Dążąc do ugłaskania Rosji kosztem Ukrainy, Trump realizuje oczekiwania twardego elektoratu i nie powstrzymają go najbardziej płomienne oświadczenia autorytetów. Zmianę kursu wymusiłby tylko bunt we własnych szeregach, na który się nie zanosi.

Trump robi z sanktuarium Gabinetu Owalnego kibel przy sali gimnastycznej, znęcając się wraz z kumplami nad słabszym kolegą. Pluje w twarz bohaterowi i kadzi bandycie, bo taki biedny, tyle przecierpiał wskutek „rosyjskiej ściemy” głupka Bidena. Pokazuje środkowy palec sojusznikom, którzy maszerują u boku Ameryki od blisko ośmiu dekad. W imię czego? Głównie ideologii, znaczy zbitki populistycznych haseł i teoryjek spiskowych podbudowanych kultem wodza. Zgnojenia Wołodymyra Zełenskiego raczej nie planował, bo – jak podkreślają z zachwytem wielbiciele prezydenta USA – on nie planuje, tylko działa. No to zadziałał.

J.D. Vance podpuścił szefa, sugerując, że gość nie okazuje należnego szacunku, a zarazem wskazał wyjście z negocjacyjnego impasu. Leżące zresztą w naturze Trumpa – zwalić winę na kogoś innego. Najchętniej bezbronnego, „niemającego żadnych kart”. Wyrzucając przywódcę Ukrainy z Białego Domu przez lokajów („Czas sobie pójść” – usłyszał gość), dowiódł, że nie ma i nigdy nie miał żadnego pomysłu, jak zakończyć wojnę. Umowa dotycząca wydobycia metali ziem rzadkich stanowiła alibi wobec prawicowego elektoratu: patrzcie, jakim jestem genialnym biznesmenem. Tyle że nic poza nią nie leży na stole. Ani gwarancje bezpieczeństwa, ani najbardziej choćby ogólnikowy zarys dalszych rokowań.

Na twardą postawę republikanów wobec Putina i tym samym Trumpa nie ma co liczyć. Były jastrząb, a obecnie szef amerykańskiej dyplomacji Marco Rubio podczas linczowania Zełenskiego udawał, że jest ślepy i głuchy. Reszta ferajny kibicowała prowodyrom. Po wszystkim rzekomo przychylny Ukrainie senator Lindsey Graham wezwał jej prezydenta do ustąpienia. Wtórował przewodniczący Izby Reprezentantów Mike Johnson: „(Zełenski) musi się opamiętać, spuścić z tonu, okazać wdzięczność albo odejść”.

Demokraci wciąż liżą rany i próbują odrobić wyborcze straty, koncentrując się na błędach administracji w polityce wewnętrznej. Czy ktoś zdoła skorygować międzynarodowy kurs USA? Europejczycy sugerują, że może milczący dotychczas poprzednicy Trumpa w Białym Domu. Postulat ów wynika z niezrozumienia amerykańskiej kultury politycznej. Quasi-monarchiczny ustrój USA przekłada się na stosunek wobec byłych przywódców. Obowiązuje zasada „umarł król, niech żyje król”, realizowana z zaskakującą dla cudzoziemców brutalnością.

Gdy nowy lider złoży przysięgę, media i społeczeństwo zaczynają kompletnie ignorować poprzedniego. Tuż po ceremonii żegnany przez garstkę przyjaciół opuszcza stolicę i wraca do rodzinnego domu na prowincji. A partią, która przegrała wybory prezydenckie, kierują szefowie klubów w obu izbach Kongresu. Tradycja nie pozwala eksprezydentom krytykować następców. Mieli swoje cztery czy osiem lat na „głównej ambonie” (bully pulpit), jak mawiał Theodore Roosevelt. Powinni zamilknąć, wtopić się w tło i co najwyżej przeciąć czasem wstęgę honorową, opowiedzieć o dokonaniach w wywiadzie, płatnym przemówieniu, autobiografii.

Wprawdzie czasy się zmieniły, Trump nie kontynuuje historycznego dzieła dawnych prezydentów, lecz prowadzi Amerykę na manowce. Może nadzwyczajne czasy wymagają nadzwyczajnych działań? Tylko po co? Dla zwolenników republikanina wspólny list otwarty Billa Clintona, George’a W. Busha, Baracka Obamy i Joe Bidena w sprawie Ukrainy potwierdziłby, że wódz ma rację. Ot, skompromitowane elity, zamiast łykać gorzkie łzy wstydu, jeszcze podnoszą wężowy łeb. Przekonanych zaś nie trzeba przekonywać. Amerykańscy politycy myślą pragmatycznie. Romantyczne gesty bez szansy powodzenia uważają za przejaw głupoty, a nie honoru. Zabierając głos – podkreślmy raz jeszcze – wbrew odwiecznym obyczajom, nic by nie wskórali, najwyżej podbechtali trumpistów.

