Są trenerami, menedżerami i prezesami swoich dzieci. Trudno im uwierzyć, że wychowanie drugiej Igi Świątek jest prawie niemożliwe. Nawet jeśli poświęcą temu całe życie i majątek. – Inwestowanie zawrotnych sum często rodzi niezdrowe sytuacje – przyznaje jeden z ekspertów.

– Wydaliśmy 350 tys. zł przez dekadę na karierę Janka – mówią Karolina i Dariusz Lipkowie. Ich syn Jan w marcu skończy 14 lat. Zaczął grać kilka miesięcy po czwartych urodzinach. Przeprowadzili się dla niego do Hiszpanii, żeby miał lepsze warunki do treningów, i podporządkowali życie karierze syna. Karolina jest z wykształcenia socjolożką, Dariusz zdobywał tytuły mistrza Polski w tenisa, trenował w trzech hiszpańskich akademiach, w światowym rankingu ATP doszedł do miejsca nr 1000.

Dziś sam szkoli syna. Gdyby przez te 10 lat Janek miał innego trenera, z 350 tys. zrobiłoby się grubo ponad pół miliona. Pieniądze wydali na wynajem kortów, współpracę z trenerem od przygotowania motorycznego, dietetykiem, fizjoterapeutą, osteopatą, na zajęcia z jogi, a także na sprzęt (część rzeczy dostają od sponsorów). Do tego trzeba doliczyć wyjazdy na turnieje – teraz jest ich ok. 20 rocznie. W finansowaniu kariery wnuka pomaga dziadek.

Lipkowie policzyli, że wychowanie zawodowego tenisisty to koszt ok. 1 mln euro. Takie pieniądze powinny wystarczyć na 15 lat i doprowadzić do miejsca, w którym ma się szansę powalczyć o pierwszą setkę światowego rankingu, a dopiero wtedy zaczyna się zarabiać. Zdarzają się zawodnicy, którzy do setki trafiają jako 18-latkowie. Statystycznie trzeba jednak poczekać sześć lat dłużej. U kobiet weryfikacja przychodzi nieco szybciej.

Każdy rok takiego oczekiwania to setki tysięcy złotych. – Rozmawiałem z ojcem 18-letniej obiecującej zawodniczki. Zastanawialiśmy się, ile pieniędzy potrzeba, żeby za trzy lata trafiła do pierwszej setki – opowiada dziennikarz tenisowy Adam Romer, który wydaje magazyn „Tenisklub”, a jego rodzina prowadzi w Warszawie klub tenisowy. – Powiedział, że jest w stanie wyłożyć trzy miliony złotych, po milionie na sezon. To zabezpieczenie z lekką górką, bo myślę, że wystarczyłoby 700-800 tys. Tylko że mimo takich pieniędzy nie ma żadnej gwarancji na pierwszą setkę – mówi Romer.

Konkurencja jest ogromna. W męskim rankingu ATP sklasyfikowano prawie 2200 zawodników. W kobiecym WTA – 1400. Na finansowym plusie jest zaledwie kilkuset zawodowców.

Kariera trwa do 35. roku życia, czasem do trzydziestki. – Jeśli do tego czasu nic nie odłożysz, zaczynasz od zera – mówi komentator tenisa Marek Furjan i dodaje, że w całej historii polskiego tenisa na korcie na godne życie zarobiło może z 15 osób.

Mówiąc o godnym życiu, Furjan ma na myśli mieszkanie w kredycie i samochód w leasingu. –Czyli coś, co jest dostępne dla klasy średniej. Obserwatorzy tenisa widzą miliony, ale te są na samej górze, dostępne dla garstki najlepszych. Reszta walczy o przetrwanie – tłumaczy Furjan.

– Chłopak, który zajmuje w światowym rankingu 500. miejsce, gra na poziomie, który amatorom wydaje się kosmiczny. Ale i tak za to nie wyżyje – tłumaczy Romer. I przywołuje przykład Magdy Linette (WTA 40), która o finanse przestała martwić się dopiero dwa lata temu, gdy doszła do półfinału Australian Open. Miała wtedy 30 lat. – Wcześniej zajmowała miejsce w pierwszej setce, ale nie na wszystko było ją stać, nie mogła np. zabierać na każdy wyjazd trenera i fizjoterapeuty. Na duże sztaby mogą pozwolić sobie tylko największe gwiazdy – opowiada Romer.

