I wreszcie w eterze gruchnęła wiadomość. Jeden samolot – dwa samoloty – trzy samoloty – cztery samoloty. Ameryka została trafiona w samo serce. Alhamdulillah, Bogu niech będą dzięki. Teraz świat będzie go słuchać, musi go słuchać. Publikujemy fragment książki ”Historie afgańskie”.
Szczupły wysoki mężczyzna rozglądał się po stromych zboczach Gór Sulejmańskich, daleko na południowym wschodzie Afganistanu. W dole leżało duże miasto Chost, z którego wąska kręta droga wiła się pod górę. Mężczyzna stał przy wejściu do groty. Lubił groty. Miały dla niego zupełnie wyjątkowe znaczenie. Kamienne ściany dawały mu schronienie. Skrywały go, zapewniały mu spokój. Dawały mu też poczucie pewnego związku z prorokiem Mahometem, który codziennie przez wiele lat przychodził do groty na górze Hira w pobliżu Mekki, żeby tam się modlić i medytować. W końcu objawił mu się Bóg, tak jak na to liczył.
Osama bin Laden wyjechał ze swojej willi w Kandaharze tej samej nocy. Tuzin jemeńskich ochroniarzy załadowało do samochodu sprzęt: generator, antenę satelitarną, dwa małe komputery, nieduży telewizor, odbiornik i kable. Cały dzień tańczyli z wielkim talerzem, żeby namierzyć właściwe satelity. Antenę przenoszono z jednego kamienistego pagórka na drugi, mocowano ją do górskiego zbocza, do wielkich głazów, ustawiano w krzakach. Ale sygnałów nie dawało się wychwycić, ekran pozostał czarny.
„Operacja lotnicza”
Kilka godzin po tym, jak słońce stanęło w najwyższym punkcie ponad Górami Sulejmańskimi, przez radio Osamy bin Ladena przyszła wiadomość. Muhammad Ata, dowódca porywaczy, minął kontrolę bezpieczeństwa i wsiadł na pokład American Airlines 11.
Bin Laden się irytował. Przyjechał tu, żeby obserwować „operację lotniczą”. I miał jej nie zobaczyć?!
54-latek próbował utrzymać nerwy na wodzy, wypowiadając podziękowania dla Boga i krzepiąc się słodką herbatą. Owinięty wełnianym szalem, z nastoletnimi synami Osmanem i Muhammadem po bokach, siedział na cienkim materacu rozłożonym przez ochronę i czekał. Przy sobie miał karabin, który, jak się przechwalał, odebrał radzieckiemu żołnierzowi po walce. Od czasu do czasu wstawał i spoglądał w niebo albo śledził wzrokiem ochroniarzy, którzy wspinali się po trudnym terenie, dźwigając talerz anteny. Wszystko jedno, jak ją ustawiali, wysokie szczyty zakłócały sygnał.
Włączyli radio.
Jedynie garstka najbliższych ludzi z otoczenia Osamy bin Ladena znała szczegóły operacji lotniczej. Połowa samego jądra Al-Kaidy w Afganistanie głosowała przeciwko niej, co wywołało konflikt w grupie, a niektórzy wręcz zerwali z przywódcą terrorystów. To było zbyt ekstremalne działanie, prowadzące do bezpośredniej wojny z Ameryką. „Baza” utrzymywała jednak rozłam w tajemnicy, nie wypływały żadne szczegóły.
Akcję ukrywano również przed talibami. Nie poinformowano mułły Omara. Tym, którzy znali plany, bin Laden przykazał, że mają nawet o nich nie śnić, bo mułła Omar potrafi odczytywać sny.
W samo serce
I wreszcie w eterze gruchnęła wiadomość. Jeden samolot – dwa samoloty – trzy samoloty – cztery samoloty.
Ameryka została trafiona w samo serce. Alhamdulillah, Bogu niech będą dzięki.
Teraz świat będzie go słuchać, musi go słuchać.
Bin Laden wysłał kuriera po młodego kuwejckiego kaznodzieję, którego talenty bardzo cenił. Wcześniej nakłonił tego człowieka do złożenia przysięgi, że ten mu pomoże – bez względu na to, o co go poprosi. Jak pozostali ludzie z kręgu Osamy bin Ladena, również młody Kuwejtczyk słyszał, że szykuje się operacja, ale nie miał pojęcia, na czym ma ona polegać. Teraz siedział w samochodzie, który wspinał się po krętej drodze prowadzącej w górę zbocza, i nagle stał się częścią tej operacji.
Zapadła już noc, kiedy ujrzał szczupłą sylwetkę Osamy przy wejściu do jaskini.
– Widziałeś to? – zawołał przywódca terrorystów, kiedy gość wysiadł z samochodu. – Jak to wyglądało?!
Kuwejtczyk opisał sceny z Nowego Jorku tak, jak przedstawiono je w radiu. Osama się uśmiechnął.
– To my! My to zrobiliśmy! To my staliśmy za tą operacją!
Potem spytał kaznodzieję, jak według niego odpowie Ameryka.
– Ameryka się nie podda, dopóki nie zabije ciebie i nie obali talibów – odparł Abu Ghajs.
– Ależ z ciebie pesymista! – Osama bin Laden się roześmiał.
2977 ofiar
11 września 2001 r. dwa samoloty uderzyły w wieże World Trade Center. W niespełna godzinę oba drapacze chmur się zawaliły. Trzeci samolot spadł na Pentagon i wzniecił pożar w jednym skrzydle. Czwarta grupa porywaczy zmierzała w stronę Kongresu lub Białego Domu, ale samolot rozbił się na polu w Filadelfii. Pasażerowie, którzy wcześniej zaczęli otrzymywać wiadomości o wydarzeniach w Nowym Jorku i Waszyngtonie, podobno usiłowali przejąć stery.
Samobójczych zamachów dokonało łącznie 19 mężczyzn, w tym 15 Saudyjczyków. Uzbrojeni w nożyki do tapet, otwieracze do konserw i spreje pieprzowe przemienili cywilne samoloty w pociski. Czterej porywacze przeszli szkolenie lotnicze w Stanach Zjednoczonych, pozostali terroryści prawie nie mówili po angielsku. Na śmierć zabrali ze sobą 2977 osób.
W Kandaharze ludzie wylegli na ulice, żeby to uczcić. W Choście strzelano w powietrze. W Kabulu talibowie zastanawiali się, jak wyjść obronną ręką z tej trudnej sytuacji.
Mężczyźni w Górach Sulejmańskich udali się na spoczynek. Osama bin Laden już wcześniej wskazał kaznodzieję jako tego, który przygotuje i przekaże przesłanie światu. Należało je umieścić w odpowiednich islamskich ramach. Osama zaplanował kąt ustawienia kamery, strój i wygląd tła. Nagranie musiało być idealne.
W Ameryce wciąż było popołudnie. Prezydent George Bush siedział na pokładzie Air Force One. Na całej Ziemi nie było miejsca dostatecznie bezpiecznego dla głównodowodzącego siłami USA. Dlatego krążył w powietrzu.
Fragment książki „Historie afgańskie” Åsne Seierstad wydanej przez Wydawnictwo W.A.B. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Okładka książki „Historie afgańskie”.
Foto: materiały prasowe/Wydawnictwo W.A.B