Zresztą sam lokator Białego Domu zakwestionował już wiarygodność demokratycznych poprzedników w trakcie spotkania z Zełenskim. „Obama dawał wam pościel, ja dałem javeliny” – stwierdził. Bidena nazwał „niezbyt rozgarniętym”. Obydwoma, zdaniem Trumpa, Rosjanie gardzili, a jego szanują. Idąc tym tropem, można dodać, że Bush junior spojrzał Putinowi głęboko w oczy i ujrzał szeroką słowiańską duszę. Podobnie jak Obama próbował dogadać się z dyktatorem nad głowami sojuszników, zapominając o reaganowskim „ufaj, ale weryfikuj”.

Dopiero kiedy Bush i jego następca ostro się sparzyli, zapomnieli o resetach, nowych początkach, obustronnie korzystnej współpracy. Biden obłaskawiał niedźwiedzia jako wice i na początku kadencji, dopiero później twardo się postawił. Trump – jeśli założymy, że nie pracuje dla Moskwy – też musi się rozczarować na własną rękę. Niestety tym razem stawkę w rozgrywkach między mocarstwami stanowią być albo nie być Ukrainy i bezpieczeństwo Europy. Wśród żyjących eksprzywódców USA czysty jest tylko Clinton, bo los zesłał mu pijaczynę Jelcyna. Gdyby po upadku ZSRR władzę od razu przejęło KGB, mapa świata wyglądałaby zupełnie inaczej.

Amerykanie nie przejawiają specjalnego szacunku wobec autorytetów. Przyczyn jest wiele: egalitaryzm, mit indywidualnego sukcesu, postrzeganie jajogłowych jako oderwanych od rzeczywistości dziwaków, mierzenie wartości człowieka pieniądzem. Maleje nawet szacunek, którym darzono dawniej fachowców. Google postawi diagnozę nie gorzej niż lekarz. Serwisy pomocy prawnej odbierają klientów adwokatom kasującym 300 dol. za godzinę. Kiedy pęknie rura, znajdziemy w sieci instrukcję, jak ją naprawić, więc niepotrzebny hydraulik. Skoro sami zarezerwujemy tani bilet czy hotel, trudno nie uznać biorącego marżę agenta za wydrwigrosza. Każdy może zostać dziennikarzem, zakładając bloga czy podcast, i w rezultacie według Instytutu Gallupa „wiarygodność mediów spadła do najniższego poziomu, od kiedy zaczęło się badania zjawiska”. Wkrótce sztuczna inteligencja zastąpi nie tylko pojedynczych ekspertów, ale i całe think tanki.

Amerykanie głosowali na Trumpa z różnych przyczyn, jednak mniej lub bardziej świadomie zakładali, że kandydat popisujący się ignorancją umie przekładać dźwignie władzy nie gorzej niż zawodowy polityk. Internet zdemokratyzował dostęp do wiedzy, jej nadmiar wywołał powszechny dysonans poznawczy, co z kolei zaostrzyło ideologiczną polaryzację, prowadząc do powstania baniek informacyjnych. Przy czym populiście jest w nowej rzeczywistości łatwiej. Przyciąga ubogich duchem, którym wystarczą proste tłumaczenia, byle pochodziły z właściwego źródła. Zwolennika demokratów, czyli owego stereotypowego mieszczucha z wyższym wykształceniem, trudniej zadowolić. Będzie kwestionował nawet racje „swoich”.

Niechęć do Zełenskiego stała się częścią doktryny czy też mitologii MAGA, która odzwierciedla to, co wodzowi gra w duszy. Trump podlizywał się Putinowi od chwili rozpoczęcia pierwszej kampanii. Lubi silnych mężczyzn, sądząc, że też do nich należy. Na zwycięstwo nie liczył, natomiast bardzo chciał zbudować w Moskwie wieżowiec. Ponieważ przyznanie się do błędu uważa za przejaw słabości, mimo przeprowadzki do Białego Domu szedł w zaparte. Nieustannie chwalił lokatora Kremla. Po spotkaniu w Helsinkach oświadczył, że wierzy mu bardziej niż własnemu wywiadowi.

Ukrainą zainteresował się, szukając haków na przeciwnika w następnych wyborach – Joe Bidena. Żądał od Zełenskiego skompromitowania demokraty, pod groźbą wstrzymania pomocy wojskowej. Chciał, by rozmówca znalazł dowody, że kalifornijska firma CrowdStrike, która ustaliła, że to Rosjanie wykradli trzy lata wcześniej e-maile szkodzące Hillary Clinton, stanowi własność ukraińskiego oligarchy i działa w zmowie z Bidenem. Pomysł był kompletną bzdurą – wymyśloną w Moskwie teorią spiskową hulającą po prawicowych portalach.

