Rosja zgodzi się zawrzeć „pokój” z Ukrainą pod jednym warunkiem: terytoria okupowane przez Moskwę staną się częścią Federacji Rosyjskiej.
Poniekąd takie warunki zakończenia trwającej już trzy lata wojny między Moskwą a Kijowem proponuje także prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump. O fakcie tym wiemy z medialnych przecieków. Jeśli wierzyć szczątkowym informacjom prasowym, prezydent USA – który sam namaścił się mediatorem w konflikcie rosyjsko-ukraińskim – proponuje, by Krym przeszedł na stałe pod rosyjskie panowanie. W Waszyngtonie ma być rozważane wezwanie ONZ do uznania półwyspu za część Rosji.
— Nie ma zgody na oddanie Moskwie okupowanych terytoriów – odpowiada Trumpowi Wołodymyr Zełenski, prezydent Ukrainy. Wydawałoby się, że tak odmienne postawy Putina i Zełenskiego uniemożliwiają nie tylko zawarcie rozejmu, ale jakiekolwiek rozmowy. Faktem jest jednak, że Trump wyartykułował to, o czym półgębkiem od dawna mówiono na politycznych salonach Europy i USA: otóż bez cesji terytorialnych dokonanych na rzecz Rosji pokój nad Dnieprem jest niemożliwy. Nieokrzesany prezydent Ameryki nie pierwszy raz czyni to, czego nie wypada uczynić „cywilizowanym” politykom na Zachodzie. Mówi, jak sprawy się mają.
Więcej!
Sytuacja jest jednak absurdalna. Trump kreśli bowiem warunki pokoju w Ukrainie, jakby nie wypowiadał się na temat obcej ziemi, ale mówił o swoim własnym kraju.
Już wcześniej dawało się słyszeć – czy to z ust zagranicznych analityków, czy polityków – że Krym de facto nie jest „do końca ukraiński”. Zwolennicy tej tezy powoływali się na gest, który wykonał Nikita Chruszczow. Chruszczow, jako pierwszy sekretarz Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, a przede wszystkim rodowity Ukrainiec, przekazał Półwysep Ukrainie. Datę wybrał symboliczną: 19 luty 1954 r. (rocznica Ugody Perejasławskiej, na mocy której ukraińskie ziemie zostały oddane pod władzę cara).
Chruszczowowi nawet nie śniło się, że Związek Radziecki upadnie i „Krym oderwie się od macierzy”, czyli naprawdę stanie się ukraiński. Ale tak się stało. W 1991 r. Ukraina uzyskała niepodległość, w jej granicach znajdowały się wówczas Krym, Zagłębie Donieckie, ziemia ługańska. Ukraińscy politycy (na czele z Leonidem Krawczukiem, pierwszym prezydentem niepodległej Ukrainy) chcieli dla swojego kraju jednej rzeczy: nienaruszalności granic. Nieczęsto wspomina się, że kraj nad Dnieprem posiadał wówczas trzeci co do wielkości arsenał nuklearny na świecie i zgodził się go oddać w zamian za gwarancje bezpieczeństwa. W 2014 r. owe gwarancje złamała Rosja.
Dziś o pokoju pomiędzy Ukrainą i Rosją mówi się coraz częściej, ponieważ sytuacja na froncie wydaje się patowa. I Kijów i Moskwa są wycieńczone wojną. Pozbawiona wsparcia USA Ukraina niedługo może zostać przyparta do muru. Rosji również kurczą się rezerwy pozwalające walczyć (naród wykrwawia się na froncie, na rynku pracy brakuje ludzi, społeczeństwo biednieje, sankcje paraliżują wiele gałęzi gospodarki).
Jednak prof. Władimir Inoziemcew, politolog i ekonomista przewiduje, że Moskwa jest w stanie jeszcze długo angażować się w konflikt. – To mogą być nawet trzy, cztery lata – mówi. Sankcje nałożone na rosyjską gospodarkę przez Europę i USA są nieszczelne, do ich omijania służą choćby kraje Azji Centralnej. Pieniądze oferowane rekrutom wciąż są pokuśne. Znajdują się ochotnicy gotowi zaciągnąć się na front. Pokaźne (choć już mniejsze niż kilkanaście miesięcy temu) sumy otrzymują rodziny w ramach rekompensaty za śmierć bliskich na polu walki. Ciężko wyobrazić sobie antywojenne manifestacje nad Wołgą. Putin uczynił z Rosji państwo na poły totalitarne. Zażegnania konfliktu chciałaby udręczona konfliktem Ukraina. W słowie „pokój” na początku tekstu jednak celowo użyłam cudzysłowu, ponieważ ciężko jest dać wiarę, że konflikt w Ukrainie – nawet po przyłączeniu Krymu do Rosji – wygaśnie. Moskwa się nie zaspokoi, będzie chciała więcej.
Krym nasz
Wojska rosyjskie wkroczyły na Krym zimą 2014 r. Półwysep zajęły bez jednego wystrzału. Zachodni specjaliści wojskowi uznali ten fakt za hańbę ukraińskiej armii: oddała ona własną ziemię bez walki. Mało tego, nie zadbała nawet o zniszczenie infrastruktury wojennej, choćby zatopienie okrętów stacjonujących na Morzu Czarnym. Pogrążona w korupcji i de facto nieposiadająca własnej armii oraz nowoczesnego uzbrojenia Ukraina nie była dziesięć lat temu gotowa do walki.
