Podczas lotu na trzech metrach można się poczuć jak Anakin Skywalker na ścigaczu. Wierzę, że kiedyś każdy będzie mógł prowadzić latający pojazd, tak jak dziś samochód – mówi Tomasz Patan, właściciel firmy Jetson i twórca pojazdu latającego Jetson ONE.
Newsweek: Po co nam „latające samochody”? I czy to w ogóle będą samochody? Pańska konstrukcja – Jetson ONE – przypomina raczej dużego drona.
Tomasz Patan, założyciel firmy Jetson: Trudno o dobry substytut w języku polskim. eVTOL nie brzmi sexy, a to skrót od electric vertical take-off and landing – czyli elektryczny pojazd pionowego startu i lądowania. Wyobraźnię rozbudziły kiedyś w USA latające samochody i tak już zostało, choć wiele konstruowanych w tej kategorii pojazdów służy głównie do latania z punktu A do B, bez konieczności jeżdżenia po drogach. Tak jest wygodniej i prościej.
Latanie pociągało człowieka od starożytności, by przypomnieć Dedala i Ikara. Ale dziś latamy coraz szybciej, dalej i wyżej, nawet w kosmos. Po co nam takie pasażerskie drony?
– Myślę, że to może być największa cywilizacyjna zmiana metody, jaką się poruszamy, jak transportujemy różne rzeczy. Ponad 100 lat temu podstawą transportu drogowego były konie, ale pojawił się samochód i pewnie ludzie też zadawali sobie pytania: po co to komu? Śmierdzi spalinami, hałasuje, potrzebuje dróg, stacji benzynowych. Przecież to się nie przyjmie.
Na początku wymagano też, by przed samochodem biegł specjalny goniec z czerwoną chorągiewką.
– Właśnie. A dzisiaj na samochód stać niemal każdego, wyjazd na zakupy czy dalekie wakacje to rzecz prosta i naturalna. My w Jetsonie chcielibyśmy także zdemokratyzować branżę lotów osobistych. To o wiele przyjemniejsza forma podróżowania: wokół roztaczają się fantastyczne widoki, czy to pośród miejskich wieżowców, czy nad piękną przyrodą. Droga powietrzna na pewno jest bardziej ekscytująca. Poza tym oszczędzamy czas, czyli coś najcenniejszego. Nie ma szybszej drogi niż lot w linii prostej. Mieszkam teraz w Toskanii. Okolica jest bardzo pagórkowata. Droga do pracy samochodem zajmuje mi 15 minut. Tę samą trasę jetsonem pokonuję dosłownie w 3 minuty.
Czyli pan praktykuje dolatywanie do pracy?
– Tak, niedługo nawet zaprezentujemy atrakcyjny materiał, jak to może wyglądać w praktyce.
Wszystko to fajnie brzmi, ale dodajemy do podróżowania kolejny wymiar: w pionie. Na razie takich pojazdów jest mało, ale jeśli pana wizja się ziści, to w powietrzu też może się zrobić tłoczno. Jak rozwiązać ten problem?
– Pojazd, który udostępniamy teraz, to dopiero pierwszy krok. To pojazd rekreacyjny, pozwala zasmakować lotów, zakochać się w nich. Ale mam świadomość, że nie jest to jeszcze pojazd praktyczny: ma otwarty kokpit, stosunkowo niewielki czas lotu (20 minut), a więc i zasięg. Nie jest to jeszcze praktyczne narzędzie transportu. Ale mamy plan, jak rozwijać się dalej. Kolejnym krokiem będzie pojazd prawdopodobnie dwuosobowy, z zamkniętym kokpitem i większym zasięgiem. Prawdopodobnie do kierowania nim potrzebna będzie już jakaś licencja. Docelowo chcielibyśmy się stać Teslą latających pojazdów. A gdzieś na końcu tej drogi jest system pojazdów autonomicznych: nie będą wymagały żadnej licencji, same dowiozą nas bezpiecznie i szybko z punktu A do punktu B.
Czyli automatyczna latająca taksówka? A dziś trzeba mieć jakieś papiery, żeby latać takim urządzeniem?
– Jetson ONE w wielu krajach nie wymaga licencji pilota. Wystarczy dwu-, trzydniowe szkolenie u nas. Samo pilotowanie jest proste: poruszamy dżojstikiem, a pojazd, jak każdy dron, sam zachowuje równowagę. Może też automatycznie wylądować. W USA istnieje kategoria pojazdów ultralekkich, które nie wymagają uprawnień, o ile spełniają określone kryteria. I Jetson ONE je spełnia.
Widziałem, że taki pojazd można już sobie zamówić.
