Pokonać Donalda Trumpa, przebić szklany sufit, zostać pierwszą prezydentką Stanów Zjednoczonych – 5 listopada Kamala Harris może wejść do historii razem z drzwiami. Jak to się stało, że przestała być obciążeniem i zamieniła się w nadzieję demokratów?

Rozmiar ma znaczenie. Przynajmniej dla Donalda Trumpa. Po własnej prezydenckiej inauguracji przekonywał, że miał największą w historii frekwencję – zdjęcia tego nie potwierdziły – a w tej kampanii wielkość wieców, oczywiście rekordowa, regularnie pojawia się w jego przemówieniach. Na konwencji demokratów Barack Obama żartował z „dziwnej obsesji” kandydata republikanów na temat rozmiaru tłumów, robiąc przy tym gest sugerujący, że chodzi o wielkość czegoś zgoła innego. I Kamala Harris znakomicie ową obsesję wykorzystała.

Podczas prezydenckiej debaty najbardziej dla siebie niewygodne pytanie o imigrację obróciła w złośliwy komentarz o wiecach kontrkandydata. Trump, stwierdziła, nie mówi na nich o potrzebach czy pragnieniach Amerykanów, tylko o Hannibalu Lecterze i wiatrakach powodujących raka. – Znudzeni i zmęczeni ludzie wychodzą przed końcem – dodała.

Trump połknął tę niezbyt wyrafinowaną przynętę razem z żyłką i kawałkiem wędki. Zamiast punktować przeciwniczkę za to, że nie poradziła sobie z kryzysem migracyjnym – a imigracja, razem z gospodarką, to w tych wyborach najważniejsze kwestie dla republikanów i najsłabsze punkty demokratów – zaczął przekonywać widzów, że ma „największe, najbardziej niesamowite wiece w historii polityki” i nikt – nikt! – z nich nie wychodzi. Za to Harris, dodał, musi uczestników zwozić autobusami. A poza tym w miasteczku Springfield haitańscy imigranci zjadają zwierzęta domowe. „Oni jedzą psy! Oni jedzą koty! Widziałem to w telewizji!”.

Przez kolejną godzinę im bardziej Trump się nadymał, grzmiał i burzył, tym bardziej Harris wydawała się swobodna i rozluźniona. Przerywać przeciwnikowi nie mogła – podczas wypowiedzi jednego uczestnika drugi miał wyłączony mikrofon – ale jej mimika była wystarczająco wyrazista: „to nie jest poważny człowiek” – mówiła. Czasem wprost się z Trumpa śmiała. Podważała jego kompetencje, przypominała wyroki, przekonywała, że globalni liderzy go nie szanują, a byli podwładni uważają, że nie nadaje się na to stanowisko. A kandydat republikanów wchodził w każdą zastawioną przez demokratkę pułapkę.

Nawet prawicowe media, choć nieco półgębkiem, przyznały Harris zwycięstwo.

Kandydatka demokratów pokazała, że nie boi się Trumpa, radzi sobie bez telepromptera i potrafi koherentnie, choć strategicznie mgliście – silna klasa średnia odmieniana przez wszystkie przypadki; konkretów, poza ulgą na dziecko i na założenie pierwszego biznesu, nie za wiele – przedstawić swój program. Oraz wygrać debatę, pozwalając przeciwnikowi wykonać większość pracy za nią.

Ale to może nie wystarczyć do zostania pierwszą kobietą na stanowisku prezydenta Stanów Zjednoczonych. Fatalny występ w czerwcowej debacie pogrążył Joego Bidena, ale porażka Trumpa we wrześniowej nie wpłynęła decydująco na sondaże.

– Kamala, może i będziesz wiele rzeczy robić jako pierwsza, ale upewnij się, że nie ostatnia – mawiała jej matka.

Shyamala Gopalan przyjechała do Stanów z Indii na początku lat 60. – chciała być naukowczynią, Ameryka oferowała więcej opcji – i na uniwersytecie w Berkeley poznała jamajskiego studenta ekonomii, Donalda Harrisa. Połączył ich aktywizm; wiceprezydentka będzie wspominać, jak rodzice zabierali ją w wózku na marsze w obronie praw obywatelskich.

Choć małżeństwo skończyło się rozwodem, Shyamala wychowywała córki, Kamalę i Mayę, na „dumne czarne dziewczynki”. Trump powie potem, że nie wiedział, że Harris jest czarna, bo przecież „zawsze promowała tylko hinduskie dziedzictwo” i dopiero parę lat temu „zmieniła się w osobę czarną”, ale to nieprawda: przyszła wiceprezydentka studiowała na Howard University, kuźni afroamerykańskich elit, i zawsze identyfikowała się jako członkini czarnej społeczności.

