uzyskać wpływ na prezesa – zwłaszcza gdy Morawiecki sam się podkłada, przedwcześnie ogłaszając start w wyścigu, który się jeszcze nie zaczął.
Kto będzie w stanie przejąć schedę po Kaczyńskim?
Siła przeciwników premiera w partii to kolejny powód, dla którego jego deklaracja jest przedwczesna. Morawiecki nie jest dziś może, jak był, gdy wchodził do rządu Beaty Szydło, traktowany w PiS jako ciało obce ze świata banksterki i wielkich pieniędzy, ale z pewnością nie jest naturalnym kandydatem na przyszłego przywódcę. „Technokratyczna” frakcja, jaką zbudował wokół siebie, odgrywała istotną rolę w rządzie, ale w partii ciągle nie ma wielkiej siły.
Starsi partyjnym stażem liderzy PiS-u mogą patrzyć na Morawieckiego wyrywającego się do funkcji przyszłego prezesa partii, tak jak członkowie rodziny na osobę, która dopiero co się w nią wżeniła, a już domaga się lwiej części schedy po tworzącym potęgę rodu patriarsze, który w dodatku ciągle żyje i zarządza rodzinnymi interesami.
Przy tym równie silne zastrzeżenia można skierować pod adresem wszelkich innych kandydatów na następców Kaczyńskiego. W środowisku PiS nie ma dziś oczywistego następcy tronu. Jest to z pewnością efekt świadomej polityki wewnątrzpartyjnej Jarosława Kaczyńskiego, który nie jest w stanie tolerować w partii nikogo, kto mógłby podważać jego pozycję. Sprawa może mieć jednak głębsze dno.
PiS, o Zjednoczonej Prawicy nie wspominając, skupia bardzo różne środowiska: od technokratyczno-centrowych, po naprawdę radykalną prawicę. Kaczyński, dzięki swoim wyjątkowym talentom, był je w stanie połączyć i zaprząc do wspólnego politycznego działania. Poza uznaniem przywództwa i wyjątkowej pozycji Kaczyńskiego te środowiska często więcej dzieli niż łączy i gdy obecnego prezesa zabraknie, to może to wyzwolić odśrodkowe siły w PiS, z którymi partia nie będzie sobie w stanie poradzić. Być może schedy po Kaczyńskim tak naprawdę nikt nie będzie w stanie przejąć. Miejsce, do którego Morawiecki tak bardzo chce dobiec, może rozpłynąć się w powietrzu, jak fatamorgana, zanim wyścig tak naprawdę ruszy.