— Po wojnie stan zębów był opłakany. Dlatego Ministerstwo Zdrowia wysyłało na wieś wędrowne ambulanse dentystyczne. Niektórzy przepychali się w kolejce, byle nie być pierwszym pacjentem. Większość jednak doceniała ich przyjazd. Ludzie potrafili tak się pchać, że drzwi sali gimnastycznej, w której urządzono gabinet, wywalili razem z futryną — o tym, jak wyglądała wtedy praca stomatologów, opowiada Aleksandra Kozłowska, autorka książki „Ambulans jedzie na wieś”.

Aleksandra Kozłowska: Stan zębów był opłakany. Tak to opisywali objazdowi stomatolodzy, nie tylko pod koniec lat 40, ale i dekadę, dwie później.

— Najczęściej usuwano zęby — były w takim stanie, że nic innego nie dało się zrobić. U wielu 30, 40-latków sterczały już tylko zmurszałe pieńki. Jedna z moich bohaterek, dentystka z ambulansu, wspomina wręcz o kubłach wyrwanych zębów. Na samą myśl o tym do dziś czuje ból łokcia. Ale zakładano też wypełnienia – szczególnie dzieciom, głównym beneficjentom tej akcji. W dentobusach była maszyna borująca z silniczkiem elektrycznym, ale i pedałem nożnym – bardzo się przydawał wszędzie tam, gdzie nie dotarła jeszcze elektryczność.

Wojewódzcy referenci stomatologiczni, podsumowując wyniki działań objazdowych stomatologów, apelowali: „Więcej plomb, mniej usunięć!”. Ale duża liczba ekstrakcji wynikała nie tylko z opłakanego stanu uzębienia, ale także z niedoborów. W rocznych bilansach Ruchomych Ambulansów Dentystycznych powtarzają się uwagi o brakach materiałów do wypełnień albo o przeterminowanych preparatach przekazanych przez którąś z przychodni. Do tego powojenny sprzęt często się psuł – łatwiej było sięgnąć po kleszcze niż szukać możliwości naprawy maszyny.

Jak głosił ówczesny slogan, była to „pierwsza w historii masowa bezpłatna akcja leczenia dzieci i ludności pracującej”. Jednak wbrew temu hasłu, nie wszystkim ta bezpłatna opieka przysługiwała. Rolnicy indywidualni mogli z niej skorzystać dopiero od początku lat 70.

— To była forma nacisku, aby zapisali się do PGR lub spółdzielni.

— Trudno to nazwać leczeniem. Chodziło o ulgę w cierpieniu. Ale już w starożytności stosowano pierwsze plomby. Były one ołowiane, stąd ich nazwa – od plumbum, co po łacinie znaczy ołów. Hipokrates wynalazł świder zwany trepanum – uważany za pierwsze wiertło dentystyczne, do czyszczenia zębów zalecał proszek z popiołu spalonej głowy zająca i trzech myszy. Etruskowie zakładali protezy i mostki, najczęściej złote. W starożytnym Rzymie też stosowano protezy, np. z kości słoniowej. O higienę dbali starożytni mieszkańcy Indii. Tam rolę szczoteczki odgrywała gałązka rozszczepiona na końcu. W Europie już we wczesnym średniowieczu pojawili się wędrowni rwacze.

Na wsi w przedwojennej Polsce, zresztą nie tylko w Polsce, wyrywaniem zębów zajmowali się kowale i cyrulicy. W dość brutalny sposób starali się raz na zawsze usunąć źródło bólu. Trudno jednak było ich nazwać profesjonalistami. Czasem udawało im się usunąć cały ząb, ale nieraz łamali tylko koronę, pozostawiając w dziąśle korzeń – idealne źródło zakażeń i bólu. Na bolące zęby ludzie stosowali też różne płukanki, np. z wódki, szałwii, noszono amulety, modlono się — w Europie do świętej Apolonii, patronki cierpiących na ból zęba. Dlatego wędrowni rwacze nosili łańcuszki z wizerunkiem tej świętej.

— Jak pisze James Wynbrandt w dziele „Bolesna historii stomatologii albo płacz i zgrzytanie zębów od starożytności po czasy współczesne”, narodziny rzetelnej stomatologii to wiek XVIII. W 1700 r. na francuskiej Akademii Chirurgii otwarto wydział chirurgii szczękowej, a 28 lat później Pierre Fauchard opublikował przełomową książkę „Le chirurgien dentiste” („Chirurg zębowy”).

