Myślę, że nie do końca byłem gotowy na ten sukces, chyba mnie to przerosło. Czułem lęk, miałem syndrom oszusta. Bałem się, że nie zrobię kolejnej dobrej roli – mówi Marcin Zarzeczny. Właśnie zagrał w serialu szpiegowskim „Agencja” u boku Michaela Fassbendera i Richarda Gere’a.

Marcin Zarzeczny: Tydzień temu. Kocham ziemniaki. Mój trener ich nie zaleca, ale mam dyspensę w weekendy.

– Myślę, że przebyłem ogromny kawał drogi. Jeszcze kilka lat temu, kiedy grałem swój monodram o bezrobociu, miejsce, w którym dzisiaj jestem, wydawało mi się bardzo odległe, a może nawet nie do zdobycia. Ale wierzyłem, że do niego dotrę. Ten ziemniak z monodramu był dla mnie symbolem nadziei, wiary i mocy.

– Tak, bo wszystko zależy od tego, co mam w sobie. Od kilku lat biorę udział w warsztatach o nazwie „Szkoła tworzenia”, uczę się, jak namierzać blokujące mnie poglądy i przekonania. I kiedy przechodzę transformację, zaczynam żyć nowymi schematami, to nagle otwierają się przede mną nowe drzwi. Przykład: właśnie dostałem e-maila od filmowców z Nowego Jorku, że robią krótki metraż i zapraszają mnie do zagrania głównej roli.

– Jakaś siła, która pcha mnie do przodu. Bo wiem, że gdybym robił coś innego, byłbym nieszczęśliwy. Wierzę, że ścieżka, na której jestem, jest właściwa. I mogę się 20 razy przewrócić, złamać nogę i rękę, ale karku sobie nie skręcę. I może jeszcze po drodze czegoś wspaniałego się nauczę.

– Bardzo wiele razy. Różne osoby próbowały mnie wyśmiewać, traktowały z wyższością. Czasem dyrektorzy teatrów mówili to wprost, innym razem tylko dawali do zrozumienia, nie chcieli umawiać się ze mną na spotkania. Powód był oczywisty: skończyłem szkołę teatralną w Olsztynie, a nie jakąś bardziej prestiżową. Ale widzę też pozytywną stronę takich sytuacji: zmuszały mnie, żeby się rozwijać.

– Przez jakiś czas próbowałem udowadniać, że nie jestem złym aktorem. Bo jeśli często zamykają ci przed nosem drzwi, to rodzi się potrzeba pokazania, że ci ludzie się mylą. Ale potem odkryłem, że to niedobra motywacja, taka, która wyniszcza i przynosi odwrotny efekt. Nauczyłem się, jak zmienić ją na taką, która mi służy.

– Było dużo takich momentów, np. na planie drugiego sezonu serialu „Klangor”. Przy pewnej trudnej scenie powiedziano, że zaczynamy nagrywać, a ja czułem, że nie jestem gotowy. Poprosiłem o wstrzymanie ujęcia. I wtedy pomyślałem: wow, jeszcze kilka lat wcześniej pewnie bałbym się o to poprosić. To przykład tego, że nauczyłem się dbać o metody wejścia w rolę.

– Tak, bo gram, kiedy naprawdę jestem gotowy. W serialu „Agencja” stosowałem już te metody pracy. Pamiętam, jak nagrywaliśmy scenę przesłuchania: włożyłem kostium więźnia i nagle wróciły do mnie historie mojego dziadka, który był w kilku obozach koncentracyjnych. Przyszło mi do głowy, że mogę się nimi zainspirować, ale do tego potrzebny był mi krzyk. Za chwilę mieliśmy zaczynać ujęcie, na planie panowała cisza, siedziałem w ciemności, przywiązany do krzesła. Pomyślałem: czy ważna jest dla mnie opinia ekipy, czy opowiedzenie o bólu, który przeżywała moja postać? Zacząłem krzyczeć i nikt mi nie powiedział, że już to kręcą. Na przerwie podszedł do mnie chłopak i powiedział, że to była świetna robota, widział, że parę osób przed monitorami płakało. Dostałem brawa na planie, a teraz, kiedy serial jest już dostępny na platformie SkyShow­time, także mnóstwo gratulacji od widzów z wielu krajów.

– Od mojej agentki w Londynie dostałem informację o castingu, nagrałem selftape’a, a miesiąc później zaproszono mnie na casting. Nie mogłem pojechać, spotkaliśmy się na Zoomie. Nie umiałem się odpowiednio skupić, nie poszło ani dobrze, ani źle, ale czułem, że Joe Wright, reżyser m.in. „Dumy i uprzedzenia”, chce mnie do roli białoruskiego agenta. Kiedy spotkaliśmy się w Londynie, ten etap castingu poszedł bardzo dobrze.

– Skala tego była porażająca, nigdy wcześniej nie wziąłem udziału w czymś takim. Grałem dwujęzyczną rolę, po angielsku i po rosyjsku, miałem coacha językowego. Kiedy wchodziłem na plan, witano mnie po imieniu, członkowie ekipy, z którymi miałem bezpośredni kontakt, wiedzieli, kim jestem. O nic nie musiałem się dopraszać, zaopiekowano się mną od chwili wyjścia z domu w Warszawie. I nikt nie miał problemu z tym, by przedłużyć mi o jeden dzień pobyt w hotelu i zabukować bilet na samolot z późniejszym terminem, żebym mógł być na imprezie dla ekipy, którą zorganizował Michael Fassbender.

