Ukraina nie wejdzie do NATO, nie odzyska ziem zagrabionych przez Rosję, zaś „amerykańskiego pokoju” nie będą pilnowali amerykańscy żołnierze. Zarys „pokojowego planu” Trumpa przedstawiony przez sekretarza obrony USA zakłada kapitulację Kijowa.

Donald Trump obiecał, że zakończy wojnę na Ukrainie w jeden dzień. Wygląda na to, że choć sprawa się przedłuża – co zresztą było do przewidzenia – prezydent USA jest rzeczywiście zdeterminowany, by doprowadzić do „pokoju” szybko i co ważniejsze – za wszelką cenę. Tym bardziej że tę cenę zapłacić mieliby Ukraińcy, zrzekając się nie tylko 20 proc. terytorium, ale rezygnując ze swojej europejskiej przyszłości. Trudno mi bowiem sobie wyobrazić pełnowymiarowe członkostwo Ukrainy w UE bez wejścia do NATO. Chyba że Europa zdecyduje się na budowę swej własnej armii, która zapewniłaby bezpieczeństwo członkom Wspólnoty, w co niestety nie wierzę.

„Zakończymy tę niszczącą wojnę i doprowadzimy do trwałego pokoju, tylko gdy połączymy sojuszniczą siłę z realistyczną oceną sytuacji na froncie” – mówił w Brukseli sekretarz obrony Pete Hegseth, przedstawiając na posiedzeniu Grupy Kontaktowej do Spraw Obrony Ukrainy coś, co nazwał „podejściem prezydenta Trumpa do wojny na Ukrainie”. Zgodnie z tym „podejściem” Ukraina nigdy nie wejdzie do NATO. „Stany Zjednoczone nie wierzą, że członkostwo w NATO dla Ukrainy to realistyczny cel porozumienia negocjacyjnego – tłumaczył sekretarz obrony, dodając, że „pogoń za tym iluzorycznym celem tylko przedłuży wojnę i spowoduje więcej cierpienia”.

Czytając te słowa, nie mogłem wyjść ze zdumienia. Takie stawianie sprawy to nie tylko bezwarunkowe przyjęcie jeszcze nawet formalnie nieogłoszonych warunków Rosji, ale przekreślenie ustaleń ze szczytu paktu w Waszyngtonie. W deklaracji z tego jubileuszowego spotkania napisano bowiem, że kraje NATO „będą wspierać Ukrainę na nieodwracalnej drodze do Sojuszu”.

Owszem perspektywa członkostwa Ukrainy w NATO od dawna dzieli sojuszników, ale poza Węgrami i Słowacją żadne z państw członkowskich nie przekreśliło nadziei Ukraińców w tak brutalny sposób, jak robi to teraz państwo będące dotąd filarem Sojuszu. Tak jasne stawianie sprawy przez nowego sekretarza obrony USA oznacza koniec złudzeń, że w Europie zapanuje trwały pokój. Eksperci zgadzają się bowiem, że jedyną gwarancją trwałości porozumienia pokojowego byłoby zaproszenie Ukrainy do NATO. Tego „odwrotu” Ameryki w zasadzie można było się spodziewać, ale do niedawna łudziłem się nadzieją, że Trump będzie chciał się zapisać w historii jako ten, który zakończy wojnę w Ukrainie na warunkach akceptowalnych dla obu stron. Na razie nic na to nie wskazuje. Wygląda to tak, jakby Trump przystał na warunki Putina, by odtrąbić swym fanom ogromny sukces. Kolejny po planie uczynienia ze Strefy Gazy „riwiery Bliskiego Wschodu”…

Na początku grudnia byłem w kwaterze NATO, gdzie próbowałem dowiedzieć się, jak wygląda sprawa ewentualnego zaproszenia Kijowa do Paktu. Ze spotkań z dyplomatami wyszedłem przybity. „W NATO nie zaczęła się nawet jeszcze poważna rozmowa o zaproszeniu Ukrainy do paktu. Jeśli do niej dojdzie, będzie to jedna z najtrudniejszych i najbardziej nieprzewidywalnych dyskusji w sojuszu w ostatnich dekadach. Szanse na rozszerzenie NATO na Wschód maleją” – pisałem wówczas w „Newsweeku”. Swą korespondencję z Brukseli opatrzyłem pesymistycznym tytułem: „Ukraina nie zostanie zaproszona do NATO. Wkrótce rozstrzygnie się, czy »na razie«, czy też »nigdy«”. Niewiele się myliłem – z wypowiedzi Hegsetha wynika jasno, że „nigdy”. Trump najwyraźniej zgadza się w tej kwestii z Putinem. Podobnie jak i w innej nie mniej ważniej sprawie – granic.

Na spotkaniu w Brukseli Pete Hegseth powiedział bowiem, że „powrót do Ukrainy w granicach przed 2014 roku to cel nierealistyczny”. Nawet Ławrow nie ująłby tego lepiej. Owszem Kijów gotów był rozważyć „oddanie” na jakiś czas Rosji zagrabionych ziem, pod warunkiem wejścia do NATO. Takie rozwiązanie zakładało bowiem, że w przyszłości Ukraina będzie mogła w jakiś sposób odzyskać Krym i Donbas. Teraz miałaby się zrzec tych ziem, w zamian za „gwarancje bezpieczeństwa”, które jak ujął sekretarz obrony „muszą być wsparte przez siły europejskie i pozaeuropejskie”.

Otóż trzeci, nie mniej absurdalny jak dwa poprzednie, punkt „podejścia prezydenta Trumpa do wojny na Ukrainie” zakłada bowiem, że Amerykanie nie wyślą wojsk do Ukrainy. „Jeśli żołnierze trafią jako siły pokojowe na Ukrainę, muszą być częścią misji spoza NATO” – mówił Hegseth. Co więcej, siły te nie mogłyby być objęte gwarancjami z art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, co oznacza, że sojusz nie przyszedłby im z pomocą, gdyby zostali zaatakowania przez armię rosyjską. Wątpię, czy którykolwiek z krajów zdecyduje się wysłać swych żołnierzy, biorąc pod uwagę imperialne plany Putina. Chyba że amerykańskiego pokoju pilnować będą żołnierze Chińskiej Armii Ludowej, bo ci z Korei Północnej walczą już po stronie Rosji.

„Podejście prezydenta Trumpa do wojny na Ukrainie” – najlepiej podsumował ukraiński komentator i reporter wojenny Illia Ponomarenko: „Mamy więc zrezygnować z naszego terytorium, przysiąc, że nigdy nie wstąpimy do NATO bez względu na to, co zrobi nam Rosja, oraz oddać Donaldowi Trumpowi nasze metale ziem rzadkich? To bardzo interesująca umowa z agresorem i partnerem, który miał wspierać nasze bezpieczeństwo w zamian za to, że zrezygnowaliśmy z naszej broni nuklearnej, uzbrojenia rakietowego i floty bombowców strategicznych” – napisał na portalu „X” Ponomarenko. Do tego błyskotliwego wywody dodałbym jeszcze jedno znacznie: „Najlepiej, żeby rozejm podpisano 9 maja, w największe święto putinowskiej Rosji”.

Podsumowując, wątpię, aby Ukraina zgodziła się na taki rozejm. Europejscy sojusznicy USA w NATO też nie będą nim zachwyceni. Mam nadzieję, że wystąpienie Hegsetha to tylko balon próbny, o którym świat jak najszybciej zapomni. Jeśli nie, to najwyższy czas zaopatrzyć się w plecak ewakuacyjny, radio na baterię i zapas wody.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version