W Kijowie tłumaczono, że za wszelką cenę należy zdusić konflikt w zarodku. To się nie udało. Konflikt się rozlewał, zielone ludziki – czyli regularne wojska rosyjskie wspierane przez separatystów – pojawiły się na doniecczyźnie i ługańszczyźnie, później chersońszczyźnie. Zaczęła się regularna wojna.
Należy jednak podkreślić, że zaprowadzenie rosyjskiej okupacji na Krymie, we wschodniej i południowej Ukrainie nie udałoby się, gdyby Moskwa nie przygotowywała się do tego posunięcia przez szereg lat. Ideą przyświecającą Putinowi było zamienienie terytoriów wschodniej Ukrainy w rosyjską ziemię. W tym celu rosyjskie państwo używało nie tylko brutalnej siły, ale i soft power.
To smutna konstatacja, ale po upadku Związku Radzieckiego Ukraina zrobiła niewiele, by Donbas czuł, że do niej należy, natomiast Rosja mocno się starała, by uważał się za część ruskiego miru. Moskwa zakładała kanapowe prorosyjskie partie, które czekału w uśpieniu, by wyjść z cienia. Powstawały młodzieżowe stowarzyszenia maszerujące pod flagami z dwugłowym orłem i otwarcie głoszące prorosyjskie hasła. Wspierano język rosyjski, a posługiwanie się ukraińskim nazywano „siłową ukrainizacją”, „przejawem ukraińskiego separatyzmu”. Separatyzm (ale rosyjski) podgrzewany był na każdym kroku.
W 2014 r. to właśnie separatyści wspierani przez rosyjskie wojska rozpoczęli krwawą rozprawę z proukraińskimi aktywistami. Na ich celowniku znaleźli się politycy wyznający „opcję ukraińską”, działacze społeczni, trzeci sektor, a nawet pisarze tworzący w rodzimym języku. Z doniecczyzny i ługańszczyzny zaczął się masowy exodus ukraińskich obywateli sprzeciwiających się rosyjskiej okupacji. Uciekali w obawie o własne życie. Ci, którzy nie zdążyli (bądź nie chcieli) uciekać byli przez rosyjskie wojska torturowani, znaleźli się w obozach filtracyjnych.
Na okupowanych terytoriach rozpanoszyli się separatyści, sytuacja ta trwa do dziś. W rosyjskich mediach publikowane są reportaże na temat czekających na zasiedlenie wschodnio-ukraińskich ziem. I choć Moskwie nie udało się ich podbić, stara się stworzyć wrażenie, że nie tylko w pełni kontroluje sytuację, ale także prowadzi tam szczodrą politykę socjalną.
Mur
Części Ukraińców trudno wyobrazić sobie oddanie jakichkolwiek ziem Rosji, nawet Krymu. Walkę o ich utrzymanie okupiono morzem krwi. Inni cesje terytorialne traktowaliby jako zdradę. Gotowi są bić się do ostatniego tchnienia Trudno im nawet wspominać o pokoju pomiędzy Moskwą i Kijowem po rzezi dokonanej przez rosyjskie wojska w Buczy, Mariupolu, Irpieniu.
Serhij Żadan, wybitny ukraiński pisarz powiedział mi kiedyś: — Chciałbym, aby od Rosji oddzielał nas gruby betonowy mur. Abyśmy nie byli zmuszeni nawet w tamtą stronę spoglądać. Część ukraińskiego społeczeństwa reprezentuje jednak zgoła inne myślenie.
Już wiele lat przed rosyjską inwazją ukraińscy intelektualiści mówili, by „oddać Donbas Rosji”. Ich słowa były prowokacją, ale uzasadniając je, powoływali się na fakty. Twierdzili, że bliżej im do Rosji niż do Ukrainy; że Donbas przynosi krajowi nad Dnieprem mierne korzyści. I w Rosji większość społeczeństwa nie dopuszcza do siebie myśli o oddaniu okupowanych ziem. Uważają je za swoje — ich przyłączenie zapisane zostało przecież w konstytucji. Co gorsza nawet duża część rosyjskiej opozycji uważa, że Krym jest po prostu „nasz”. Po aneksji półwyspu dane było mi obserwować „krymnaszyzm” w Moskwie, Petersburgu i w prowincjonalnych miastach.
W tym oddolnym wybuchu euforii wynikającej z powodu przyłączenia cudzych ziem było coś niezwykle groźnego. Dopiero wówczas udało mi się poczuć, czym jest opisywany na kartach literatury rosyjski imperializm i pragnienie poszerzania swojego kraju nawet za cenę skrajnej biedy czy śmierci najbliższych na froncie.
Trump, flirtując z Putinem i jego urzędnikami, wie, że musi uderzyć właśnie w imperialne struny. Hasło „Krym wasz” jest tym, co w Moskwie chcą usłyszeć. Faktem jest jednak, że oddanie Rosji choć części ukraińskich ziem będzie zaproszeniem do podtrzymywania wojny. Zawsze będzie można przecież powołać się na „uciskaną rosyjskojęzyczną ludność, której należy bronić”. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem wydaje się konflikt zamrożony, który tlić się będzie latami, póki na scenie politycznej w Rosji nie nastąpi przesilenie.