Mają poczucie, że pod koniec tygodnia za tę ciężką, niewdzięczną pracę należy im się nagroda. W weekend idą do klubu, wynajmują sobie lożę w kilka osób i tam jest koks, seks i rock and roll. Ale ich stać na to, żeby puścić dwa tysiące w weekend.

Poniedziałki są najgorsze. Oczy się Martynie kleją, w głowie szumi, brzuch boli, jakby wszystkie flaki były spuchnięte. Wstaje, zatacza się lekko i idzie do łazienki. Przy myciu zębów widzi w lustrze zmęczoną, wymiętą twarz. Wory pod oczami. Wygląda nie na 30, ale na 45 lat. Do tego ten irracjonalny lęk i poczucie winy. Znowu dwa dni wyjęte z życia. Wszystko leci do prania: cuchnące papierosami ubranie i cuchnąca tym prawie obcym kolesiem pościel („Czy on był aby zdrowy?”). „Jakby tak się dało życie wyprać”, śmieje się czasem przyjaciółka Martyny, która też lubi pójść w tango.

Martyna łyka 0,25 mg xanaxu, żeby trochę ukoić głowę. Wzięłaby więcej, ale trzeba pracować. Szkoda, że już się nie nosi maseczek, myśli. Bo na ulicy można było schować pod nią twarz. Od piątku wieczór do niedzieli wydała 600 złotych na narkotyki, ze 300 na alkohol i jeszcze ze 200 na ubery i wejścia do klubów.

„Od dziś koniec” – powtarza sobie co tydzień. I potem przez pięć dni zdrowo się odżywia, chodzi na pilates, jeździ rowerem, czyta mądre książki, jest najlepszą project manager w firmie. Koło środy poweekendowa depresja ustępuje i udaje się już nawet zasnąć bez leków. W czwartek organizm całkiem zapomina o przygodach sprzed paru dni. A potem przychodzi piątek i wszystko zaczyna się od nowa.

To był długi tydzień. Od dziewiątej do siedemnastej praca w biurze w centrum Warszawy. Negocjowanie umów z klientami. Potem jeszcze kilka godzin pracy nad rozkręcaniem własnej firmy. Konrad (39 lat, prawnik) pracuje średnio po 12 godzin dziennie. Na hektolitrach kawy i z e-papierosem przyklejonym do ust. I tak do piątku, kiedy wiadomo, że jeszcze chwila i Konrad pracownik pójdzie spać, a obudzi się Konrad król melanżu.

Piątkowy wieczór zaczyna od zimnego piwa, potem whisky, potem kokaina, potem mefedron, potem seks, potem robi się sobota, potem niedziela. W niedzielę wieczorem wjeżdżają dwa miligramy xanaxu. Konrad śpi. Długo i bez snów, jakby mu ktoś wyłączył światło.

Pamięta dwie myśli z drogi karetką na SOR. Pierwsza: „Tym razem chyba naprawdę jest źle”. A druga: „Może to wcale nie tak źle. Jakby tak zasnąć i się nigdy nie obudzić”.

Konrada z SOR wysłali prosto do psychiatryka. Psychoza. Jak już się trochę uspokoił, pielęgniarz wytłumaczył mu sytuację. „Twój mózg jest jak silnik. Powiedzmy, że ma 120 koni. A ty go wykręcasz na 200. I tak jedziesz, jedziesz, aż w końcu coś się zaciera. No to tobie się zatarło. Stąd ta psychoza”. A Konrad pomyślał: „Co ty chrzanisz, 200 koni. Moje Audi A7 za prawie 400 koła ma 340 koni i niczego nie muszę podkręcać”.

Oddziałowy psychiatra powiedział mu: „Psychoza to jest skomplikowana rzecz. Jak już pan raz miał, to może wrócić. Raczej na pewno wróci, jeśli pan nie przestanie ćpać. Polecam terapię”.

– Nie ma weekendu, żeby ochrona kogoś nie wyrzuciła za ćpanie – mówi Kamil, barman z jednego z warszawskich klubów. – U nas jest generalnie przyzwolenie, więc trzeba się naprawdę afiszować, żeby komuś podpaść. Ostatnio wyprowadzali kolesia w garniaku, z podbitym okiem i z portkami spadającymi z tyłka. Stał w kiblu, sypał sobie kreski i walił konia. Aż jakiś niecierpliwy gość tam wpadł.

