Macierewicz wyeliminował całe pokolenie doświadczonych oficerów – żołnierze opowiadają, co się działo w wojsku w czasach PiS.

Oficer wojsk lądowych: Jak PiS wygrało wybory jesienią 2015 r., szefem MON został Antoni Macierewicz. Od razu było widać, że jest świetnie do tej roli przygotowany. Do resortu wszedł jak do siebie.

Z marszu podejmował decyzje personalne, które zaczęły się od dymisji gen. Bogusława Packa, rektora Akademii Obrony Narodowej. Nie miał żadnych oporów ani skrupułów. Ciął równo, jak leci.

Wszyscy starsi żołnierze pamiętali 2004 r. Pamiętali, jak Macierewicz wszedł do WSI i praktycznie rozwalił jedną z lepiej działających służb. Byłem wtedy młodym oficerem i patrzyłem na to z boku, ale z dużym niepokojem. Tym bardziej że Macierewicz wywalał wtedy naszych oficerów wywiadu, którzy byli rozlokowani po świecie. Działy się tragedie. O tych tragediach do dzisiaj się nie mówi, ale dużo, naprawdę dużo złego narobił. Kiedy zbliżała się jesień 2015 r. i już wiedzieliśmy, że Macierewicz znowu trafi do MON, nie mieliśmy wątpliwości, że zaczną się dziać cuda. I zaczęły.

Moi ludzie weszli do pałacyku przy ulicy Klonowej, gdzie urzędować miał minister, zaraz po tym, jak Macierewicz objął stanowisko. Mieli sprawdzić pomieszczenia pod kątem podsłuchów. Ministra jeszcze nie było, ale na jego biurku leżała odręcznie napisana ankieta. Potem rozesłano ją do jednostek i wszyscy żołnierze musieli ją wypełnić. Pytano w niej, czy żołnierz miał kontakt z mediami, czy udzielał wywiadów, czy zna dziennikarzy. Sporo tych pytań było. Na tysiąc procent były ułożone przez samego Macierewicza, choć nam mówiono, że powstały w jakiejś komórce MON. Poza tą ankietą i kilkoma papierami na biurku ministra jeszcze nic nie leżało. Wszystkie pomieszczenia były puste. Macierewicz z ekipą dopiero zaczynali się urządzać. Jeździliśmy na ulicę Klonową kilka razy i robiliśmy testy techniczne, bo Antoni bardzo bał się podsłuchów. Wymyślił sobie, żebyśmy mu zainstalowali ponadstuwatowe zagłuszki telefonów komórkowych. On przyjmował dużo kombatantów, dlatego mu tłumaczyliśmy, że jak przyjdą osoby starsze, z rozrusznikiem serca i on takie zagłuszki odpali, to będą fikać jak kawki. W końcu mu ten pomysł wyperswadowaliśmy i zgodził się na słabsze.

Na Klonowej 8, naprzeciwko pałacyku, Macierewicz od razu ulokował swoją komisję smoleńską. Te pomieszczenia też sprawdzaliśmy. Na górze były nadbudówka i pokoje gościnne. Zastaliśmy tam pana Wacława Berczyńskiego, tego, który uwalił caracale. Był w stanie lekko wskazującym na spożycie. W pomieszczeniach porozwalane puszki po piwie. Berczyński, jak nas zobaczył, to wstał, taki trochę zawiany, i powiedział: „Idę do Antoniego, nie będę wam przeszkadzał”. Ubrał się i poszedł. Sprawdzaliśmy, czy jest czysto. Sporo rzeczy nas zaniepokoiło. Leżały tam jakieś prywatne pendrive’y, telefony. Podskórnie już wtedy czuliśmy, że kwestie bezpieczeństwa informacji nie będą należycie traktowane. Potem w służbach zaczęły się czystki. Macierewicz pozbył się praktycznie wszystkich starych, doświadczonych oficerów i podoficerów.

