Zbigniewa Bońka nie trzeba ciągnąć za język, żeby przedstawił własną diagnozę problemów polskich klubów w europejskich pucharach, w swoim stylu rzuca ją na starcie.

– To brak kompetencji – mówi 68-latek. Sięga również po argumenty rodem z przeszłości („dawniej najlepsi Polacy grali w kraju i dlatego nam wychodziło”) lub tezy, które brzmią banalnie („stworzenie dobrej drużyny zależy od dobrych pieniędzy zapłaconych za piłkarzy”).

Bońka jest wszędzie pełno, choć od trzech lat nie odgrywa żadnej oficjalnej roli w polskim futbolu. A realizował się już w niemal każdym obszarze: wybitny niegdyś piłkarz był specjalistą od marketingu, selekcjonerem, działaczem klubowym, prezesem związku. Zarzuca mu się, że gubi się we własnych teoriach, a jednocześnie wciąż należy do najchętniej wywoływanych do tablicy ekspertów. Jego konto na portalu X obserwuje więcej użytkowników (1,3 mln) niż profile polskiej federacji piłkarskiej (730 tys.), rozgrywek ligowych (270 tys.) i klubów grających w Ekstraklasie (łącznie około 1,1 mln). Jest marką ze względu na to, co osiągnął, ale też z powodu wszechobecności. W ponad 400 meczach klubowych zdobył ponad 100 bramek, w reprezentacji zaliczył 80 występów i 24 trafienia, do tego był trzecim zawodnikiem w plebiscycie na Złotą Piłkę w 1982 r. Jednocześnie po karierze piłkarskiej nigdy nie trzymał się z dala od najważniejszych spraw krajowego futbolu, ale nie zawsze ustawiał się tak blisko, by nie móc z pewnego dystansu oceniać aktualnych wydarzeń. Poza tym Polacy, jak sam stwierdza, „lubią stare kawałki”. W domyśle: chętnie wracają do osób lub rozwiązań, które doskonale znają.

Stał się w polskim futbolu wyjątkiem, ponieważ po wyjeździe zagranicznym w wieku 26 lat po prostu sobie poradził. Gdy spojrzymy na kadrę reprezentacji z mundialu w 1982 roku, która skończyła turniej jako trzecia na świecie, to znaleźli się w niej też przyszli zdobywcy Pucharu Europy (Józef Młynarczyk), zawodnicy, którzy strzelali gole w mocnych ligach (Włodzimierz Smolarek, Andrzej Szarmach), selekcjonerzy (Paweł Janas, Stefan Majewski), a nawet prezes związku (Grzegorz Lato). Ale wszyscy oni mogą Bońkowi pozazdrościć wszechstronności i umiejętności długotrwałego trzymania się blisko samego szczytu. W końcu mowa o wiceprezydencie europejskiej federacji piłkarskiej.

Boniek uwielbiał europejskie puchary i nic się w tej kwestii nie zmieniło. W trakcie kariery piłkarskiej najskuteczniejszy i najbardziej kreatywny był właśnie w rozgrywkach kontynentalnych. To w nich zaliczał spotkania, z których go zapamiętano: przeciwko Manchesterowi City w barwach Widzewa Łódź, przeciwko Liverpoolowi jako zawodnik Juventusu. Do tego strzelał gole PSV Eindhoven, Saint-Étienne, Aston Villi, Manchesterowi United, FC Porto czy Girondins Bordeaux. Najlepiej wspomina rzuty karne z listopada 1980 roku, gdy Widzew walczył z Juventusem w Turynie. Po zwycięstwie 3:1 w Łodzi drużyna Jacka Machcińskiego w rewanżu ledwo dotrwała do jedenastek. W nich Polacy, czyli Andrzej Grębosz, Mirosław Tłokiński, Włodzimierz Smolarek, byli już jednak bezbłędni, z Juventusu spudłowali zaś Franco Causio oraz Antonio Cabrini. Gdy Boniek podchodził do piłki, było jasne, że jego uderzenie może wyeliminować Włochów.

