Nie ma ostatnio tygodnia, w którym sztab Karola Nawrockiego nie musiałby gasić jakiegoś pożaru wokół „kandydata obywatelskiego” PiS.

W zeszłym tygodniu była to kuriozalna sprawa Tadeusza Batyra oraz katastrofalny wywiad z Grzegorzem Sroczyński w RMF FM, gdzie Nawrocki sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, czym jest podatek progresywny a czym liniowy. W tym tygodniu Onet ujawnił, że prezes IPN tłumacząc się ze znajomości z wielokrotnie karanym neonazistą Grzegorzem Horodką, pseudonim Śledziu, mógł mijać się z prawdą.

Nawrocki twierdził, że Horodkę poznał, prowadząc zajęcia historyczne jako pracownik w IPN dla osadzonych w areszcie w Gdańsku. Służba więzienna zaprzecza jednak, by jakiekolwiek wykłady pracowników IPN miały miejsce w okresie, gdy Horodko był osadzony w tym ośrodku odosobnienia. Co ponownie stawia pytania, skąd kandydat PiS właściwie zna „Śledzia” i jaka jest dokładnie natura tej znajomości.

Jeszcze w okolicach 2015 r. znajomości w środowiskach neonazistowskich, skrajnie prawicowych, kibolskich i gangsterskich byłyby dyskwalifikujące nawet dla polityka prawicy. Kaczyński nie wystawiłby nikogo z podobnym bagażem w wyborach w 2015 r. Dziś PiS postawił na Nawrockiego, choć jak wszystko wskazuje na to, że partia miała na biurku raport, w którym czytamy między innymi: „Dobrzy znajomi i współpracownicy Nawrockiego przyjaźnią się z psychopatycznymi hitlerowcami i członkami gangów. Wszyscy bywają w tych samych miejscach, jest mnóstwo okazji, by ich wspólnie sfotografowano czy nagrano. Nawrocki tolerował fakt, że tacy ludzie aktywnie uczestniczyli w animowanym przez niego ruchu wokół upamiętnienia Żołnierzy Wyklętych w Gdańsku”. Co zmieniło się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, że coś takiego nie było czerwoną flagą dla największej partii opozycji?

Głównie to, że PiS kierujący się doktryną, że na prawo od niego może być tylko ściana, od jakiegoś czasu próbuje przyciągnąć do siebie radykalnie prawicowe środowiska, gromadzące się wokół Konfederacji. Z całym dobrodziejstwem inwentarza związanych z nimi politycznych i kibolskich subkultur.

Najlepszym symbolem tej polityki było to, co stało się w setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, w listopadzie 2018 r. PiS – mimo tego, że ciągle zarzucał przeciwnikom zaniedbywanie budującej narodową dumę polityki historycznej – nie był w stanie zorganizować żadnych obchodów rocznicy ważnej także dla Polaków bardzo odległych od prawicy. Ostatecznie 11 listopada symbolicznie skapitulował, łącząc oficjalne obchody z Marszem Niepodległości – imprezą organizowaną przez skrajną prawicę i od lat, co PiS musiał doskonale wiedzieć, ściągającą do polskiej stolicy przedstawicieli środowisk neofaszystowskich z całej Europy.

W drugiej kadencji swoich rządów (2019-23) PiS założył Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej imienia Paderewskiego i Dmowskiego. Był on nie tylko pomysłem na zagospodarowanie senatora Jana Żaryna, który w 2019 r. przegrał wybory w swoim okręgu, ale także na przyciągnięcie do PiS radykalnie nacjonalistycznych środowisk, na oderwanie ich od Konfederacji.

Osobą, która miała do PiS przyciągnąć „narodowców” był Robert Bąkiewicz, jeden z liderów środowiska skupionego wokół Marszu Niepodległości, w 2023 r. prawomocnie skazany za „kierowanie wybrykiem chuligańskim”, w trakcie protestów przeciw wyrokowi Trybunału Przyłębskiej ograniczającego prawo do przerywania ciąży w Polsce. Bąkiewicz i członkowie Straży Narodowej siłą usunęli wtedy dwie aktywistki spod Kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Jak policzyła „Gazeta Wyborcza”, w czasie rządów PiS różne organizacje związane z Bąkiewiczem otrzymały ponad 14 mln zł z publicznych środków od różnych instytucji.