– Przychodzą do nas biznesmeni, celebryci – opowiada Anka, menedżerka w popularnym klubie w centrum miasta. – Po północy większość jest na orbicie. Dorośli ludzie, którzy pewnie mają na co dzień bardzo poważne życia, ćpają i bzykają się w kiblach jak studenciaki. Kiedy wychodzą nad ranem, wyglądają jak zombi.

– Miałem ostatnio pacjenta, który jest dyrektorem w dużej spółce – mówi Adam Nyk, terapeuta i dyrektor jednej z warszawskich przychodni monarowskich. – Przez cały tydzień funkcjonował na wysokich obrotach, a potem przychodził piątek wieczór i on już od rana miał plan na to, co, z kim i gdzie. Towar był załatwiony. Kokaina, w dużej ilości. Zazwyczaj to była jazda od popołudnia w piątek czasem nawet do późnych godzin w niedzielę. A w poniedziałek kac, wyrzuty sumienia. I tak to trwało przez rok. Inny, też bardzo wysoko funkcjonujący pacjent, prezes firmy, powiedział mi: „Wszystko fajnie, lubię tę kokainę, ale zrobiłem sobie bilans i wyszło mi, że tylko w zeszłym roku przeciągnąłem przez nos towar o wartości niezłego warszawskiego mieszkania”.

– Tak zwane osoby wysoko funkcjonujące zwykle trafiają do nas z przypadku – opowiada Dorota Klimaszyk, lekarka z oddziału toksykologii szpitala w Poznaniu. – Normalnie raczej korzystają z prywatnych usług. Ktoś przyjeżdża do domu i podłącza im kroplówkę, bo następnego dnia pacjent musi się dobrze czuć, pokazać się na jakimś ważnym spotkaniu.

Domowe wizyty są na jedno kliknięcie. Cena takich usług waha się od 350 do 800 zł. W najdroższym pakiecie klient dostaje, jak czytam w internecie, m.in. „unikalną mieszankę elektrolitów”, witaminy, „wyselekcjonowane leki przeciwbólowe i przeciwwymiotne”, leki nasenne, „specjalnie dobrane leki relaksacyjne” i coś na wątrobę.

– Wiesz, po co wymyślili narkotyki? – pyta 39-letni Michał, wysoko postawiony gość w firmie konsultingowej, który mówi, że ma w sobie zapalnik, dokładny jak szwajcarski zegarek i ustawiony na każdy piątek wieczór. – Żeby ludzie, którzy na co dzień nic nie czują, mogli jednak czasem coś poczuć. Podniecenie, euforię, że to życie nie jest takie całkiem puste. Że fajne rzeczy się dzieją, ludzie są ciekawi, ty jesteś ciekawy, nie ma jutra, nie ma tej pieprzonej roboty, która zmieniła cię w korposzczura.

Bo na co dzień, mówi Michał, jest raczej kiepsko. To poczucie towarzyszy mu od studiów („Chyba na jakimś poziomie nigdy sobie nie wybaczyłem, że poszedłem na prawo i zostałem dokładnie tym gościem, którym młody ja gardził”), ale ma jednak dobre strony. A właściwie jedną. Żeby się z niego wyrwać, trzeba koniecznie osiągać sukcesy. Bez przerwy. Lepiej pracować, dobrze się odżywiać, trenować, robić rzeźbę. – Trzeba zaliczyć seks z koleżanką z pracy i usłyszeć: „Jesteś najlepszy” – uśmiecha się trochę zakłopotany. W życiu Michała jest prosty wybór: albo się jest najlepszym, albo nikim. „Życie to żmudna, codzienna walka” – mówił ojciec i Michał go za to nienawidzi. Bo on tę walkę prowadzi i jak nie wygrywa, to go łapie taka depra, że najchętniej by wyskoczył przez okno.

Kiedy ma doła, zagląda na konto. „Jesteś bogaty, Michał, jesteś niezależny”, mówi sobie. To mu poprawia nastrój, ale tylko na chwilę.

