Wizjonerki opuściły klinikę neurologiczną. W tym czasie zainteresowanie widzeniami w Słupi wciąż rosło, ale kuria nadal nie zatwierdziła ich prawdziwości.

Objawienia zaczęły się 14 sierpnia 1926 roku. Kilkoro dzieci służby folwarcznej wybrało się zbierać zioła i kwiaty na święto Wniebowzięcia Matki Boskiej, które miało odbyć się nazajutrz. Gdy wracały do domu o zmierzchu, najstarsza dziewczynka, dwunastoletnia Janka, zwróciła pozostałym uwagę na postać stojącą w pobliżu drzewa czereśni. Wszystkie dzieci ją zobaczyły i rozpoznały jako Matkę Boską. Następnego dnia wróciły w to samo miejsce o tej samej porze i widzenie się powtórzyło. Odtąd dzieci chodziły tam codziennie, dołączało do nich coraz więcej ludzi chcących uczestniczyć w obrządku, modlić się i śpiewać pieśni religijne. Z czwórki dzieci (oprócz Janki także jedenastoletnia Józia, dziesięcioletnia Stasia i sześcioletni Edzio) to chłopiec jako pierwszy przestał mieć widzenia.

Do dzieci 2 września 1926 roku dołączyła dwudziestoośmioletnia córka fornala z sąsiedzkiej wsi, w artykule występująca pod imieniem Franciszka. Za każdym razem, gdy dzieci podnosiły złożone ręce ku czołu na znak rozpoczynającego się objawienia, kobieta wpadała w stan przypominający omdlenie, ale powodujący sztywność ciała.

Jak później twierdziła, ona też miała widzenia, ale za pierwszym razem niepełne, ponieważ jej przeszkodzono, przenosząc ją na sąsiednie pole. Drugiego dnia miała pełne widzenie, a dzieci wpadły w stan przypominający sen i po raz pierwszy usłyszały głos Matki Boskiej, która powiedziała im: „módlcie się za grzeszników, bo nie ma wiary”. Trzeciego dnia Franciszka też usłyszała Matkę Boską, po czym padła twarzą na ziemię, a wraz z nią dzieci. Od tego dnia wszyscy czworo codziennie zapadali w ten stan, po czym dzieci niesiono albo odwożono do domu, a czasem po ocknięciu się wracały pieszo same.

Proboszcz Meissner ze Środy poprosił autorów artykułu o przebadanie dziewczynek i Franciszki w klinice neurologicznej Uniwersytetu Poznańskiego. Badanie trwało od 11 września do 4 października 1926 roku. U Franciszki dosyć szybko zdiagnozowano objawy i napady histeryczne. Kobieta chętnie brała udział w badaniu, widząc w nim potencjalne znaczenie z religijnego punktu widzenia — chciała, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się o prawdach przekazanych jej przez Matkę Boską. Podczas badania okazało się, że od dwóch lat cierpi na ataki, podczas których sztywnieje, nie może mówić i ma poczucie, że umiera. Napady powtarzały się w klinice, gdzie codziennie przez kilka godzin Franciszka klęczała lub leżała krzyżem i miała objawienia. Dziewczynki bardziej niechętnie podchodziły do badania, nie chciały rozmawiać z lekarzami. Na całej czwórce przeprowadzono szereg badań. Inteligencję dzieci zbadano metodami Bineta i Simona opisanymi w książce „Metody badań psychologicznych w szkole Tadeusza Jaroszyńskiego”. Józia i Stasia okazały się w normie intelektualnej, ale Janka, która jako pierwsza miała widzenie, została uznana za „ociężałą umysłowo”. Franciszka też miała bardzo niski wynik. Zbadano podatność na wpływ zewnętrzny (sugestywność), również metodami opisanymi przez Jaroszyńskiego. Tym razem u dziewczynek zdiagnozowano podobny poziom, Franciszka zaś była zdecydowanie bardziej podatna na sugestię. U Stasi udało się nawet sztucznie wywołać widzenie. Badacze najpierw pokazali dziewczynce obrazek przedstawiający Matkę Boską, następnie zgasili światło, przenieśli obrazek i włączyli bardzo słabą lampkę. Poinformowali Stasię, że sala będzie powoli się rozjaśniać aż do ponownej widoczności obrazka. Już po dwóch minutach dziewczynka stwierdziła, że go widzi, a nawet potrafiła policzyć wszystkie gwiazdy okalające głowę Matki Boskiej. W ten sposób wykazano wysoką podatność na sugestie. Przeprowadzono również badania z wykorzystaniem tablic Rorschacha. Początkowo Janka i Józia nie wskazywały na żadne skojarzenia z pokazywanymi im obrazami. Następnie, w obecności dziewczynek, psychiatrzy pokazali je Franciszce. Kobieta bardzo emocjonalnie zareagowała na obrazy, widziała w nich głównie diabły i złe duchy. Początkowo jedna z tablic nie wywołała u niej żadnej reakcji, przyglądała się jej przez kilkanaście minut, a potem zasłoniła twarz rękami i zaczęła płakać.