Po dyplomie z prawa wybrała karierę prokuratorki; system, odpowiadała zdziwionej tym wyborem rodzinie, trzeba zmieniać od środka. I szybko pięła się po jego szczeblach. W 2003 r., jako pierwsza czarna kobieta, wygrała wybory na stanowisko prokuratora okręgowego San Francisco, w 2010 r. została pierwszą czarną prokuratorką generalną stanu Kalifornia, a w 2016 r. drugą w historii czarną senatorką.

W Senacie Harris wykorzystała swoje prokuratorskie doświadczenie: na przesłuchaniach nominatów Trumpa zadawała niewygodne pytania i nie dała się zbyć. Kandydata na sędziego Sądu Najwyższego, Bretta Kavanaugha, zapytała, czy zna jakiekolwiek prawo, które pozwala rządowi decydować o męskim ciele. Nie znał. Kilka lat później, już jako sędzia, poparł likwidację federalnego prawa do aborcji.

W 2020 r. senatorka z Kalifornii spróbowała swoich sił w prezydenckim wyścigu, ale jej kampania nie dotrwała nawet do prawyborów w Iowa. Kandydatem demokratów został Joe Biden. Ale mimo kampanijnych różnic – to Harris najskuteczniej dopiekła mu w debacie – właśnie ją wybrał na swoją wiceprezydentkę.

Po raz pierwszy kobieta znalazła się, jak mawiają Amerykanie, o bicie serca od najwyższego urzędu w państwie. A dziś, niesiona falą entuzjazmu po ustąpieniu 81-letniego prezydenta, ma szanse wreszcie przebić ten najwyższy szklany sufit. To jest ta inspiracyjna, kampanijna wersja jej biografii. Detale bywają nieco bardziej skomplikowane.

Starsza od Harris o prawie pokolenie Hillary Clinton startowała w męskim świecie i całe polityczne życie zmagała się z jawnym seksizmem: krytykowano ją za ambicję, styl ubierania, śmiech, bycie nie dość kobiecą lub, dla odmiany, zbyt emocjonalną, za feministyczne poglądy, za zachowanie panieńskiego nazwiska. Młodsza od niej o pokolenie Alexandria Ocasio-Cortez feminizm uważa za coś oczywistego, ambicji się nie wstydzi, a konfrontacji nie unika – ubiera się tak, jak chce, umieszcza na Instagramie filmiki z codzienną pielęgnacją i nie przejmuje się krytyką: to krytykujące ją dinozaury obrywają za seksizm, klasizm i rasizm (AOC ma portorykańskie korzenie). Urodzona w 1964 r. Kamala Harris miała już drogę częściowo wydeptaną przez generację Clinton, ale o oczywistej dla milenialsek równości mogła pomarzyć. Nawet w demokratycznej i progresywnej Kalifornii polityka na każdym szczeblu była zdominowana przez mężczyzn i kobieta, do tego niebiała, musiała umieć w tym świecie nawigować. I chodzić na kompromisy.

Jako szeregowa prokuratorka ścigała przestępców seksualnych i handlarzy dziećmi. Szczebel wyżej, jako prokuratorka okręgowa, mimo presji nie zażądała najwyższego wymiaru kary dla zabójcy policjanta. Publicznie ją za to skrytykowała senatorka Dianne Feinstein, a policyjne związki zawodowe długo nie wybaczyły. Harris wyciągnęła wnioski: gdy objęła funkcję prokuratorki generalnej stanu Kalifornia, zobowiązała się do utrzymania kary śmierci, mimo że uważa ją za niemoralną. Polepszyła statystyki wyroków skazujących, zwłaszcza wobec brutalnych przestępców, i niechętnie wszczynała dochodzenia w sprawie policjantów nadużywających broni na służbie. Zaszkodziło jej to w 2020 r., kiedy po zabójstwie George’a Floyda „twardość wobec przestępczości” oraz brutalność policji znalazła się na celowniku postępowej lewicy – bo jej ofiarami nieproporcjonalnie często padają niebiali obywatele – ale pomaga dziś, gdy może się pozycjonować jako prokuratorka, która poradzi sobie z kontrkandydatem mającym na koncie wyroki skazujące.

W Senacie Harris dołączyła do lewego skrzydła partii. Popierała Zielony Nowy Ład, czyli ambitny program przestawienia gospodarki na bardziej ekologiczne tory, publiczną służbę zdrowia i legalizację marihuany. Jako wiceprezydentka, a potem kandydatka na prezydentkę przesunęła się jednak pragmatycznie do centrum.