Małe zwycięstwa pozwalają doczekać do piątku. A w piątek piwko z kumplami. Prawie wszyscy dzieciaci, żonaci, brzuchaci i łysiejący. A Michał nie. Mówią: „Ty to masz ekscytujące życie”. A Michał jak na szpilkach. Już pisze z jedną, drugą, trzecią koleżanką. „Co taki jesteś nieobecny?” – mówi któryś z tych kapciowych misiów, którzy zaraz wrócą do domów, do żony i dzieciaków. Michał będzie wtedy w środku melanżu. I tak przez cały weekend. A wieczorkiem przyjedzie pan doktor, uzupełni elektrolity, da coś na sen, da coś na dobre samopoczucie, żeby od poniedziałku Michał mógł znów wystartować w zawodach na najlepszego pracownika świata.

– Nie mam ochoty na seks, kiedy nie jestem naćpana. Przepraszam. To nie twoja wina – powiedziała Michałowi koleżanka, z którą czasem imprezuje i chodzi do łóżka.

– Spoko, ja w ogóle nie myślę o seksie na trzeźwo – uśmiechnął się Michał i jakaś myśl w głowie szepnęła cichutko, że to bardzo źle. Ale za chwilę zniknęła w absolutnej euforii.

– Ci ludzie często nie lubią swojej pracy, ale lubią pieniądze, które zarabiają – mówi Adam Nyk. – Mają poczucie, że pod koniec tygodnia za tę ciężką, niewdzięczną pracę należy im się nagroda. W weekend idą do klubu, wynajmują sobie lożę w kilka osób i tam jest koks, seks i rock and roll. Ale ich stać na to, żeby puścić dwa tysiące w weekend.

– I często nawet najbliższe otoczenie nie ma o tym pojęcia, bo w tym drugim życiu oni o siebie dbają – podkreśla Dorota Klimaszyk. – Uprawiają sport, ładnie wyglądają. Ten weekend to dla nich forma nagrody. Biologia układu nagrody jest skomplikowana. Jednemu wystarczy, że się przebiegnie i już mu się wydzielają endorfiny, jest zadowolony. Ktoś inny zje tabliczkę czekolady. Ale alkohol, narkotyki działają tysiące razy silniej. Miałam kiedyś pacjenta, który od liceum był idolem znajomych: wszystko miał, we wszystkim był najlepszy. W miesiąc zarabiał tyle, co ja w trzy lata. Któregoś dnia trafił na oddział. Okazało się, że za tym wszystkim była kokaina. Powiedział, że musi brać, bo nie wytrzymałby tempa w pracy.

Inny przypadek: poznański biznesmen, bardzo bogaty. Sam się zgłaszał, zawsze z kokainą we krwi. – Wbiegał na oddział, już z tachykardią i w drzwiach mówił: „Dzień dobry, muszę się u was położyć!” – opowiada Dorota Klimaszyk. – Był u nas tyle razy, że traktowaliśmy go jak znajomego. Zawsze jakiś prezent przyniósł, pogadał, bardzo miły facet. Po czterdziestce. Był u nas chyba ze 30 razy. I zawsze powtarzał: „Tak, tak, wszystkie zalecenia są bardzo słuszne”. Pytałam, kiedy się znów zobaczymy. „O nie, już się nigdy nie zobaczymy. Nie tu”. I za miesiąc znowu wbiegał. Zmarł dwa lata temu.

Konrad od czasu psychozy i wizyty w psychiatryku się oszczędza. Trzy razy w tygodniu chodzi do psychologa, dużo biega i często płacze. I tylko boi się, że w takim stanie może nie utrzymać wyników w robocie. Bo te melanże były trochę jak zbroja. A zresztą psycholog zasugerował, że ta praca i ta kasa to w życiu Konrada to samo co narkotyki.

Martyna mówi, że trochę ograniczyła, ale żadnych obietnic sobie nie robi. Jej terapeutka uważa, że to jest dla niej taki bezpiecznik, że na razie nie umie inaczej.

A Michał rozmawiał ostatnio ze swoim kumplem od 20 lat, jednym z tych, co mają dzieci i spokojne życie.

– Chciałbym być jak ty – powiedział mu po paru głębszych. – Wszystko bym dał, żeby być takim pierdołowatym, prawie łysym, z nadwagą, z nudną pracą, z nudną żoną, nawet twój pies jest nudny i brzydki, no więc wszystko bym dał, żeby być tobą.

Kumpel się rozpłakał. A Michał z nim.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version