W MON została wtedy stworzona grupa, która miała przeglądać wszystkie teczki akt personalnych od podpułkownika wzwyż. Do jednostek w całej Polsce z departamentu kadr MON poszedł rozkaz, by te teczki przekazywać do pałacyku na ulicę Klonową, gdzie urzędował Macierewicz i jego świta z Bartłomiejem Misiewiczem na czele. Przy Misiewiczu, który był szefem gabinetu politycznego ministra i rzecznikiem prasowym, była grupa ludzi, jakichś studentów, bodajże z Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego czy KUL. Oni mieli wypisane punkty, według których te teczki przeglądali. Przede wszystkim chodziło o przynależność oficera do PZPR, o to, gdzie służył w stanie wojennym, kiedy rozpoczynał szkołę oficerską. Kierował tym Misiewicz, który kazał się nazywać ministrem. Tak typowano ludzi do zwolnień. Wtedy też powstało to słynne rozwinięcie skrótu MON, czyli „Mogą Odwołać Nocą”. Bo kto pracował za Macierewicza, ten również wiedział, że pracuje się 24 godziny na dobę, a noc jest tak samo dobra do wykonywania zadań, jak dzień. Minister na przykład przyjeżdżał z Torunia, a często bywał u księdza Rydzyka, o godzinie 21.50 i zarządzał odprawę. Trzeba było się stawić. Nie przyjmował wymówek. (…)

Macierewicz miał w swoim najbliższym otoczeniu taką panią, ksywa operacyjna Kate. Ona później została skazana za pomówienie oficerów. Ale za Antoniego na Klonowej była jak królowa Anglii. Kate decydowała, czy wchodzisz do ministra, kiedy wychodzisz, czy przyjmuje twoją korespondencję, czy nie przyjmuje. (…) Kate mogła wszystko, nieważne, że dokumenty w terminie niepodpisane, nieważne, że teczki czekają, nieważne, że coś nie jest uzgodnione. Tak jak ona powiedziała, tak było. Nie wiem, skąd Antoni ją wyciągnął, ale miał do niej ogromne zaufanie. Jako jedyna osoba w ministerstwie miała prawo wglądu do całej korespondencji.

Otoczenie Macierewicza pokazywało, że są państwem w państwie, on sam zresztą też. Na przykład nagminnie się spóźniał. Był z tego znany. Na poligonie w Żaganiu godzinę czekaliśmy z panem prezydentem na pana ministra. Andrzej Duda znalazł się naprawdę w bardzo kłopotliwej sytuacji. To był jego początek w pałacu. Był młodym politykiem, który został głową państwa. Jeszcze nie rozumiał, że ze strony Macierewicza to była gra, próba pokazania mu, kto tu rządzi (…).

Raz tylko widziałem, jak ktoś zareagował na te słynne spóźnienia Macierewicza. To był biskup Guzdek. Kiedyś odprawiał mszę w katedrze polowej. Miał się na niej zjawić Macierewicz, jednak jak zwykle się spóźniał. Wszyscy czekali. Zaczęło się robić już naprawdę niezręcznie, bo jak długo można czekać na ministra? Do biskupa podszedł w końcu Misiewicz albo Grabski i powiedział, że Macierewicz będzie za dziesięć minut. Biskup odparł: „To jest katedra, tutaj ja rządzę. Zaczynamy”. Wyszedł przed ołtarz i zaczął prowadzić mszę bez Macierewicza. Minister w końcu pod katedrę podjechał, ale nie wszedł. On chyba myślał, że z biskupem będzie mógł tak pogrywać, jak z generałami. A tu hola, hola (…).

Jeszcze jedna ważna rzecz pogorszyła się za Macierewicza. Od wejścia Polski do NATO armia kładła bardzo duży nacisk na znajomość języka angielskiego, zwłaszcza wśród kadry oficerskiej. To było konieczne, żeby działać w systemie sojuszniczym. Ale od czasu Antoniego to jakoś przestało być ważne. Kiedyś większość kadry oficerskiej mówiła po angielsku, potem z tym było znacznie gorzej. Dlatego na ćwiczenia niejednokrotnie były wysyłane nie te osoby, które powinny. Dowódcy, zamiast sami uczestniczyć w ćwiczeniach NATO, wysyłali poruczników lub kapitanów, którzy mówili po angielsku, bo oni sami ani be, ani me. I to były częste przypadki. Problem był też, jak mieliśmy gości z NATO. W takich sytuacjach wyraźnie było widać, że poziom wyszkolenia naszego wojska z języka angielskiego jest teraz naprawdę kiepski. A proszę wyobrazić sobie, że wybucha konflikt, na terenie naszego kraju trwają działania wojenne. Wiadomo, że język komunikacji w NATO to angielski. No i dupa.