Prezydent chciał również wznowienia śledztwa przeciw spółce Burisma, która zatrudniała Huntera Bidena. Od ruszenia tych kwestii uzależniał odblokowanie 400 mln dol., które Ukrainie się należały, bo wydatek zatwierdził Kongres. W rezultacie Izba Reprezentantów oskarżyła Trumpa o przestępstwa nadużycia władzy i utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości. Przed impeachmentem uratował go republikański Senat. A Zełenski, odrzucając propozycję korupcyjną, stał się wrogiem.

Prawicowe media zaczęły budować legendę, że Putin owszem, darzy szacunkiem lidera MAGA, choć o żadnej pomocy przy wyborach nie było mowy, natomiast mafijny reżim w Kijowie dawał Bidenom łapówki za polityczną przychylność. Dziś taka wersja obowiązuje wszystkich republikanów, którzy nie chcą stracić stołków. Prezydent zaś poszedł dalej. Jego fani mają pamięć jętki, lecz zdawało się, że nawet oni nie opanowali dwójmyślenia do tego stopnia, by zaakceptować nagłe odwrócenie narracji o 180 stopni. Dosłownie jak u Orwella: w połowie zdania. Nie ma precyzyjnych sondaży, wystarczy jednak zajrzeć do mediów społecznościowych, by dostrzec, że tezy, jakoby Ukraina wywołała wojnę, a Zełenski to dyktator, robią na prawicy furorę.

Byli prezydenci milczą, bo muszą, demokratyczni politycy robią swoje. Sprawy zagraniczne nie odgrywają dużej roli przy urnach, ale gnojeniem Ukrainy i wychwalaniem Putina Trump oburzył dużą część rodaków. „Nie określa nas upokarzanie słabszych, gnębienie uciskanych, pogarda wobec rannych, złamanych, torturowanych – napisał prominentny senator Cory Booker kierujący strategią informacyjną lewicowej mniejszości w izbie wyższej. – Donald Trump i J.D. Vance nie okazali siły, lecz jej brak. Próbując umniejszyć wielkość, obnażyli własną małość. Noszą jedne z najzaszczytniejszych tytułów świata – prezydenta i wiceprezydenta USA. Jednak tytuły nie czynią człowieka. Obaj splamili ich godność”.

Według najnowszego sondażu CBS 52 proc. Amerykanów stoi po stronie Ukrainy, 44 proc. deklaruje neutralność, 4 proc. przyznaje rację Rosji. Opinie odzwierciedlają podziały ideologiczne. Trump postawił Partię Republikańską na głowie. 41 proc. zwolenników prawicy sądzi, że Rosja to przyjaciel czy wręcz sojusznik Stanów Zjednoczonych, 68 proc. sprzeciwia się militarnemu wspomaganiu Kijowa. Wśród demokratów proporcje kształtują się odwrotnie: 72 proc. chce dalszych dostaw broni, za wstrzymaniem pomocy optuje 28 proc.

Innymi słowy: w politycznym interesie obecnego lokatora Białego Domu nie leży kontynuowanie dotychczasowej polityki USA. On chce mieć tę wojnę z głowy jak najszybciej. Powiedzieć, że Ukrainę szykanuje, to mało. Nienawidzi Zełenskiego za impeachment, popularność, szacunek całego świata i najchętniej by go zniszczył. Nie zamierza wyważać racji, zwłaszcza moralnych, nie dba o dalekosiężne konsekwencje ustępstw wobec Moskwy. Jeśli Rosjanie znów zaatakują, Trump obwini swojego następcę, powtórzy: mnie Putin się bał, a teraz rządzi nieudolny głupek. Partia Demokratyczna jest bezsilna. Może liczyć na większość w Izbie Reprezentantów za dwa lata, zmianę strategii międzynarodowej przyniesie najwcześniej rok 2029.

Aby wygnać trumpistów z Kapitolu, lewica musi koncentrować się na problemach wewnętrznych, zwłaszcza ekonomicznych. Eksdeweloper nie został przywódcą mocarstwa trzymającym palec na atomowym guziku, bo miał lepsze pomysły, jak rozwiązać problemy planety czy wzmocnić amerykańskie sojusze, tylko dlatego, że jajka były drogie. Tak to działa wszędzie, dlaczego w USA miałoby być inaczej. Na szczęście dla lewicy już przystąpił do rozwalania gospodarki. Wprowadził karne cła, które w dłuższej perspektywie spowodowałyby inflację i recesję, ale na to nie pozwoli. Wcześniej spadną mu słupki i podkuli ogon. Świat się nie kończy. Jeśli Trump zamrozi konflikt ukraiński, ponowny atak Putina za parę lat spowoduje zupełnie inny odzew Waszyngtonu. A wzmocniona UE skuteczniej niż dziś stawi czoła agresorowi.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version