Były zawodowy tenisista Michał Gawłowski, dziś szef wyszkolenia w Akademii Tenisowej Warszawianka, uważa, że pojawienie się Igi Świątek to czysty przypadek. Podobnie jak Huberta Hurkacza (ATP 17) i Jana Zielińskiego (w zeszłym roku zwyciężył w Wimbledonie i Australian Open w grze mieszanej). – Nie dorobiliśmy się w Polsce żadnego systemu szkolenia. Żeby dziecko zostało zawodowcem, rodzice muszą się poświęcić. Jednocześnie nie powinni liczyć, że inwestycja przyniesie im kiedyś kokosy – uważa Gawłowski.

Adam Romer: – Na szczycie rzeczywiście są miliony, ale dostanie się tam jest okupione wieloletnim, niesamowitym wysiłkiem. Gdy wreszcie coś się wygra, zawodnik czuje ulgę i spełnienie, ale po sukcesie często przychodzi dołek, bo praca zaczyna się od początku. Za chwilę jest kolejny turniej. Tylko nieliczni potrafią znaleźć w sobie motywację, by gonić za kolejnymi tytułami.

Ta sztuka nie udała się np. Austriakowi Dominikowi Thiemowi, uważanemu przez lata za ogromny talent. Przegrał trzy finały w turniejach Wielkiego Szlema, by w końcu wygrać US Open w 2020 r. – Spełnił marzenie, któremu poświęcił większość życia. Potem przyszło rozprężenie, kłopoty z nadgarstkiem, zmiany trenerów. Nie potrafił wrócić na najwyższy poziom. W październiku zakończył karierę. A on i tak coś osiągnął. Ci, którzy patrzą z dołu i widzą tylko pieniądze, nie zdają sobie sprawy, jak długa czeka ich droga – uważa Romer.

10 października 2020 r. 19-letnia Iga Świątek jako pierwsza osoba z Polski wygrywa finał Wielkiego Szlema, pokonując w Paryżu w niecałe 90 minut Amerykankę Sofię Kenin. W ciągu kolejnych tygodni nad Wisłą rośnie sprzedaż dziecięcych rakiet tenisowych.

Świątek zarobiła w Paryżu ponad 1,5 mln euro i w końcu przestała się martwić o pieniądze. Czekała na to kilkanaście lat.

Tomasz Świątek, ojciec Igi, to były wioślarz, olimpijczyk z Seulu. Na początku zapisywał córkę na pływanie, wierząc, że najlepiej będzie jej w sporcie indywidualnym. Iga wolała tenis, który uprawiała jej starsza siostra. Tata Świątek do dziś nie wie, dlaczego zainteresował córki akurat tą dyscypliną.

Sponsorzy zauważyli Igę późno. Nie pomogło jej nawet wygranie juniorskiego Wimbledonu w 2018 r. Rok później ojciec nie poleciał na turniej do Australii, chcąc zaoszczędzić kilkanaście tysięcy złotych.

– Był moment, gdy byłem finansowo pod ścianą – mówił Tomasz Świątek w TVP Sport. – Tłumacząc Idze, że możliwe, że przyjdzie moment, gdy będziemy musieli skończyć z trenowaniem, zostałem przekonany, żeby jeszcze spróbować pociągnąć.

Odmianę przyniósł dopiero sukces w Paryżu. Fachowcy od tenisa nie mają wątpliwości, że Iga musiałaby na niego jeszcze trochę poczekać, gdyby nie wsparcie Warsaw Sports Group, fundacji pomagającej zdolnym sportowcom. W zamian za pomoc fundacja pobierała procent od nagród zdobywanych przez Świątek.

Mało który tenisista dostał w Polsce takie wsparcie. – Piłkarz podpisuje z klubem kilkuletni kontrakt i zaczyna pracę na etacie. W zamian przydzielają mu lekarza, fizjoterapeutę, ma dostęp do klubowej stołówki, w razie kontuzji ktoś kieruje jego rehabilitacją. Tenisiści są przedsiębiorcami. Do ich kieszeni trafia wyłącznie to, co podniosą z kortu, i to idzie potem na wszystkie opłaty – mówi Furjan.

50 tys. zł na dalszą karierę syna pożyczyli w 2012 r. rodzice Jerzego Janowicza. W tym samym roku wygrywał z mistrzem olimpijskim i zwycięzcą US Open, a kilka lat wcześniej występował w juniorskich finałach US Open i Roland Garros. Mówił później, że rodzice zdobyli pieniądze na jego karierę, sprzedając sklep i mieszkanie.