– Byłem przekonany nie na 100, ale na 200 proc., że nie zmarnuję tego karnego – przypomina sobie. – Nie było opcji, żebym się pomylił, od razu ułożyłem sobie w głowie, gdzie uderzam, jak układam nogę, że nie patrzę na bramkarza, biegnę szybko i strzelam z całej siły. Co zrobiłem po golu? Nigdy tego nie planowałem. Poważny człowiek, a za takiego się uważam, ma w takiej chwili pięć sekund, gdy nad sobą nie panuje. Był jakiś ślizg przy chorągiewce… Trochę poleciałem. Fantastyczne uczucie.

Ale tak samo dobrze Boniek wspomina inne sukcesy Polaków w europejskich pucharach. Na przykład gdy Grzegorz Krychowiak w barwach Sevilli dwa sezony z rzędu wygrywał Ligę Europy, w Warszawie i w Bazylei. Jeszcze większe przywiązanie czuł do Nicoli Zalewskiego, który z jego Romą triumfował w inauguracyjnej edycji Ligi Konferencji, pokonując w Tiranie Feyenoord (1:0). Boniek przypomina sobie, jak pierwszy raz odwiedzał rodziców Nicoli i zapraszał 15-letniego wtedy juniora na zgrupowania polskich reprezentacji młodzieżowych. Wierzył, że znajdzie dla Polski piłkarza na przyszłość. Już w roli wiceprezydenta UEFA stał przy linii bocznej boiska w stolicy Albanii i patrzył, jak Zalewski z drużyną prowadzoną przez José Mourinho świętuje pierwszy europejski sukces rzymian od zdobycia 60 lat wcześniej Pucharu Miast Targowych.

Czy się to komuś podoba, czy nie, Boniek jest ambasadorem polskiego futbolu na Starym Kontynencie. Chwali się, że jest też kimś, do kogo zagraniczni znajomi zwracają się w sprawach dotyczących polskich piłkarzy, trenerów czy drużyn. Żyjąc od ponad czterech dekad we Włoszech, wrósł także w tamtejszą kulturę, która zresztą coraz mocniej czerpie z nadwiślańskich zasobów. Według raportów CIES Football Observatory to właśnie tam gra najwięcej polskich zawodników, którzy zdecydowali się na emigrację. Ponad 30 proc. piłkarzy powołanych do kadry Biało-Czerwonych na mistrzostwa Europy w 2024 roku występowało w klubach z Serie A.

Zna też nastroje panujące wokół polskiego futbolu, opinie na jego temat słyszy podczas spotkań w klubie tenisowym w Rzymie, na włoskich stadionach oraz w gabinetach pełnych oficjeli UEFA. Nie robi sond, nie wypytuje, ale czuje dumę z raczej pozytywnego odbioru polskich graczy.

– Mieliśmy kilku piłkarzy na samym szczycie, którzy napędzili ten trend zatrudniania Polaków we Włoszech. Panuje tam przekonanie, że jeśli weźmiesz zawodnika z Polski, to nie będziesz miał problemów – zauważa, choć to tylko jedna strona medalu. – Opinia czysto piłkarska jest jednak różna. Inaczej jest choćby z Brazylijczykami, bo w tym przypadku wiesz, że możesz spodziewać się po nich świetnej techniki. A gdy zatrudnisz kogoś z Bałkanów, masz niemal pewność, że zawodnik będzie zadziorny.

Do Włoch wyjeżdżają z Polski coraz młodsi gracze, którzy występują w lidze juniorskiej. W Primaverze od sezonu 2020/21 rok w rok gra przynajmniej dziesięciu Polaków, a w szczytowym momencie stanowili oni 6,4 proc. wszystkich piłkarzy w tych rozgrywkach. Zaczynali w nich reprezentanci Polski, tacy jak Patryk Peda czy Kacper Urbański. Według Bońka wynika to zarówno ze świetnego rozeznania włoskich klubów w Polsce, jak i ich przewagi finansowej.