W Polsce chirurgia stała się przedmiotem uniwersyteckim pod koniec XVIII w. Musieli się jej uczyć zarówno chirurdzy-rzemieślnicy, jak i przyszli doktorzy medycyny i chirurgii – dzięki temu poprawił się poziom zabiegów dentystycznych, czyli po prostu rwań. Stomatologia, jako osobna nauka, wyodrębniła się z chirurgii w drugiej połowie XIX w. W 1902 r. w Krakowie powstał Instytut Stomatologii. Na łamach tygodnika „Służba Zdrowia” z 1956 r. dr Maria Hagmajerowa wspomina, że jako jedna z zaledwie trzech kobiet studiowała dentystykę w Warszawie w prywatnej uczelni – jak mówi, Uniwersytet Warszawski miał wówczas tylko wydział lekarski. Panowało powszechne przekonanie, że stomatologia to zawód dla kobiet nieprzyzwoity.

— Wymusiła to sytuacja. Kobiety musiały pójść do pracy – brakowało nie tylko sprzętu medycznego, ale i kadr. W latach powojennych, gdy ruszyły studia stomatologiczne, przeważały na nich dziewczyny, co też wspominają bohaterowie mojej książki. Mężczyźni szli na chirurgię, kardiologię, być może dlatego, że to prestiżowe specjalizacje, ratujące życie. Stomatologia nie jest tak postrzegana, choć ciężki stan zapalny w jamie ustnej może przecież doprowadzić do śmierci.

— Była to spontaniczna decyzja, pod wpływem koleżanki, która wybrała ten sam kierunek. W ten sposób mama trafiła na Akademię Medyczną w Gdańsku. Dyplom zrobiła w 1961 r. W rodzinie nie mamy lekarskich tradycji, do dziś tylko mama jest przedstawicielką tej profesji.

— W Gdańsku ani w Szczecinie, gdzie mieszkali mamy rodzice, a moi dziadkowie, nie było wtedy wolnych etatów. Tu znowu decyzję pomogła mamie podjąć koleżanka ze studiów, która szukała zastępstwa na wędrowny ambulans. Była w zaawansowanej ciąży i nie mogła tak dalej pracować. Mama zgodziła się na jej propozycję. Miała wtedy 24 lata, wielką ciekawość świata, masę entuzjazmu. Byli już z moim tatą, Antonim Kozłowskim narzeczeństwem, ale jeszcze bez własnego mieszkania. Tata zresztą dopiero kończył studia na Politechnice Gdańskiej. Teresa mogła więc śmiało ruszać w nieznane. W obwoźnym ambulansie przepracowała prawie pięć lat. Jeździła po Warmii i Mazurach.

— Tak. Mimo że zaraz po wojnie zaczęto zakładać w terenie ośrodki zdrowia, dostęp do medyków nadal był bardzo trudny. Dlatego z wieloma problemami zdrowotnymi ludzie przychodzili do objazdowego gabinetu. Obciętego palca dentyści co prawda nie przyszyli, bo nie mieli takich możliwości, ale poród odebrali nie raz. Taka historia przydarzyła się Hubertowi Pobłockiemu, również absolwentowi gdańskiej Akademii. Podczas studiów, namówiony przez kolegę, chodził na praktyki na porodówce. Zdobyta tam wiedza przydała mu się, gdy był ze swym ambulansem w Czarżu, powiat bydgoski. W czerwcowe parne popołudnie przyjechała do niego kobieta ze straszliwie spuchniętym policzkiem. Ząb nadawał się tylko do wyrwania. Doktor podał znieczulenie, ale ledwo sięgnął po kleszcze, zobaczył, że kobieta zaczyna rodzić. Akcja poszła szybko, doktor złapał dzieciaka, przeciął pępowinę, zawiązał i dał klapsa w kuper — jak to obrazowo opisał we wspomnieniach. Wszystko poszło jak po maśle, bo był to jedenasty poród tej kobiety. Po tygodniu dr Pobłocki z żoną Zofią (wtedy pracowała z nim jako asystentka, potem została słynną śpiewaczką) zostali poproszeni na chrzestnych. Chłopczyk dostał na imię Jan. Próbowałam go odnaleźć, jednak bez skutku.

— W 1946 r. na 24 mln mieszkańców Polski przypadało 1581 dentystów. Absurdalnie mało, wprowadzono więc przyspieszone studia stomatologiczne, skrócone do czterech lat. Chodziło o to, by jak najszybciej wykształcić jak najwięcej lekarzy. Moja mama szła już pięcioletnim trybem.