Lipkowie: – Rodziny często podejmują heroiczne wysiłki bez żadnej gwarancji powodzenia. Wielu przez tenis zbankrutowało albo dotarło do momentu, w którym dziecko przestawało grać, bo już nie było nikogo na to stać.

Ojciec Agnieszki Radwańskiej, Robert, sam grał w tenisa. Agnieszka odbijała piłeczki już w wieku czterech lat. Miała siedem lat, kiedy grała pierwsze turnieje. Długo trenował ją samodzielnie, więc mogli dużo zaoszczędzić, ale i tak w pewnym momencie wydali wszystkie oszczędności, a dziadek, niegdyś hokeista, zastawił drogi obraz.

Wspinającą się na szczyt Radwańską sponsorowała firma Prokom. Dzięki temu cała rodzina mogła polecieć na turniej do USA, a czasem nawet zabrać ze sobą trenera od przygotowania fizycznego. Ale akurat gdy Radwańska dotarła do pierwszej dziesiątki, firma Ryszarda Krauzego wycofała się z marketingu sportowego. Wcześniej sportowcy dostawali od niego stypendia w wysokości kilkuset tysięcy złotych rocznie.

– Kilka lat, które trzeba wytrzymać bez wsparcia sponsorów, to wydatek kilkuset tysięcy złotych, może miliona – opowiadał Radwański w rozmowie z PAP, a decyzję, że dziecko będzie uprawiać tenis, nazwał ryzykowną. – Musisz z własnej kieszeni wydać ogromne pieniądze, poświęcić czas i nigdy nie wiesz, co z tego wyniknie. Dziecko pewnego dnia może powiedzieć, że olewa tenis – dodawał.

Agnieszka i tak miała szczęście, że ojciec znał się na rzeczy. Większość rodziców funkcjonowania tenisowego świata uczy się na bieżąco. – Wkładają pieniądze i serce, przez co czasem trudno im odpuścić i nie pchać się na kort. Inwestowanie zawrotnych sum często rodzi niezdrowe sytuacje. Taki rodzic czuje, że skoro płaci, to musi decydować – mówi Romer i wskazuje na kolejny problem: – Przymuszanie do gry. Jeśli dziecko w głębi serca nie chce być tenisistą, to prędzej czy później to się ujawni. I to może być koniec dobrze zapowiadającej się kariery.

Furjan: – Bycie rodzicem kandydata na tenisistę to życie wizją na granicy szaleństwa.

Silny charakter muszą mieć też dzieci. Poczucie winy odkłada się w nich latami. Nie wiedzą dokładnie, ile wydają na nich rodzice, ale szybko zaczynają rozumieć, że samolot do Francji i niezły hotel sporo kosztują. – Patrzą na poświęcenie rodziców i często w którymś momencie zaczynają czuć się z tym źle. Pracują więc jeszcze mocniej, żeby ich nie zawieść – dodaje Furjan.

Agnieszka Radwańska powiedziała mu niedawno, że dopiero w wieku 26 lat zrozumiała, na czym polega odpoczywanie, bo nikt jej tego wcześniej nie wytłumaczył.

– Profesjonaliści zazwyczaj zaczynają kariery między czwartym a siódmym rokiem życia – mówią Lipkowie i dodają, że do 12.-14. roku życia wyniki są praktycznie nieistotne. Ważniejsze jest skupienie się na wszechstronnym rozwoju motorycznym dziecka, na technice, budowaniu charakteru, wytrzymałości na dyskomfort i ból.

Potem wzrasta intensywność i młody tenisista musi poświęcić się w 100 proc., trenując często po dwa razy dziennie. Trener będzie go już wtedy traktował jak zawodowca.

Gawłowski: – Jeśli w wieku 15 lat nie ma widoków na wygrywanie czegoś na juniorskich turniejach międzynarodowych, to na miejscu rodzica zastanawiałbym się, czy nie zacząć pchać dziecka w inną stronę.

Furjan: – Przychodzi moment, w którym orientujesz się, że nie będzie już z tego pieniędzy. Dziecko nie znajdzie pracy w korporacji, bo zeszło już za daleko z tej drogi. Żyło w bańce, która nijak ma się do normalnego życia.