Badacze po kilku dniach powtórzyli eksperyment z dziewczynkami i tym razem miały one skojarzenia takie jak Franciszka. Zdaniem Błachowskiego i Borowieckiego świadczy to o dużym wzajemnym wpływie i zgodności czterech wizjonerek.

Dla autorów najważniejsza jest reakcja społeczności na historię dziewczynek. Najpierw na opowieści o rzekomym objawieniu zareagowano posądzeniem o kłamstwo i wyśmiewaniem, a nawet grożono im przemocą. Historie opowiadane przez dziewczynki budziły jednak zainteresowanie, ludzie zaczęli chodzić z nimi w miejsce widzeń i się modlić. Wiara w to, co mówiły, rosła — zwłaszcza odkąd dziewczynki zaczęły mdleć podczas rzekomych objawień. Brak widzeń u dorosłych tłumaczono tym, że tylko dzieci jako istoty pozbawione grzechu mogą mieć kontakt z Matką Boską. Wśród miejscowej ludności zaczęły rozprzestrzeniać się legendy na temat opisywanych wydarzeń. Małe wizjonerki zostały uznane za błogosławione i cudowne. Zwracano się do nich z prośbami i pytaniami, wiele osób próbowało z nimi porozmawiać, spędzić z nimi trochę czasu, a nawet spać w tym samym domu. W miejscu widzeń utworzono prowizoryczny ołtarzyk z figurą Matki Boskiej, ozdobiony kwiatami, różańcami i wotami. Pojawiły się też opowieści o cudownych wyleczeniach i o karach, które rzekomo miały dosięgnąć osób niewierzących w objawienia. Wydarzenia dosyć szybko zostały uznane za analogiczne do objawień w Lourdes z 1858 roku.

Wizjonerki opuściły klinikę neurologiczną 4 października 1926 roku. W tym czasie zainteresowanie widzeniami w Słupi wciąż rosło, a kuria nadal nie zatwierdziła ich prawdziwości. Rozpoczął się oddolny kult religijny i pielgrzymki do Słupi. „Orędownik Wrzesiński” donosił, że średzcy pątnicy przypominają „do złudzenia pierwszych chrześcijan z Quo Vadis Sienkiewicza, zdążających na nabożeństwa za rogatki Rzymu”. W niedzielę przed Zaduszkami do Słupi miało przybyć siedem tysięcy pielgrzymów. Czereśnia, przy której nastąpiło objawienie, została oskubana z kory i liści, które wierzący brali na pamiątkę. Wyczekiwano wielkiego cudu na święto Niepokalanego Poczęcia Matki Boskiej 8 grudnia, podczas którego spodziewano się niesamowitych wydarzeń, takich jak zakwitnięcie cudownej czereśni, wytryśnięcie źródła i nawrócenie się Niemca, właściciela Słupi. Jednak Błachowski i Borowiecki wskazują na duży sceptycyzm wobec objawień, który powoli zaczął przeważać. Nawet uczestnicy pielgrzymek deklarowali, że ich własne działanie ma „mało poważny” charakter. Władza kościelna, w osobie proboszcza Meissnera, postanowiła zaingerować, by wygasić kult. Figura Matki Boskiej 8 grudnia, po kazaniu i modlitwach, została przeniesiona do kościoła w Środzie. Podczas uroczystej procesji miały miejsce kolejne „zachwyty” — tym razem pojawiło się trzynaścioro nowych wizjonerów i wizjonerek. Kiedy wszyscy rozeszli się, jeden z nich, Stanisław, usłyszał głos Matki Boskiej rozkazujący mu zanieść figurę z powrotem do Słupi i zrealizował to polecenie z pomocą wizjonerki Heleny i wspomnianej wcześniej Franciszki. Odtąd wprowadzono rygorystyczne zasady — w miejscu widzeń stała policja i wzbraniała wstępu, a do kościoła można było chodzić tylko w ustalonych godzinach.

