Wszystko wskazuje na to, że 47. prezydentem USA zostanie Donald Trump. To dla Polski ogromne wyzwanie, ale przestrzegałbym przed skrajnym pesymizmem.
Od 1989 r. Polska zawsze była krajem proatlantyckim, niezależnie od tego, kto rządził w Warszawie i kto urzędował w Białym Domu. Z rządów Leszka Millera w krajach UE nazywano nas koniem trojańskim Ameryki w Europie. Myślę, że to się nie zmieni, choć koniem trojańskim Trumpa będzie Viktor Orbán, dotychczasowy koń trojański Putina.
Nie ma co ukrywać, że rząd Donalda Tuska lepiej dogadywałby się z administracją Kamali Harris, ale z USA wiąże nas współpraca gospodarcza, ogromne kontrakty zbrojeniowe (część z nich zawarta jeszcze za poprzedniej prezydentury Trumpa) i cokolwiek by nie stało się w sprawie Ukrainy – wspólne interesy bezpieczeństwa. Poza tym, o ile premierowi Tuskowi zdarzały się niezbyt przychylne dla Trumpa wpisy na platformie X (co zapewne zauważyli doradcy przyszłego prezydenta USA), Radosław Sikorski tego się wystrzegał. Niedawno pytany o to, co stanie się, jak wygrają republikanie, odpowiedział: – My mamy dobre relacje z administracją Joe Bidena, a jednocześnie rozmawiamy z opozycją. Tak jak w normalnych demokracjach. Jesteśmy w dobrej sytuacji, bo rząd ma dobre relacje z administracją i z opozycją. A prezydent ma bliskie relacje z Donaldem Trumpem. Także niezależnie od wyniku Polska jest zabezpieczona – mówił szef MSZ w programie „Fakty po faktach”.
Myślę, że Sikorski zdawał sobie sprawę z tego, że Trump wygra i podczas swych niedawnych wizyt w USA spotykał się także z politykami republikanów. Jako jeden z nielicznych polityków polskich ma nie tylko dobre kontakty w Stanach Zjednoczonych, ale i ogromną wiedzę na temat tego, jak działa amerykańska polityka. Poza tym, co udowodnił już podczas swej poprzedniej kadencji ministra spraw zagranicznych, potrafi być asertywny również w kontaktach z największym światowym mocarstwem. Dlatego też uważam, że to Radosław Sikorski powinien zostać kandydatem KO na prezydenta. Czasy będą trudne, niepewne i wymagające nieoczywistych posunięć, więc Polska będzie potrzebowała głowy państwa na miarę trudnych czasów – polityka rozpoznawalnego na świecie, którego głos jest słuchany, który nie boi się wyrażać jasno swych opinii i co równie ważne, którego lubią światowe media.
Co więcej, obawiam się, że zwycięstwo Trumpa uskrzydli PiS i zwiększy szanse tej partii na zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Bez względu na to, kogo wystawi Jarosław Kaczyński, to będzie bardzo brutalna kampania wyborcza. W wyścigu o prezydenturę wszystkie chwyty będą dozwolone, więc warto postawić na kandydata, który potrafi boksować, nawet powyżej swej wagi.
Polska nie będzie w stanie wpłynąć na przyszłą politykę amerykańską wobec Europy, NATO czy Ukrainy. Rząd Tuska powinien jednak jasno akcentować nasze interesy w regionie. Uważam, że administracji Trumpa będzie zależało na dobrych relacjach z największym krajem Europy Środkowej, który kupił od USA mnóstwo nowoczesnego sprzętu, który na obronność wydaje procentowo więcej niż większe kraje Zachodu i na którego terytorium stacjonuje ponad 10 tys. amerykańskich żołnierzy. Poza tym warto pamiętać, że Donald Trump miał słabość do Polski w czasie swej pierwszej kadencji. Owszem, dlatego że rządził PiS, a też dlatego, że podczas pierwszej wizyty w Warszawie jak nigdzie w Europie witały go tłumy. Politycy pokroju Trumpa takie rzezy pamiętają.
Choć z natury jestem pesymistą i przewidywałem, że wygra Trump, tym razem jestem przekonany, że świat się nie zawali, a Polska nie będzie bezbronna. Nie wierzę też w koniec NATO. W lipcu rozmawiałem o tym z wybitnym amerykańskim ekspertem ds. bezpieczeństwa Andrew Michtą. Zapytałem go, co stanie się z NATO, jeśli wygra je Donald Trump? – Nawet gdybyśmy mieli kolejną administrację Trumpa, to nie sądzę, że strategiczne interesy USA zmienią się w poważny sposób. Nie przywiązuję zbyt dużej wagi do rozmaitych stwierdzeń dotyczących Donalda Trumpa, które pojawiają się w europejskich mediach, zwłaszcza kiedy media dają się ponieść. Słyszymy wtedy: „O mój Boże, wszystko się zawali!”. Otóż są pewne stałe elementy w strategii USA, których utrzymanie leży w amerykańskim interesie narodowym. Wszystkim, którzy obawiają się drugiej prezydentury Trumpa, mówię: weźcie głęboki oddech, ugryźcie się w język, zdajcie się na proces wyborczy w USA i bądźcie gotowi do budowania relacji z jakąkolwiek administracją, bo macie kluczowe relacje nie z tym czy innym politykiem, ale z USA, waszym głównym sojusznikiem – mówił.
Michta powiedział wtedy coś jeszcze, że niezależnie do tego jak bardzo Europa będzie starała się usamodzielnić od USA w kwestiach obronności, w razie wojny na całego z Rosją sama się nie obroni: „Jestem sceptyczny wobec dyskusji o europejskiej armii, europejskim komisarzu ds. obrony. Proces integracji europejskiej odbywał się pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa. Uważam, że próby budowania instytucji, które powielają to, co powinno robić NATO, przynoszą efekt przeciwny do zamierzonego. Żadne państwo w Europie nie jest w stanie zapewnić takiego poziomu strategicznego odstraszania nuklearnego, jakie zapewniają dziś Stany Zjednoczone. Odpowiedzią na rosyjskie zagrożenie albo europejskie obawy, że Ameryka zaangażuje się bardziej na Pacyfiku, nie powinno być mnożenie instytucji, ale mądre wydawanie pieniędzy na obronność w ramach zobowiązań w NATO. Nikt nie jest w stanie zapewnić Europie tak wysokiego poziomu bezpieczeństwa, jak USA i NATO. Jeśli chcecie uzyskać wsparcie Kongresu, administracji i narodu amerykańskiego, musicie pokazać, że rozumiecie, iż tak bogaty kontynent, jak Europa powinien zapewnić NATO większość konwencjonalnych środków odstraszania i obrony. Jest was prawie pół miliarda, wasz PKB jest wiele razy większy niż Rosji, macie więc znacznie więcej możliwości niż Kreml. Stany Zjednoczone nadal będą obecne w Europie, ale weźcie pod uwagę, że mamy kryzys w regionie Indo-Pacyfiku, na Bliskim Wschodzie, że rośnie napięcie na Półwyspie Koreańskim, to są poważne wyzwania, jeśli chodzi o siły zbrojne USA.”
Zgadzam się z Michtą, nie uwierzę w opowieści o europejskiej armii, dopóki nie zmieni się podejście liderów największych krajów UE do wydatków na zbrojenia. Wojna w Ukrainie wiele w tej sprawie zmieniła, ale Europa wciąż żyje w przekonaniu, że pokój da się kupić.