Gdy pojechała do Gwatemali, jej przekaz do mieszkańców Ameryki Środkowej i Południowej był jednoznaczny i raczej niezbyt lewicowy: „Nie przyjeżdżajcie. Zostaniecie zawróceni z granicy”. Poparła też budowę muru i „wyciąganie konsekwencji” wobec osób przekraczających granicę nielegalnie.

Ekolodzy też zapewne czują się cokolwiek rozczarowani. Jeszcze pięć lat temu Harris popierała zakaz szczelinowania (fracking), czyli metody wydobywania gazu z łupków, która zanieczyszcza wody gruntowe. Problem w tym, że fracking jest ważną gałęzią gospodarki Pensylwanii i źródłem tysięcy miejsc pracy, a Pensylwania to tzw. swing state, w najbliższych wyborach kluczowy. Dziś Harris zapewnia więc, że nigdy, przenigdy nie zamierza zakazać szczelinowania. Podczas debaty przekonywała, że inwestycje w zróżnicowane źródła energii – czytaj: fracking – zmniejszają uzależnienie USA od zagranicznej ropy. A przy okazji przypomniała „800 tys. Amerykanów polskiego pochodzenia w Pensylwanii”, że z Trumpem u władzy Putin nie tylko podbiłby Ukrainę, ale szykowałby się i na Polskę. Pensylwania ma 19 głosów elektorskich i demokraci nie mogą sobie pozwolić na ich utratę.

Gdy Harris udzieliła pierwszego telewizyjnego wywiadu po otrzymaniu nominacji, najwięcej pytań dostawała właśnie o to, dlaczego tak często zmienia zdanie. Zapewniła, że wartości ma wciąż te same.

Kampanijna wersja biografii Harris raczej pomija też fakt, że jej wiceprezydentura raczej nie była serią spektakularnych sukcesów, zwłaszcza przez pierwsze dwa lata. W wystąpieniach publicznych, mówiąc eufemistycznie, nie błyszczała; fragmenty jej najbardziej nieudanego wywiadu do dziś przewijają się w reklamach wyborczych republikanów. Mocno Harris zaszkodziło też to, że Biden zlecił swojej numer 2 niewykonalne zadanie: rozwiązanie kryzysu migracyjnego na południowej granicy. Nawet liberalne media pisały, że z nadziei demokratów na nowe otwarcie wiceprezydentka stała się dla Bidena obciążeniem.

Tyle że w międzyczasie Harris znalazła sobie niszę, w której jej biografia i doświadczenie były niezaprzeczalnym atutem: prawa reprodukcyjne. W 2022 r. zdominowany przez konserwatystów Sąd Najwyższy obalił wyrok w sprawie Roe v. Wade, który pół wieku wcześniej zalegalizował przerywanie ciąży na szczeblu federalnym, i oddał decyzję w tej kwestii poszczególnym stanom. I republikańskie natychmiast go zakazały.

Aborcja zmobilizowała demokratycznych wyborców tak skutecznie, że w wyborach w połowie kadencji, mimo rosnącego niezadowolenia z prezydenta, jego partia nie utraciła większości w Senacie i tylko minimalnie przegrała w Izbie Reprezentantów.

Biden, katolik starej daty, nie był najlepszym adwokatem prawa do przerywania ciąży, więc tę rolę przejęła wiceprezydentka. I się w niej sprawdziła. Nawet w debacie z Trumpem, gdzie Harris zazwyczaj sprawnie wygłaszała wykute na blachę, gładkie formułki, fragment o aborcji wypadł najlepiej – bo czuć w nim było autentyczne emocje.

Niemniej jednak jeszcze w maju duet Biden-Harris budził umiarkowanie ciepłe uczucia nawet wśród demokratów: sondaże wskazywały, że według większości rodaków i rodaczek prezydent jest za stary, a wiceprezydentka nie ma kompetencji do pełnienia najwyższego urzędu w państwie.