– Będę stawiał granice, kiedy pojawią się trudne sytuacje. Mam jednak nadzieję, że takich nie będzie. Dla mnie praca przy tym serialu była też lekcją pokory. Ci wszyscy ludzie, reżyserzy, reżyserki castingu, ale także takie sławy jak Michael Fassbender czy Richard Gere, też pracowali z pokorą. Nikt piórek nie stroszył.

– Bo czułem się kiepskim aktorem i znalazłem świetne narzędzia, które mnie wspierają w tej pracy. Chcę się nimi dzielić, żeby pomagać aktorom w budowaniu ról. A zdarzało mi się myśleć, żeby rzucić aktorstwo. Pamiętam, że siedziałem kiedyś na planie i byłem tak zażenowany swoją pracą, że stwierdziłem: dobra, to jest drugi dzień zdjęciowy z trzech, muszę wytrwać, bo podpisałem kontrakt, ale to już koniec. Między ujęciami gapiłem się w telefon, żeby tylko nie patrzeć ludziom w oczy. I nagle zobaczyłem e-maila od swojej agentki.

– Zaproszenie na casting do dużej brytyjsko­-amerykańskiej produkcji. Dwa tygodnie zdjęć w Londynie, kolejne dwa tygodnie w Nowym Jorku. To był marzec, stwierdziłem, że dam sobie jeszcze szansę. Wyznaczyłem deadline: 11 grudnia, dzień moich urodzin. Tamten projekt w końcu nie wypalił, ale dostałem chwilę później zaproszenie na casting do epizodu w filmie Luca Bessona. To miał być jeden dzień zdjęciowy, właśnie 11 grudnia. Nie doszedłem do tego etapu i wtedy byłem bliski decyzji o odejściu z zawodu.

– Bo w tym samym czasie dostałem zaproszenie od polskiej studentki reżyserii w szkole filmowej na północy Anglii. Mieszkałem wtedy w Londynie i wygrałem casting na główną rolę w jej filmie rocznym. Zdjęcia rozpoczęły się 11 grudnia, kiedy mijał deadline. I wtedy po raz pierwszy w życiu dostałem brawa na planie po zagraniu sceny. Stwierdziłem, że zamiast odchodzić, muszę dalej się rozwijać. To była trudna rola, wymagała dużej emocjonalności. Wydaje mi się, że dzięki niej znalazłem się pół roku później na planie „Supernovej”.

– Myślę, że nie do końca byłem gotowy na ten sukces, chyba mnie to przerosło. Czułem lęk, miałem syndrom oszusta. Bałem się, że nie zrobię kolejnej dobrej roli. Chodziłem na różne castingi, ale niewiele z tego wynikało, bo wciąż czułem się słabym aktorem. I tak znalazłem Ivanę Chubbuck, jedną z najważniejszych trenerek aktorskich w Los Angeles. Chciałem do niej pojechać, ale była pandemia i nie można było wjechać do USA, jedyną opcją były zajęcia online. Zdecydowałem, że wezmę w nich udział. I dopiero po pandemii poleciałem do Los Angeles. Pracowałem z Ivaną prawie dwa lata, zostałem licencjonowanym nauczycielem jej techniki i założyłem szkołę z warsztatami aktorskimi.

– Trochę, ale nie chcę się na tym skupiać, wolę żyć. Mam w głowie mnóstwo planów. Jest tyle świetnych rzeczy do ­zrobienia.

– Tak, zrobiłbym to. Ale bardziej z powodu tego, co chcę dzisiaj opowiadać, a nie wartościowania, czy coś jest dobre, czy złe. Do tej pory grałem dużo ról trudnych, takich na skraju życia i śmierci. To się pewnie wiązało z podświadomym przekonaniem, że praca musi być ciężka i samo życie musi być w jakimś sensie trudne. Rola w serialu „Agencja” pokazała mi, że niekoniecznie. Dostaję teraz propozycje udziału w castingach do ról terrorysty albo członka załogi statku kosmicznego, który miał awarię, i nie mówię „nie”. Ale chciałbym tworzyć role, poprzez które mógłbym opowiadać, że można znaleźć nadzieję nawet w najczarniejszej sytuacji. I że znalezienie wyjścia zależy od nas.

– Żeby znaleźli w sobie taki powód do uprawiania aktorstwa, że na samą myśl odczuwa się radość i wielką chęć tworzenia ról. Bo myślę, że trudno jest wtedy, kiedy wynika to z potrzeby udowodnienia czegoś, a nie z czystej miłości do zawodu i frajdy, jaką on daje. Bo wtedy ma się inny stosunek do samego siebie, do ludzi, z którymi się pracuje, i do samej pracy. I jeszcze bym dodał, żeby nie bali się wkładać swoich emocji w role. I żeby wierzyli, że naprawdę sky is the limi.

Marcin Zarzeczny jest aktorem teatralnym i filmowym. Zagrał m.in. jedną z głównych ról w głośnym filmie „Supernova” w reżyserii Bartosza Kruhlika.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version