– U nas każdy jest na sprzedaż, dlatego nie ma konkretnego trendu, jeśli chodzi o emigrację piłkarską do Europy Zachodniej – tłumaczy. – Na początku zgadza się wszystko, od pieniędzy za podpisanie umowy do warunków życiowych czy treningowych. Ale gdy zawodnik przestaje grać w podstawowym składzie, to czuje się coraz gorzej. Wolniej się adaptuje, traci pewność siebie. Dlatego widzę dwa sensowne rozwiązania w przypadku transferu z Polski: albo zawodnik wyjeżdża już w wieku 14–15 lat i szlifuje talent w zagranicznej akademii, przygotowując się krok po kroku do wejścia na poziom seniorski, albo musi mocno wyróżniać się w Ekstraklasie. Gdy przyjedziesz jako piłkarz dojrzały, ale gotowy w 50 proc. na takie wyzwania, od razu lądujesz w piwnicy. Nikt nie może myśleć, że jeśli nie błyszczał w rodzimej lidze, to nagle poradzi sobie w poważnej piłce.

Boniek uważa, że polscy piłkarze wciąż nie kojarzą się z tym, co w futbolu najważniejsze, czyli techniką użytkową. Zauważa, że współcześnie gra się na coraz mniejszej przestrzeni, a sytuacja wokół zmienia się tak szybko, że wymaga to od zawodników umiejętności ciągłej adaptacji. Jego zdaniem polskiego piłkarza na Zachodzie mogą wyróżnić cechy motoryczne.

– Powinniśmy mieć to w genach. To coś, co powinno być dodatkiem do techniki użytkowej, do bardzo dobrej gry w obronie – uważa Boniek. – Ale coraz bardziej nam tego brakuje.

Bardzo często spotykam się z opinią, że utalentowany Polak w ogóle nie bierze udziału w grze defensywnej. U nas od najmłodszego hołubi się tych najbardziej uzdolnionych i w konsekwencji wymaga się od nich mniej bez piłki, pozwala im się koncentrować wyłącznie na ofensywie. Dotyczy to napastników, ale i pomocników… Mógłbym wymienić całą plejadę reprezentantów Polski z ostatnich dziesięciu lat, którzy potrafili grać do przodu, lecz mieli problem z pressingiem, przemieszczaniem się, zagęszczaniem przestrzeni i odbiorem piłki. Zatraciliśmy coś, co było specyficznie nasze.

Boniek nie wymienia jednak żadnego współczesnego gracza, lecz sięga po takie przykłady, za pomocą których najłatwiej mu obronić tę tezę.

– Ja wyjeżdżałem do Włoch jako piłkarz ukształtowany. Tak się czułem, bo zdobyłem trzecie miejsce na świecie, strzelałem gole w kadrze, pokonywałem z Widzewem Manchester City, Manchester United i Juventus. A i tak na Zachodzie nauczyłem się co najmniej 60 procent, o tyle poprawiłem swoją grę. Czerpałem z nowych wzorów i korzystałem z cech nabytych w Polsce – opowiada. – Byłem w najlepszym dla siebie okresie. Byłem pewny swego, obroniłem pracę magisterską na Akademii Wychowania Fizycznego. U nas chce się skończyć choćby szkołę średnią, a nie porzucać edukację. Szybko uczymy się języków, stajemy się coraz bardziej otwarci. Cieszy mnie opinia o polskich piłkarzach: że to ludzie o wysokiej kulturze.

Kiedy rozmowa schodzi z piłkarzy na trenerów, Boniek siłą rzeczy wraca do swoich czasów. Jego przygody szkoleniowe w Lecce, Bari, Sambenedettese i Avellino trwały od kilku miesięcy do maksymalnie roku, nigdzie nie osiągnął satysfakcjonujących wyników. Prowadzone przez niego drużyny wygrywały tylko co czwarte spotkanie (22 z 98 meczów), przegrywały w niemal połowie meczów (41). Mój rozmówca twierdzi, że to osiągnięcia reprezentacji sprawiły, że w pewnym momencie znacząco wzrósł popyt na polską myśl szkoleniową, i wskazuje, ile za granicą osiągnęli Kazimierz Górski, Andrzej Strejlau i Jacek Gmoch. Mistrzostwa i puchary zdobywane przez tych trzech szkoleniowców, głównie w Grecji oraz na Cyprze, nie przełożyły się jednak na trend, który kolejnym pokoleniom trenerów ułatwiłby zdobycie posady w Europie Zachodniej.