— Prawie wszystko. Część zdobywała dodatkowe umiejętności protetyczne, bo te usługi były ekstra płatne. Wspomina o tym dr Pobłocki, który, tak jak moja mama, trafił na ambulans zaraz po studiach, tylko wcześniej, bo w połowie lat 50. Dostał trzyletni nakaz pracy na Kociewiu i Kujawach. On nie miał wątpliwości, jaki zawód wybrać — już jako dzieciak interesował się stomatologią. Pomagając w rodzinnym maglu, zanosił wykrochmalone fartuchy do lokalnego dentysty, Arnolda Herrmanna, Niemca, który w czasie II wojny pomagał Polakom i po weryfikacji w 1945 r. pozwolono mu pozostać w Polsce. Herrmann wstawił nastoletniemu Pobłockiemu elegancką koronkę ze stali w miejsce zęba wybitego na łyżwach. Gdy później młody stomatolog zajeżdżał ze swym ambulansem do wsi, błyskał lśniącą koronką, robiąc wrażenie na mieszkańcach. Od razu co bogatsi domagali się „takiego samego kła, jak ma dentysta”. W ten sposób Pobłocki odłożył na ślub i skromne wesele. Herrmann kiedyś pół żartem pytał Pobłockiego, który ząb jest najcenniejszy. Hubert odpowiadał, że przedni, bo widać go, gdy człowiek się uśmiecha. Na to Herrmann, że nie, bo ten, którego nie ma — jego wstawienie dużo kosztuje.

— Po wojnie i jeszcze w latach 70. polskie drogi przemierzały też ambulanse rentgenowskie (gruźlica nadal była chorobą społeczną) oraz ambulanse ogólnolekarskie. Jeździły też kolumny pediatryczne – lekarz i pielęgniarka, którzy szczepili, mierzyli i ważyli dzieci oraz dawali lekcje nowoczesnej opieki nad dzieckiem – jak karmić, przewijać, pielęgnować. W 1952 r. z okazji 60. urodził Bieruta, ruszył specjalny pociąg. Składał się z pięciu wagonów, w każdym był inny gabinet – dentystyczny, internistyczny, z rentgenem oraz propagandowo-oświatowy, w którym wyświetlano filmy o potrzebie dbania o zdrowie i higienę. Z Warszawy dojechał do Czachówka w powiecie grójeckim. Przebadano w nim ok. 500 osób. Były też akcje typu Tydzień Zdrowia czy białe niedziele, kiedy na jeden dzień przyjeżdżali na wieś lekarze i wykonywali podstawowe przeglądy i zabiegi.

— O tak. W Liksajnach na Warmii spotkałyśmy z mamą jej dawne pacjentki. W 1966 r., u wujostwa jednej z nich, mama z asystentką dostały kwaterę z używalnością kuchni. Ten kuzyn, wtedy uczeń podstawówki, której uczniów mama leczyła, był z tego zakwaterowania bardzo niezadowolony. Koledzy nie chcieli do niego przychodzić. Omijali dom wielkim łukiem, bo tam „ta straszna dentystka mieszka”. Bały się i dzieci, i dorośli. To, co nowe, często budzi lęk.

— Były znieczulenia, ale też reglamentowane. Mama wolała zostawiać je na ekstrakcje. Ale miała swoje metody na oswajanie strachu u dzieci. Najpierw zapraszała je na zwiedzanie ambulansu. Sadzała na fotel, pytała, czy wygodny, czy dziecko już kiedyś na takim meblu siedziało. Na wiertło nakładała kawałeczek ligniny i pokazywała, jak się kręci – zupełnie jak śmigiełko. Opowiadała bajkę o misiu, który właśnie tu był na leczeniu, dopytywała, czy dzieci go nie spotkały.

Popołudniami przyjmowała dorosłych. Niektórzy przepychali się w kolejce, byle tylko nie być pierwszym pacjentem. Większość jednak doceniała przyjazd ambulansu. Wspomina o tym wielu objazdowych dentystów, nie tylko moja mama, ale i dr Elżbieta Pajączkowska-Wiszniewska, która w latach 50. objeżdżała Lubelszczyznę. Ból bywał tak ogromny, że załogi dentobusu witano jak zbawienie. Ludzie potrafili tak się pchać, że drzwi sali gimnastycznej, w której urządzono gabinet, wywalili razem z futryną.

— Ministerstwo Zdrowia. Nie udało mi się niestety ustalić, kto konkretnie za tym stał. Ewelina Szpak w książce „’Chory człowiek jest wtedy jak coś go boli’. Społeczno-kulturowa historia zdrowia i choroby na wsi polskiej po 1945 r.” pisze, że już w 1945 r. na Zjeździe Naczelników Wojewódzkich Wydziału Zdrowia dyskutowano nad projektem wypuszczenia ambulansów dentystycznych w teren. Z raportów przygotowywanych przez inspektorów, którzy jeździli wtedy po wsiach, wynikało, że stan zdrowia mieszkańców powojennej wsi był dramatyczny. Nie wiadomo było, w co ręce włożyć. Ludzie cierpieli nie tylko próchnicę, ale też gruźlicę, choroby układu pokarmowego, wszawicę, świerzb. Fatalny był stan higieny i warunki mieszkaniowe.