– Cena to 128 tys. dol. Wystarczy wpłacić 8 tys. zaliczki, żeby zarezerwować pojazd dla siebie. Od czasu premiery mamy już 500 wstępnie opłaconych zamówień.
I cierpliwie czekają na dostawę?
– Jak najbardziej, nikt nie rezygnuje z zamówienia, co bardzo nas cieszy. Niedawno opublikowaliśmy materiał wideo z lotu pierwszego egzemplarza produkcyjnego, więc zamawiający stopniowo będą otrzymywać swoje jetsony.
Gdzie je produkujecie?
– W Toskanii, niedaleko Arezzo. Pierwszy prototyp Jetsona ONE powstał na początku 2018 r., jeszcze w Polsce. Z różnych względów, ale przede wszystkim z uwagi na dobrą pogodę, postanowiłem przenieść się do Włoch, gdzie warunki bardziej sprzyjały testom i oblatywaniu prototypu.
A skąd u pana ten ciąg do latania?
– Od kiedy pamiętam, chodziłem z głową w chmurach. Fascynowało mnie wszystko, co lata. Nałogowo oglądałem filmy dokumentalne o lataniu, o budowie statków powietrznych, pochłaniałem podsuwane przez rodziców książki i czasopisma.
Modelarstwo też się pojawiło?
– Oczywiście. I całkowicie mnie pochłonęło. Studiowałem w Gdańsku architekturę, ale po dwóch latach uznałem, że jednak bardziej ciągnie mnie do tych zdalnie sterowanych modeli, zwłaszcza helikopterów. W internecie znalazłem belgijską firmę, która za ich pomocą realizowała filmowe ujęcia dla Hollywood. To był punkt zwrotny – postanowiłem też projektować zdalnie sterowane helikoptery zdolne udźwignąć kamery. Przez 11 lat prowadziłem w Polsce firmę Revoflite – oferowałem ujęcia lotnicze, filmy do reklam. Kiedy na dobre na rynek weszły drony, zacząłem je obwieszać coraz cięższym i większym sprzętem, a z czasem okazało się, że wystarczy już niewielka przeróbka, żeby dron uniósł także mnie samego. I tak mniej więcej powstał Jetson ONE.
Jetson to ukłon w stronę kreskówki o słynnej rodzince z przyszłości?
– Pewnie trochę też gdzieś ta nazwa utkwiła mi w głowie i rezonuje. Bardziej ciągnie mnie do filmów SF, w których nie brakuje rozmaitych wizji „latających samochodów”. A to, co oglądamy w filmach, często po latach staje się rzeczywistością. Za młodu nasiąkamy tymi wizjami, a potem staramy się je odtworzyć. Dlatego wierzę, że latające samochody powstaną, że dzięki nim podróże będą krótsze, ale i bardziej ekscytujące.
Kiedy mamy szansę zobaczyć latające pojazdy, takie jak w „Piątym elemencie” czy „Raporcie mniejszości”?
– Przedstawione tam miasta z gęstym ruchem w powietrzu to zaawansowana wizja i po drodze czeka nas mnóstwo wyzwań. Ale gdybym miał dziś obstawiać, to pewnie za 4-5 dekad może się ona zrealizować. Są miejsca na świecie, które bardzo chciałyby się w ten sposób wypromować, np. Dubaj czy Abu Zabi. Tam już za 5-10 lat mogą się pojawić latające pojazdy. Nie będą może jeszcze mainstreamowe, ale w miarę powszechne.
I pan ma ochotę pojawić się ze swoim pojazdem w którymś z tych miast?
– Oczywiście! Choć wcześniej wyzwaniem będzie przekonanie do takich pojazdów opinii publicznej. Każdy szanuje swoją prywatność, chciałby żyć w cichym sąsiedztwie. Wzmożenie ruchu powietrznego może sporo zmienić, ale też zaprocentuje na przyszłość.
Nie jest pan jedynym, który snuje takie plany. Spółka Alef z Doliny Krzemowej czy słowacki AeroMobil stawiają na skrzyżowanie auta z dronem albo małym samolotem.
– Te konstrukcje rzeczywiście bardziej zasługują na miano „latających samochodów”, bo mogą też poruszać się po drogach. Ale jak coś jest do wszystkiego, to często jest do niczego. Samochody podlegają większym rygorom bezpieczeństwa, muszą być cięższe, a to trudno pogodzić z wymogami konstrukcji latającej, więc osobiście nie wierzę, żeby branża obrała ten kierunek rozwoju. Poza tym, jaki jest sens dojeżdżania jakiegoś kawałka na kołach – lepiej bezpośrednio dolecieć do celu najprostszą drogą.