Gawłowski w Akademii Tenisa Warszawianka opiekuje się 300 dziećmi. – Mamy niż demograficzny. Do sportu dopływa mniej dzieci niż kiedyś. Mimo sukcesów Świątek i Hurkacza do klubów nie stoją kolejki – mówi.

Z tych 300 na palcach jednej ręki można policzyć rodziców, którzy są gotowi się poświęcić. – Nie chodzi nawet o finanse, tylko o czas, który trzeba dać dziecku. O życie, które trzeba dostosować do planu. Wakacje? Zapomnij. Trzeba jeździć na turnieje. Tak samo w weekendy – opowiada.

Weryfikacja odbywa się po kilku latach. Przychodzi trener i mówi: „Wasze dziecko to ewidentny talent, fajnie byłoby dołożyć mu trzecią godzinę w tygodniu”. Cena idzie w górę. Za treningi kilkulatka płaci się 2-3 tys. miesięcznie, na nastolatka potrzeba już kilkunastu, jeśli myśli się o jego karierze poważnie.

– Kiedy rodzice sobie to wszystko uświadamiają, często mówią: „Gdybyśmy wiedzieli, że tak to będzie wyglądało, tobyśmy się dwa razy zastanowili na początku tej drogi” – opowiadają państwo Lipkowie.

Są też wśród rodziców tacy, którzy wiedzą lepiej.

– Kiedy tłumaczę, że nastolatek musi już trenować ciężej i więcej razy w tygodniu, to czasem jakiś ojciec powie, że nie ma takiej potrzeby, bo jeśli jego dziecko ma grać zawodowo, to i tak będzie grało, niezależnie od wszystkiego – mówi Gawłowski.

– Dzieci są dziś przyzwyczajone do natychmiastowej gratyfikacji. Brakuje im samodyscypliny i cierpliwości do wykonywania tych samych czynności przez kilkanaście lat – uważają Lipkowie. – Często dzieci są rozpieszczane i nie mają charakteru do stawiania czoła przeciwnościom i trudom mozolnego treningu. A przyszłego mistrza nie wychowamy po kosztach, idąc na kompromisy – dodają.

Tych, którzy mają niezdrowe podejście do gry swoich dzieci, ktoś nazwał kiedyś Komitetem Oszalałych Rodziców. I się przyjęło. Przedstawiciele tej nieformalnej grupy nie zrzeszają się, są jednak widoczni w całej Polsce. Szczególnie na turniejach dla dzieci do lat 10 i 12. Siadają na trybunach i zaczyna się szaleństwo.

Do KOR można zaliczyć rodziców krzyczących na: swoje dzieci, sędziego, trenera, na siebie nawzajem.

– Przez te wszystkie lata spotkaliśmy wielu szalonych rodziców, którzy myśleli, że ich dzieci będą następnymi mistrzami Rolanda Garrosa. Niestety, zabrakło wiedzy i znajomości dyscypliny – mówią Lipkowie.

– Tacy rodzice próbują pokazać, że znają się na tenisie lepiej niż osoby, którym płacą – dodaje Furjan.

Wspomina sytuacje z zawodów dla kilkulatków, dla których sukcesem jest już odbicie piłki. – Nawet w takich miejscach rodzice potrafią rwać włosy z głowy. Dzieci to widzą i zarażają się nerwowością. Tenis, który miał być przyjemny, staje się stresujący – dodaje Furjan.

– Problemem często staje się chęć robienia z małych dzieciaczków wielkich profesjonalistów, co może doprowadzić do wypalenia, kontuzji i buntu w okresie dojrzewania – mówią Lipkowie. – Wielu tych „małych mistrzów” w wieku 14-15 lat, po latach trenowania i wzmacniania przekonania o wielkim talencie, nie ma już siły i motywacji do dalszej gry. A to dopiero wtedy zaczyna się prawdziwy trening – dodają.

To również czas, w którym przychodzi samotność. Koledzy z klasy, którzy dotąd cieszyli się z twoich sukcesów, zaczynają krzywo na ciebie patrzeć, bo opuszczasz coraz więcej zajęć i nie dotyczą cię niezapowiedziane kartkówki. Urywają się kontakty, a na kortach poznajesz tylko rywali w drodze do tenisowego nieba.

– Niemal każda myśl, każda czynność odpowiada na pytanie: „Czy to przybliża mnie do profesjonalnego grania, czy oddala?” – kończą Lipkowie.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version