— W 1946 r. jeździły po Polsce 22 ruchome ambulanse dentystyczne, w 1953 r. było ich już blisko 190, potem jeszcze więcej — grubo ponad 200. Zatrzymywały się we wsi na kilka tygodni lub miesięcy. Stały tak długo, aż zostały wyleczone wszystkie zęby. A dziś mamy ich zaledwie 16 i przyjeżdżają do danej miejscowości zwykle na jeden dzień. Stomatolodzy wykonują przegląd zębów, niekiedy naprawiają najpilniejsze ubytki, mogą też wykonać zdjęcie rentgenowskie. Potem rodzice dostają informację, co należałoby u ich dziecka zrobić, i na tym koniec.

— Próchnica grasuje w uzębieniu 99 proc. dorosłych Polaków i 92 proc. nastolatków. Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że występuje ona u ponad połowy dzieci między trzecim a czwartym rokiem życia. Ze szkół zniknęły gabinety stomatologiczne, w których na bieżąco dokonywano przeglądu i leczenia zębów. Dlatego w 2017 r. przywrócono dentobusy — po jednym na województwo.

— Różnie z tym było. Część aut pochodziło z demobilu, część z darów UNRR-y, ze Szwecji i zachodniego Czerwonego Krzyża, zdarzały się też fordy z ambasady amerykańskiej. Już w latach 40. Ministerstwo Zdrowia sprowadzało ambulanse marki Praga RN z bratniej Czechosłowacji. W 1956 r. prawdziwy „pałacyk zdrowia na kółkach”, jak to określiła jedna z ówczesnych gazet, dostaliśmy w darze przyjaźni z NRD. Ale Ruchomym Ambulansem Dentystycznym nazywano też konia z wozem, na który ładowano sprzęt dentystyczny, dentystę i asystentkę.

W połowie lat 60. moja mama, Teresa Radecka-Kozłowska jeździła po wsiach ambulansem, który był darem Polonii amerykańskiej dla polskich dzieci. Objazdowe gabinety wyposażone były w zamocowany na stałe fotel, bormaszynę, lampę, zestaw narzędzi, czasem także agregat i rentgen. Oprócz tego część pojazdów dysponowała przenośnymi fotelami pakowanymi w skrzynie wraz z bormaszynami i resztą akcesoriów, dzięki czemu po przyjeździe do wsi można było, np. w szkole czy dawnym dworku, rozstawić jednocześnie cztery stanowiska dentystyczne i leczyć ludność taśmowo.

— Podróżowali, leczyli, zwykle sami musieli sobie znajdować kwaterę, nieraz ją wysprzątać, odmalować, bo zdarzało się, że w tej samej izbie pracowali i spali. Był to wprawdzie obowiązek władz gminy, ale w praktyce różnie to wyglądało. Wędrowni dentyści — cisi bohaterowie PRL-u, wykonywali swoje obowiązki, borykając się nie tylko ze straszliwie zniszczonymi zębami i brakami wszystkiego, ale też z obawami, jak zostaną potraktowani przez mieszkańców wsi. Do ich zadań należały m.in. pogadanki o higienie jamy ustnej, o myciu całego ciała, zmieniania odzieży, o czystości w domu i obejściu. A nikt nie lubi być pouczany i krytykowany. Obowiązkowo wypełniali rubryczki: ile przeglądów zrobili, ile plomb założyli, ile usunięć wykonali. Do tego szczegółowe rozliczenia z użytych materiałów, książki obrotu spirytusem (służył do sterylizacji).

Mam przed sobą sprawozdanie za rok 1960 r. z Gdańska. Działało tam wtedy 15 ambulansów, wykonano w nich ponad 61 tys. zabiegów stomatologicznych. Obok dane z roku 1961, kiedy po okolicznych wsiach jeździło 18 ambulansów i przeprowadzono prawie 84 tys. zabiegów. Dalej są dokładne rozliczenia, ile na to zużyto wierteł i poszczególnych materiałów. Jak poszło za dużo, trzeba było się tłumaczyć. Już w 1948 r. Sejm uchwalił ustawę o planowej gospodarce w służbie zdrowia. Dentyści byli rozliczali z wywierconych zębów. Tak samo, jak górnicy z wywierconych korytarzy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version