Nietrudno też zauważyć, że Karol Nawrocki został wybrany jako kandydat PiS ze względu na swoją potencjalną atrakcyjność dla radykalnej, narodowej prawicy, dla „narodowego” skrzydła Konfederacji, zakładając, że może ono nie do końca czuć się reprezentowane przez „wolnościowca” Mentzena. Ta kalkulacja zupełnie przesłoniła PiS świadomość ryzyka, jakie niosą dziwne znajomości Nawrockiego – bo nawet z punktu widzenia „narodowców” znajomości z ludźmi funkcjonującymi w środowiskach otwartych neonazistów i gangsterów mogą być wyborczym obciążeniem. Jak wiemy, przynajmniej na razie ten manewr dramatycznie PiS nie wychodzi: to nie Nawrocki podbiera poparcie Mentzenowi, tylko Mentzen Nawrockiemu.

To jednak też nie powinno nas uspokajać, bo Mentzen też jest politykiem skrajnym. Choć dziś kandydat Konfederacji stara się przedstawiać jako szansa na rozbicie duszącego kraj, coraz bardziej anachronicznego duopolu PO-PiS. Mentzen to ma być nowa siła w polskiej polityce, ekspert od gospodarki, który w przeciwieństwie do starszych państwa z PiS i PO rozumie, jak działają kryptowaluty i wie, jak tchnąć nową energię w polską gospodarkę, nie należy jednak zapominać jakie poglądy głosił od lat on sam i jego polityczne środowisko.

Jako jeden z liderów Konfederacji Mentzen ponosi współodpowiedzialność za to, że w polskim Sejmie znalazł się Grzegorz Braun – kandydat sięgający po antysemickie klisze rodem z XIX wieku, które po wojnie były praktycznie nieobecne w polskiej parlamentarnej polityce. Braun nie ogranicza się przy tym do słów – swoją drugą sejmową kadencję zaczął od zgaszenia gaśnicą świec chanukowych. Wielokrotnie angażował się w czyny chuligańskie – rozbił np., niszcząc nagłośnienie, wykład historyka Zagłady, prof. Jana Grabowskiego. Braun z Konfederacji nie wyleciał jednak za antysemityzm czy przemoc polityczną – bo tak trzeba nazwać akcje europosła – tylko za to, że wystartował w wyborach prezydenckich przeciw Mentzenowi. Dopóki pozostawał w konfederackim obozie nie przeszkadzał Mentzenowi.

Sam kandydat Konfederacji zgłaszał pakiet ustaw, zawierający między innymi projekt „nierozerwalnego małżeństwa”, do którego rozwiązania potrzebna byłaby zgoda biskupa. Przed wyborami europejskimi w 2019 r. Mentzen przedstawił „piątkę Konfederacji”: „nie chcemy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej”. — Trzeba mówić ludziom, że Żydzi dostaną naszą polską ziemię. […] Założą Polakom chomąto i będą uprawiać nimi pole — przekonywał.

Mentzen tłumaczył później, że mówił o tym, co Konfederacji wyszło z badań focusowych, o tym, czego chce słuchać ich elektorat, a niekoniecznie o własnych poglądach. Oznaczałaby, że jest „tylko” skrajny cynikiem dla celów politycznych niewahającym się zagrać antysemicką kartą, a nie kimś, kto wierzy w radykalne hasła, jakie głosi. Dziś Mentzen pytany o swoje dawne poglądy obraża się i odmawia dyskusji.

Mentzen nigdy jednak nie odciął się od swoich radykalnych poglądów, a gotowość do sięgnięcia po antysemicki język – nawet czysto cyniczne – powinna być dyskwalifikująca dla kandydata na najwyższy urząd w kraju. Choćby z tego powodu, że wybór kogoś takiego wywołałby potężny kryzys międzynarodowy wokół Polski, możliwe, że także w relacjach z bardzo proizraelską administracją Trumpa.

Jak wszystko wskazuje ani Nawrocki, ani Mentzen nie wygrają wyborów. Pytanie, czy ich klęski przyniosą otrzeźwienie, jeśli chodzi o legitymację skrajnej prawicy w głównym nurcie polskiej polityki. Nawrocki jest tak słabym kandydatem pod każdym względem, że łatwo będzie uznać, że jego klęska nie wynika ze związków ze skrajną prawicą, ale z szeregu innych czynników. Choć podejrzane znajomości z faszystami i gangsterami, mogą okazać się poważnym bagażem dla kandydata zwłaszcza w drugiej turze.

Jeśli Nawrocki przegra z Mentzenem w pierwszej turze albo wygra bardzo nieznacznie, to PiS może wyciągnąć wręcz przeciwny wniosek – że partia musi jeszcze bardziej przesunąć się na prawo, bo tam jest dziś jej elektorat. Wszystko też wskazuje, że po wyborach Konfederacja stanie się jeszcze bardziej znaczącym ośrodkiem na polskiej scenie politycznej. Jeśli, w przeciwieństwie do Nawrockiego, ukryje swoje najbardziej skrajne wypowiedzi i znajomości z przeszłości, to spokojnie może decydować o tym, kto będzie rządził po następnych wyborach.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version