Antoni chciał być dla wojska takim dobrym wujem, chciał być blisko żołnierzy. Wymyślił sobie, że osobiście będzie wręczał awanse oficerskie. Pamiętam, jak to się zaczęło. Było późne popołudnie. Wziął szefa Centrum Operacyjnego MON i mówi do niego: „Jutro awansujemy oficerów tutaj, na Klonowej. Mają przyjechać z całej Polski”. Ten pułkownik robi wielkie oczy i pyta, czy ministrowi chodzi o czterech oficerów. „Nie, panie pułkowniku, o czterdziestu czterech. Albo jeszcze lepiej, jak na placu stanie sześćdziesięciu albo nawet siedemdziesięciu oficerów” – rzuca do niego Macierewicz i odchodzi. A ten pułkownik stał tak dalej z otwartą japą. Po chwili się otrząsnął z pierwszego szoku i w te pędy poleciał do swojej kancelarii. Roboty miał tyle, że nie wiedział, w co ręce włożyć. Mija jakiś czas. Jest godzina dwudziesta. Minister wchodzi do jego gabinetu i mówi: „Wie pan co, weźmy jeszcze ściągnijmy tych trzydziestu, co ich na porucznika i kapitana chcemy awansować. Niech oni też przyjadą na Klonową jutro rano”. Pułkownik zrobił się blady jak ściana. Minister sobie zażyczył, by w jedną noc ściągnąć setkę ludzi po awans. Do dowódców jednostek wydzwanialiśmy do trzeciej nad ranem.

Niektórzy z nich pukali się w czoło i pytali: „Facet, zwariowałeś, jak my dojedziemy?”.

Jednak o tej ósmej rano wszyscy się stawili. Tyle że nie było czasu ich teczek awansowych poukładać. Przed zbiórką powiedzieliśmy żołnierzom: „Słuchajcie, panowie, dostaniecie teczki, ale do nich nie zaglądajcie”. Potem była uroczystość. Przyjechali dziennikarze. Wychodzi minister i wręcza żołnierzom te awanse. Wtedy pułkownik dostał teczkę z awansem na porucznika, porucznik na pułkownika. Oczy ze zdumienia każdy przecierał, dopóki nie przeczytał, że nie swoją teczkę dostał. Później się jakoś powymieniali. Bałagan był straszny, ale telewizja pokazała, że proszę bardzo, minister Macierewicz na placu setkę oficerów awansował. Zażarło. Potem często były takie szopki z jeszcze większym rozmachem, ale już przynajmniej teczki były poukładane jak należy.

Macierewicz wyeliminował całe pokolenie doświadczonych oficerów. Skutecznie przetrącił kręgosłupy nawet najtwardszym dowódcom. Odciął wojsko od korzeni, tradycji i ceremoniału. W jednostkach zaczęła się panoszyć narzucona przez władzę ideologia, która padała na podatny grunt. Ważniejsze były pseudopatriotyczne eventy niż szkolenie wojskowe. Kariery zaczęli robić wtedy ludzie bez przygotowania, doświadczenia i wiedzy, za to usłużni wobec polityków.

Na początku Macierewiczowi i jego ludziom daliśmy szansę. Przecież rządzili już nami zieloni, czerwoni, beżowi. Nikt się jednak nie spodziewał, że razem z PiS rewolucjoniści wkroczą do MON. Potem już to wszystko poleciało jak oczko w rajstopach żony. Przez szarganie i poniżanie oficerów za Macierewicza bardzo dużo wartościowych żołnierzy odeszło z wojska. W tej chwili w cywilu są oficerowie między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia. Fachowcy, bardzo dobrze przygotowani. Straszne marnotrawstwo pieniędzy publicznych. Wiem, że po zmianie władzy odbierają telefony z propozycjami powrotu do armii. Ktoś w końcu poszedł po rozum do głowy. Nie wiem, czy chcą wrócić, bo przez osiem lat poukładali sobie życie; pracują, mają firmy, ale przynajmniej fajnie, że ktoś o nich pamięta i składa im propozycje powrotu. N

Fragmenty książki Edyty Żemły „Armia w ruinie”. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version