Historia związków Jarosława Iwaszkiewicza z kinem, która wyłania się ze świeżo wydanych „Opowiadań filmowych”, jest opowieścią o tym, jak zmieniała się rola pisarza w przekładaniu jego słów na obraz i jakie dziejowe przeszkody stawały pisarzowi na drodze do filmu.

Był rok 1919. W Kalifornii Charlie Chaplin i Douglas Fairbanks założyli wytwórnię United Artists (dziś pod kontrolą MGM); na ekrany w Ameryce weszła „Złamana lilia” i „A Jazzed Honeymoon”; w niedawno wolnej Polsce powstał film „Carewicz”; Oscara nie dostał nikt, bo pierwsze wręczenie miało się odbyć za niecałą dekadę. W Warszawie, nakładem oficyny Pro Arte, ukazał się wówczas debiutancki tom wierszy Jarosława Iwaszkiewicza „Oktostychy”. Przyszły twórca „Sławy i chwały” miał 26 lat. Kino, jeśli liczyć jego narodziny od pierwszego pokazu dzieła bracia Lumière, było od niego o rok młodsze.

Był rok 1980. Iwaszkiewicz umierał na początku wiosny; na ekranach światowych kin znalazło się „Imperium kontratakuje”, „Lśnienie”, „Tess” i „Miasto kobiet”, a w Polsce m.in. „Dyrygent” Wajdy, „Paciorki jednego różańca” Kutza, „Constans” Zanussiego. Hollywood było po wielkiej rewolucji lat 70., u nas dogorywało kino moralnego niepokoju.

Opowieść o tym, jak Iwaszkiewicza adaptowano na język obrazu, nie kończy się na roku, gdy Oscara za najlepszy film dostała „Sprawa Kramerów”, a za najlepszy nieanglojęzyczny „Blaszany bębenek” na podstawie powieści Guntera Grassa, pokonując film Andrzeja Wajdy według opowiadania „Panny z Wilka”. Są długą historią tego, jak nie do końca, mimo wielu adaptacji, wykorzystano szansę, by pisarz zaistniał w kinie.

A przecież chciał zaistnieć od samego początku.

Jeszcze przed wydaniem debiutu, w Kijowie, chodził na zajęcia z deklamacji do Teatru Studya Stanisławy Wysockiej, która starała się w Polsce zaszczepić metodę Stanisławskiego. Co więcej, dekadę po debiucie, gdy był już więcej niż rozpoznawalnym pisarzem, zdążył wydać kilka tomów poezji i powieści, ożenić się z dziedziczką fortuny Lilpopów i zamieszkać w Stawisku – sam wystąpił w „Przygodzie jednej nocy”, grając krótką, epizodyczną rólkę. Następnie, gdy II Rzeczpospolita powoli chyliła się ku upadkowi, w połowie lat 30. napisał scenariusz do nowej adaptacji „Nad Niemnem” w reżyserii Wandy Jakubowskiej i Karola Szołowskiego. Problem w tym, że chociaż Iwaszkiewicz dostrzegał, jak istotnym medium zaczyna się stawać film, w jego uczestnictwie w świecie obrazu coś zawsze przeszkadzało, a tym czymś była wielka historia.

„Przygoda jednej nocy” nie spotkała się z najlepszym przyjęciem recenzentów, a jej kopia nie zachowała się do naszych czasów, zaginiona podczas II wojny światowej; co do „Nad Niemnem”, które na kolejną adaptację miało poczekać aż do połowy lat 80., kręcono je wiosną i latem roku 1939, a premierę, w trzytysięcznym kinie Colosseum na Nowym Świecie, zaplanowano na 6 września – pięć dni wcześniej, rzecz jasna, została odwołana. Wedle reżyserki film miał w momencie najazdu Hitlera na Polskę wszystkiego jedną kopię, która została rozdzielona na trzy części, by zapobiec jej przechwyceniu przez nazistów (chcieli film przemontować i zrobić z niego proniemiecką propagandę); jedną ukryto w kolonii WSM na warszawskim Żoliborzu. Po wojnie Jakubowska próbowała jej szukać, jednak bezskutecznie. (Wszyscy ci, którzy trudnili się ich ukrywaniem, zginęli podczas okupacji). Reżyserka nigdy nie zobaczyła ostatecznej wersji swojego filmu.

Zobaczył ją za to, jeszcze w wakacje 1939 r., Iwaszkiewicz, uznając za najlepszy film, jaki kiedykolwiek w Polsce nakręcono. Jednak historia tego, jak historia blokowała Iwaszkiewiczowi karierę filmową, nie skończyła się wcale z końcem II wojny światowej.