Co jest największym wyzwaniem przy projektowaniu takiego pojazdu? O jednej rzeczy pan wspomniał: konieczność utrzymania jak najniższej wagi.
– Wyzwań jest ogrom. Przede wszystkim konieczność połączenia wielu komponentów, które nie zostały stworzone, żeby współpracować. Do tego wytrzymałość konstrukcji, która musi znieść wszystkie obciążenia w locie. No i najważniejsze: na pokładzie jest człowiek, o którego bezpieczeństwo trzeba zadbać. Wszystkie systemy muszą być niezawodne.
Najgorsze, co może mu się przytrafić, to upadek. Z jakiej wysokości?
– Zależy, na jaką się wzbije. Ogranicza nas głównie czas lotu – teraz to 20 minut, więc w praktyce nie wzbijemy się sporo wyżej niż kilometr.
A zwykle na jakim pułapie się lata takim jetsonem?
– Najprzyjemniejsze doznania są podczas lotu na niższej wysokości, np. do 3 metrów. Wtedy najlepiej czuć prędkość lotu, a jetson lata z szybkością do 100 km/h. Można się poczuć jak Anakin Skywalker na ścigaczu. Ewentualny upadek z takiej wysokości jest stosunkowo bezpieczny, bo cała konstrukcja opiera się na metalowej klatce bezpieczeństwa i kubełkowym fotelu, zupełnie jak w samochodach rajdowych. Podczas podróży z domu do biura wydajniejszy będzie raczej lot na pułapie 50 czy 200 metrów.
Można latać tak wysoko?
– To zakres przestrzeni powietrznej klasy G, niekontrolowanej. W tej przestrzeni latają np. paralotniarze.
Ale na upadek z takiej wysokości klatka już nie pomoże.
– Dlatego mamy na pokładzie specjalnie opracowany spadochron balistyczny, który pozwala wyhamować spadanie pojazdu. Odpalają go w ułamku sekundy ładunki pirotechniczne, tak jak w samochodzie poduszki powietrzne czy napinacze pasów bezpieczeństwa.
Naprawdę nie ma ograniczeń na latanie takimi pojazdami?
– W wielu krajach nie można się nimi poruszać w nocy – noc liczymy pół godziny przed wschodem i pół godziny po zachodzie słońca. Oczywiście nie można latać w pobliżu lotnisk i nad gęsto zaludnionymi miastami.
Jetson ONE w przyszłości to musi być pojazd najeżony czujnikami, radarami. W końcu w powietrzu zrobi się gęsto, a jeśli na dodatek mają to być pojazdy autonomiczne, to muszą mieć oczy dookoła głowy.
– I to jest coś, nad czym już teraz pracujemy. Jetson ONE też ma elektroniczny radar, który cały czas obserwuje podłoże i w razie czego wyhamowuje pojazd albo pomaga wylądować automatycznie. Myślimy też o systemie aktywnego omijania przeszkód, bo na razie to wciąż zadanie dla pilota.
Pracuje pan nad tym projektem już długie lata. Dziś to produkt, który za chwilę trafi do klientów. Miał pan jakiś moment zwątpienia, żeby rzucić to w cholerę i zająć się czymś innym?
– Zdarzało się to nawet parę razy. Najbardziej odczułem to, kiedy zdałem sobie sprawę, jak wielkim wyzwaniem jest stworzenie systemów bezpieczeństwa, które ochronią życie pilota. Wtedy zrozumiałem, że to będzie szalenie trudna droga. I pojawiły się myśli, że może jednak skupić się na budowie bezzałogowego pojazdu do transportu cięższych ładunków.
A jak było z finansowaniem tego przedsięwzięcia?
– Początki były trudne. Przez trzy lata finansowałem się sam i z pomocą rodziny. Musiałem sprzedać ulubiony samochód – audi quattro. W końcu pod młotek poszła też cała firma, a ja przeprowadziłem się do małej wsi pod Gdańskiem. Nie dość, że cena wynajmu była o wiele niższa, to łatwiej było testować pojazd z dala od gapiów.
Kiedy pojawili się inwestorzy, którzy uwierzyli w ten projekt?
– Kiedy w 2021 r. pokazałem publicznie film z przelotu prototypem Jetson ONE nad Pustynią Błędowską. Rodzina wierzyła we mnie od samego początku, ale do ludzi, zwłaszcza tych z pieniędzmi, przemawia coś, co już istnieje i lata, a nie jakiś model czy render. Udowodniłem, że Jetson ONE to nie tylko ulotne marzenie, ale konkretny projekt. Teraz udowadniamy, że potrafimy wdrożyć jego seryjną produkcję. A potem chcemy udowodnić, że ten pojazd to dopiero pierwszy krok na drodze w chmury.