– Nie odgrywamy żadnej roli w klubowej piłce europejskiej – tłumaczy. – Skoro polskie kluby niczego nie osiągają w zmaganiach pucharowych, to jak nasi trenerzy mają cieszyć się estymą? To okno wystawowe, bo gra na poziomie półfinałów pucharów od razu przyciąga uwagę. Ale jest jeszcze inny element, który nie funkcjonuje: nie wiem, czy jakikolwiek polski trener ma dobrego menedżera zagranicznego. Bo kluby szukają szkoleniowców również w taki sposób, za pomocą kontaktów z ludźmi, którzy sprowadzają im piłkarzy. Agent mówi: „Słuchajcie, szukacie trenera, mogę wam coś podpowiedzieć, to taki i taki człowiek”. Dochodzi do spotkania, wymiany poglądów, a jeżeli między stronami pojawia się chemia, to kończy się podpisaniem kontraktu. Potrzeba nam też trochę szczęścia, jakiegoś przełamania, sukcesu.

Latem 2024 r. w roli asystenta trenera do Borussii Dortmund wrócił Łukasz Piszczek. Przemysław Łagożny zajął podobne stanowisko u boku Niemca Thorstena Finka w belgijskim KRC Genk. W tej samej lidze analitykiem Royale Union Saint-Gilloise jest Artur Kopyt, choć on edukację trenerską przechodził w Irlandii. Selekcjonerzy Michał Probierz oraz Czesław Michniewicz przed lub po pracy z kadrą narodową zaliczyli kilkumiesięczne przygody w odpowiednio Grecji i Arabii Saudyjskiej. Jedynie Kosta Runjaić wykonał przeskok z Ekstraklasy do lepszej ligi – po zwolnieniu z Legii trafił do włoskiego Udinese. Z Warszawy do Serie A zabrał ze sobą dwóch polskich współpracowników, Przemysława Małeckiego i Aleksa Trukana. Możliwe, że dla młodych, ambitnych i znających języki obce trenerów to początek.

Boniek uważa, że szczęściu trzeba jednak pomóc, i wskazuje na przykład z Włoch.

– Warto spojrzeć na to, jak eksplodowała kariera trenerska Thiago Motty. Po zakończeniu gry w piłkę szybko ukończył włoską szkołę trenerów w Coverciano. Jego pierwsza praca w Genoi zakończyła się zwolnieniem po kilku miesiącach, miał szczęście, że dostał szansę w Spezii. I tam, pomimo trudnej sytuacji, uratował miejsce w Serie A. Można jednak powiedzieć, że przejmując Bolognę, wciąż był żółtodziobem. Poszło mu i wylądował w Juventusie. To, co wydaje się dla trenera mrzonką, czasem może się zdarzyć.

Ale według Bońka za Mottą przemawiały lata gry w piłkę na najwyższym poziomie, kontakty zdobyte w kilku krajach, wcześniejsza praca z juniorami Paris Saint-Germain. Innymi słowy, funkcjonował w innej rzeczywistości.

– Proszę mi pokazać, który z polskich trenerów mógłby nagle się odnaleźć przeniesiony do innego świata, na inny poziom zainteresowania, zarządzania piłkarzami, do innej kultury, w której trzeba stawić czoła innym wyzwaniom taktycznym. Mnie przychodzi to z trudem. Czy Adrian Siemieniec, który sięgnął po mistrzostwo Polski ze świetnie grającą Jagiellonią, dałby sobie radę? Marek Papszun rozwijał latami projekt Rakowa Częstochowa, robił coś, co byłoby cenione w Europie, ale gdy zdecydował się odejść, to przez rok czekał na oferty i żadna się nie skonkretyzowała. Wrócił do Częstochowy. Lubimy popełniać błędy, więc żeby się czasem nie okazało, że znajomość angielskiego i młodość to największe zalety trenera. Jest tysiąc aspektów wchodzących w grę w tej pracy.

Fragment książki „Jak (nie) grać w Europie” Michała Zachodnego wydanego przez Wydawnictwo SQN. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę możesz kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version