Żeby Iwaszkiewicz mógł zostać w Polsce ekranizowany na poważnie, a ekranizacja na poważnie rozpowszechniana, musiała przyjść odwilż, a twórcy Polskiej Szkoły Filmowej muszą zacząć robić filmy, które nie będą propagandą, lecz opowieścią zrozumiałą na całym kontynencie

Od końca wojny był tym polskim intelektualistą, który bodaj najlepiej umościł się w nowym ustroju: prezesura Związku Literatów, przemówienia na Kongresie Pokoju… Film „Dom na pustkowiu” z 1949 r., z premierą na festiwalu w Wenecji, ze scenariuszem Iwaszkiewicza i na podstawie jego opowiadania, miał być dowodem na to, że kinematografia Polski Ludowej ma się świetnie. Gdy jednak planowano jego rozpowszechnianie w kraju, późniejszy minister kultury Włodzimierz Sokorski odmówił kolaudacji, stwierdzając, że jest za mało rewolucyjny. Do kin wszedł w wersji okrojonej (wycięto sceny z powstania warszawskiego) i z propagandową końcówką, w której bohaterowie witają wkraczającą do Polski Armię Czerwoną. Z subtelnego, psychologicznego dramatu nie zostało nic.

Żeby Iwaszkiewicz mógł zostać w Polsce ekranizowany na poważnie, a ekranizacja na poważnie rozpowszechniana, musiała przyjść odwilż, a twórcy Polskiej Szkoły Filmowej muszą zacząć robić filmy, które nie będą propagandą, lecz opowieścią zrozumiałą na całym kontynencie. W ten sposób w kinach znalazły się „Spotkania” Lenartowicza i „Matka Joanna od Aniołów” Kawalerowicza, a przede wszystkim filmy Andrzeja Wajdy.

„Wczoraj – pisał Iwaszkiewicz w dzienniku – byliśmy na pokazie „Panien z Wilka” Wajdy. Film mi się nie podobał – ale od czasu, gdy go zobaczyłem, ciągle o nim myślę. Przypuszczam, że jest wspaniały – i że nie mogę go tak od razu przyjąć, objąć”. Był rok 1979. Wkrótce potem film miał zostać nominowany do Oscara; ceremonia rozdania nagród odbyła się 1980 r. 14 kwietnia. Iwaszkiewicz od półtora miesiąca leżał w grobie.

Do „Panien z Wilka” Wajda włączył kręcone rok wcześniej sceny, w których przechadza się po posiadłości w Stawisku, by wyjść poza kadr. Skończyło się długie, utytułowane życie.

Jeśli coś różniło kinematografię PRL-owską od tej w III RP, to to, że ta pierwsza potrafiła dzieła Iwaszkiewicza opowiadać jako sobie współczesne, i to nie tylko te faktycznie współcześnie napisane (jak „Kochankowie z Marony” zekranizowani w 1966 r., a napisani w 1961 r.), lecz także te z czasu II Rzeczpospolitej. „Pomyśleć sobie – notował Iwaszkiewicz w dzienniku po pokazie filmu Wajdy – że ’Panny z Wilka’ napisałem czterdzieści siedem lat temu!”. Gdy w „Opowiadaniach filmowych”, znając już ich adaptacje i przez ich pryzmat czytając kolejne teksty, spogląda się na daty, które pod nimi widnieją, czytelnik dziwi się, że wojna, która zaważyła na życiu Wiktora Rubena, to nie ta z Hitlerem, ale Wielka Wojna. W żadnej z PRL-owskich adaptacji proza Iwaszkiewicza nie ma charakteru ramoty.

W III RP było inaczej – i „Sława i chwała”, telewizyjny serial Kazimierza Kutza (świetnie napisany, ale zrealizowany z rekordowo niskim budżetem), i „Kochankowie z Marony” Izabelli Cywińskiej, chociaż wydobyli na wierzch zignorowany w poprzedniej adaptacji wątek homoerotyczny, opowiadały nie tyle o świecie, którego już nie ma, ile niesamowicie odległym (w tym drugim przypadku także dlatego, że przestała być zrozumiała instytucja przedwojennego sanatorium). Zamierzchły, nieco teatralny charakter dzieł Iwaszkiewicza bodaj najlepiej podsumował Andrzej Wajda, który w „Tataraku” z 2009 r. tytułowe opowiadanie zekranizował wiernie, lecz dodając do niego obrazy z samego robienia filmu, fragmenty adaptacji tekstu Olgi Tokarczuk i długi monolog Krystyny Jandy, jakby chciał podkreślić, że Iwaszkiewicz to opowieść o problemach wciąż żywych, lecz ubrana w kostium minionych czasów, którego – mimo wszystko – nie da się z niej zdjąć.

„Jego proza (zwłaszcza opowiadania) ze względu na precyzyjną narrację, charakterystykę postaci i obrazowość języka uważana jest za idealną do przenoszenia na ekran” – pisał w „Encyklopedii kina” Piotr Marecki. Być może nowa epoka kina, ta, w której opowieść przeniosła się do świata seriali, wykorzysta Iwaszkiewicza lepiej, korzystając nie z opowiadań, a z powieści, takich jak właśnie „Sława i chwała” (na podobnym przecież pomyśle narracyjnym oparte jest „Stulecie winnych”) albo „Czerwone tarcze”, rzecz niby o wyprawach krzyżowych, a tak naprawdę o jednej z wielkich prób zbliżenia Polski i świata zachodniego. (Próbował książę Henryk Sandomierski). Na razie są „Opowiadania filmowe”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version