Wszystko zmieniła debata Biden-Trump. Prezydent nie potrafił zebrać myśli, plątał się w zeznaniach, mówił słabym i przygaszonym głosem – wyglądał na zagubionego starszego pana, nie lidera wolnego świata – ale nadal się upierał, że miał po prostu gorszy wieczór i dalej jest najlepszym kandydatem. Na demokratów padł blady strach, zwłaszcza gdy kilka dni później Trump nie tylko przeżył zamach na swoje życie, ale jeszcze efektownie zapozował z zakrwawionym uchem i uniesioną pięścią. Republikanie na konwencji triumfowali: zwycięstwo, wydawało się, mieli już w kieszeni, a kontrast między siłą ich kandydata a słabością demokraty nie mógłby być większy. Wierchuszka partii demokratycznej zintensyfikowała więc presję na Bidena, by ustąpił. 21 lipca prezydent ogłosił, że rezygnuje z ubiegania się o drugą kadencję i popiera Kamalę Harris.

I wtedy Ameryka – a przynajmniej jej demokratyczna połowa – zapadła na kamalamanię.

Fala entuzjazmu zaskoczyła chyba samą wiceprezydentkę. W ciągu 24 godzin zebrała ponad 80 mln dol. (do połowy września – ponad 615 mln).

Media społecznościowe zalały memy z kokosem i limonkowa zieleń. Te pierwsze wzięły się z wypowiedzi Harris: wiceprezydentka zacytowała powiedzonko swojej mamy – „czy wy, młodzi, myślicie, że spadliście z drzewa kokosowego” – i zaśmiała się serdecznie. A internet dla odmiany śmiał się z nią, nie z niej. Zieleń to z kolei kolor płyty Charli XCX „Brat” (w wolnym tłumaczeniu „Bachorzyca”). Gdy piosenkarka tweetnęła „kamala IS brat”, sztab demokratki z wdzięczności zmienił tło swojego konta na X na limonkowe.

Wezwania do ekspresowych prawyborów ucichły po kilku dniach – partia dostała zastrzyk energii i karnie zwarła szeregi wokół nowej liderki. Kolejną falę entuzjazmu wywołał wybór Tima Walza na kandydata na wiceprezydenta. Mało wcześniej znany gubernator Minnesoty zabłysnął w mediach powtarzanym do skutku stwierdzeniem, że Trump i jego numer 2, J.D. Vance – którzy chcą zaglądać ludziom do łóżek, kontrolować lekarskie gabinety i zabierać dzieciom nieprawomyślne książki – są po prostu dziwni (weird). Na wiecach i w kampanijnych reklamach team Harris-Walz niemal je sobie z dzióbków: patrz, Ameryko, jesteśmy normalnymi, sympatycznymi, ciepłymi ludźmi, lubimy się, żartujemy, możesz nam zaufać. Jesteśmy tacy, jak wy – mama Kamali pół życia musiała oszczędzać na zakup domu, ona sama dorabiała w McDonaldzie, a Tim był nauczycielem i trenerem – znamy wasze problemy, nie to, co ci oderwani od prawdziwego życia republikańscy milionerzy.

Szczyt kamalamanii – bo we wrześniu entuzjazm trochę opadł – przypadł na sierpniową konwencję demokratów. Hillary Clinton, która osiem lat wcześniej przegrała z Trumpem, mówiła o przebijaniu najwyższego szklanego sufitu – tego, który blokuje kobiety przed objęciem urzędu prezydentki. Michelle Obama, pierwsza czarna pierwsza dama, mówiła z kolei o tym, że Trump czuje się zagrożony przez sukces „dwojga ciężko pracujących, wykształconych ludzi, którzy, tak się składa, są czarni”, i zażartowała: „Kto mu powie, że praca, o którą się aktualnie ubiega, jest jedną z tych »czarnych prac«?”.

Harris dla odmiany nie podkreśla tego, że jej kandydatura – kobiety o korzeniach jamajskich i hinduskich – jest historyczna. Ameryka, sugeruje, jest gotowa na prezydenta, który nie wygląda jak biali (poza Barackiem Obamą) mężczyźni, którzy od zarania republiki pełnili ten urząd, bo i sam kraj coraz mniej tak wygląda. I nie ma co robić z tego wielkiego halo.

Pytana o enuncjacje Trumpa, jakoby od niedawna „stała się czarna”, Harris odparła, że to stara, wymęczona śpiewka i prosi o następne pytanie. Startuje, przekonuje, bo uważa, że jest najlepszą osobą na to stanowisko – dla wszystkich Amerykanów. – Przez całą karierę moimi klientami byli tylko obywatele i obywatelki – powiedziała na konwencji. – I w ich imieniu, w imieniu każdego Amerykanina, niezależnie od partii, rasy, płci lub języka, którym mówi wasza babcia, przyjmuję nominację na prezydentkę Stanów Zjednoczonych Ameryki. W pierwszą środę po pierwszym poniedziałku listopada przekonamy się, czy rodacy ją zatrudnią.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version