Zaskakujący jest również ciąg dalszy wydarzeń. W Środzie 10 grudnia policja aresztowała Leonarda Bukowskiego pod zarzutem, że jest hipnotyzerem i wykorzystując swoje umiejętności wpłynął na wizjonerki i wizjonerów. Został przywieziony na badania do kliniki neurologicznej Uniwersytetu Poznańskiego, a dwa dni później trafiło tam ośmiu nowych wizjonerów. Jak wynikło z badań, przeważały wśród nich osoby niepełnosprawne intelektualnie, często z historią zaburzeń histerycznych.

Wydarzenia w Słupi wywołały różne reakcje kościelnych hierarchów. Niektórzy uwierzyli w prawdziwość cudu i próbowali do tego przekonywać pozostałych. Inni od razu uznali kult za fałszywy i zniechęcali wiernych do pielgrzymowani do Słupi. Ostatecznie Kuria Arcybiskupia w Poznaniu wydała następujący komunikat:

Badania władzy duchownej w sprawie głośnych zajść w Słupi (parafja średzka) nie wykazały nadprzyrodzonego charakteru rzekomych wizyj, które stanowią treść owych wydarzeń. Stwierdziła przytem władza duchowna, że zajścia słupskie z jednej strony wzbudziły wprawdzie u wielu odruch pobożności, lecz równocześnie z drugiej strony w niejednym wypadku w skutkach swych doprowadziły do chorobitwych podnieceń szkodliwych dla wielu i dla powagi kościoła. Wobec tego władza kościelna wzywa wszystkich wiernych, aby zaprzestali wycieczek do Słupi, a natomiast tem wiecej czcili Najświętszą Marję Pannę przez stałość w wierze, przez życie cnotliwe i przez sumiennie spełnianie swych obowiązków religijnych w własnym kościele.

Objawienia w Słupi były obszernie opisywane w prasie, a konkretne szczegóły zmieniały się w zależności od artykułu, na przykład Matka Boska mówiła wizjonerkom różne rzeczy. Wiadomości na temat rzekomego cudu publikowały między innymi „Goniec Wielkopolski”, „Dziennik Poznański” i „Kurier Zachodni”. Została też wydana specjalna broszura poświęcona wyłącznie słupskim objawieniom. Wydarzenia były przedstawiane w sensacyjnym tonie, jako zjawiska niepewne, ale ekscytujące. Zainteresowanie prasy nie opadło nawet po rozpędzeniu kultu przez Kościół i ścięciu cudownej czereśni. Pod koniec stycznia 1927 roku jeden z wiernych przechodził przez pole, na którym miały miejsce objawienia i, jak twierdzi, poczuł, że ziemia nagle się poruszyła. Przez część lokalnej ludności zostało to zinterpretowane jako kolejne cudowne zjawisko. „Dziennik Poznański” z dystansem podszedł do tych rewelacji, ale cytował kobiety, które o nich opowiadały: „Obaczyta — perswadowały kobieciny wiejskie — że jeszcze wszystko nie skończone. Nie koniec temu a wżdy dopiero początek. — Już ziemia zaczyna mówić… Znak to niebyle jaki, oczywisty dopust…”. Znacznie ostrzej do lokalnego kultu podszedł katolicki „Kurier Średzki”. Zdaniem jego redaktorów „cud” w Słupi wywołano za pomocą hipnozy i był tak naprawdę kawałem, na który dali się nabrać naiwni. Co więcej, jeszcze pięć lat po objawieniach istniała sekta, która powstała w miejscu kultu. Zdaniem „Kuriera” celem sekty są niemoralne zachowania:

Co ci ludzie tam robią? Na ten temat krążą rozmaite wersje i zdaje się nie ulega wątpliwości, iż w wersjach tych jest dużo prawdy. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć z różnych źródeł miarodajnych, schadzki sekciarzy w Słupi stają się obecnie schadzkami zakochanych leciwych ludzi, którzy mając własne rodziny pod wpływem rzekomego kultu i z polecenia Matki Boskiej dążą do zerwania rodziny. Dwa takie wypadki zdarzyły się; ostatnio w Żabikowie, gdzie dwie sąsiadki należące także do sekciarzy z Słupi, po kilkunastoletnim szczęśliwym pożyciu małżeńskim, chcą się pozbyć swych mężów, bo tak im rzekomo nakazała M. Boska. Mąż jednej z tych sekciarek śledząc ostatnio swoją żonę, która poszła znów na miejsce „cudu” napotkał ją z pewnym sekciarzem w niedwuznacznej pozycji, za co sprawił jej także „cud z objawieniem”. Kobiety te dążą wyraźnie do pozbycia się swych męży, gdyż mają już w zapasie innych wielbicieli. Na miejscu tem „cudownym” dzieją się jeszcze inne rzeczy. Uczestnicy tych „cudów” zabawiają się nawet wesoło przy dźwiękach muzyki. Takie to „cuda” dzieją się obecnie na miejscu sekciarzy w Słupi. W sprawę tę zajrzeć powinny odpowiednie czynniki i rozpędzić dziadostwo na cztery wiatry, dając im przytem odpowiednią nauczkę. Modlić się można w kościele nie szukając do tego miejsca na łąkach i polach, by uprawiać rozmaite herezje pod płaszczykiem religijnym.

W 1932 roku w wydawanym przez Warszawskie Koło Intelektualistów Polskiego Związku Myśli Wolnej „Racjonaliście” opublikowano artykuł oparty na założeniu, że słupskie cuda zostały specjalnie sfabrykowane. Autor powoływał się na badania przeprowadzone przez Błachowskiego i Borowieckiego, jednak uznawał je za nieudane, ponieważ nie położyły kresu widzeniom. Jego zdaniem dzieci i Franciszkę należało zahipnotyzować i w ten sposób „usunąć możność realizowania się halucynacyj zarówno w szpitalu, jak i na terenie pierwotnym”, dzięki temu lekarze „uniemożliwiliby powtórzenie się cudu i tych śmiesznych następstw, które się z nim łączyły”. Uważał on, że wiarą w cudowność zjawiska zachwiały nie badania lekarskie, lecz raczej spostrzeżenie przez wiernych, że wizjonerzy czerpią wymierne zyski z kultu oraz że prowadzą niemoralne życie. Wiara w cuda jest przezeń interpretowana jako coś bardzo groźnego: niebezpieczeństwo tkwi w tym, że otaczające Polskę wrogie narody patrzą na świat racjonalnie, a polskie społeczeństwo przez pryzmat wiary. Konkluzja autora jest dobitna:

Rozwój umysłowy narodów cechuje stałe zmniejszanie się wiary w siły nadnaturalne. Im kultura wyższa, tem mniej pozostawia miejsca dla cudowności.

Wypadki w Słupi nie świadczą korzystnie o poziomie intelektualnym szerszych mas i ich przywódców religijnych.

Fragment książki „Fantazje, zboczenia, ekstrawagancje” pod redakcją Małgorzaty Czapigi-Klag i Michała Rydlewskiego wydanej przez Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka””. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version