Krok do przodu, dwa kroki wstecz. Dlaczego postsowieckim republikom tak trudno wyrwać się z kleszczy Rosji?

Zarówno wybory w prezydenckie połączone z europejskim referendum w Mołdawii, jak i wybory parlamentarne w Gruzji, określane są jako przełomowe, kluczowe i ważące na przyszłości tych dwóch państw, które uzyskały niepodległość w wyniku rozpadu ZSRR. W obu przypadkach wybór polega, albo na dalszym podążaniu ścieżką integracji europejskiej albo na zbliżeniu z Rosją. I w obu przypadkach efekty październikowych wyborów są nie tyle zaskakujące, co paradoksalne.

Gruzję i Mołdawię na pierwszy rzut oka sporo łączy. Poza doświadczeniem sowieckim, oba kraje mają za sobą wojny, które rozegrały się na w czasie rozpadu ZSRR i zaowocowały secesją części terytoriów. W Mołdawii było to Naddniestrze, w Gruzji – Abchazja, a w 2008 r. rejon cchinwalski, który ogłosił nieuznawaną niepodległość jako Osetia Południowa. Do terytorialnego rozpadu nie doszłoby ani w Gruzji, ani w Mołdawii, gdyby nie zaangażowanie Rosji, która militarnie, a potem ekonomicznie wspierała siły separatystyczne, czy wręcz je kreowała, by potem z nieuznawanych parapaństwowych tworów zrobić swoje placówki, służące do kontroli i destabilizacji młodych republik. Mimo to oba kraje zdecydowały się wejść na ścieżkę integracji z zachodnimi strukturami.

Gruzini od wielu lat otwarcie i masowo wyrażają swoje ambicje dotyczące wstąpienia do UE i NATO. Sondażowe poparcie dla tych celów niezmiennie oscyluje wokół 80-90 procent. Dużym skokiem rozwojowym dla Gruzji były reformy Michaela Saakaszwilego, który wzorował się na zachodnich rozwiązaniach i pozyskał zachodnie wsparcie. To raptowne zbliżenie gruzińsko-europejsko-amerykańskie miało być powodem rosyjskiego ataku z 2008 r. W efekcie do władzy w 2012 r. doszło Gruzińskie Marzenia partia, założona przez Bidzinę Iwaniszwilego, rosyjsko-gruzińskiego oligarchę, który postanowił wrócić do kraju pochodzenia i zająć się polityką. Gruzińskie Marzenie obiecywało obywatelom trzy rzeczy – bezpieczeństwo, dalsze reformy w celu przystąpienia do UE i wysłanie Saakaszwliego do więzienia, bo to jego obarczono winą za sierpniową wojnę z 2008 r. Choć Iwaniszwili swoją fortunę zbił na biznesach, które prowadził w Rosji i ma kontakty na Kremlu, początkowo tylko najbardziej zagorzali zwolennicy Saakaszwliego i zachodniego kursu Gruzji zgłaszali swoje wątpliwości, co do drogi, którą nowa partia rządząca i jej patron zamierzają poprowadzić kraj.

Gruzińskie Marzenie w 2017 r. wpisało nawet do konstytucji cel, jakim jest integracja z UE i NATO, a jednocześnie sabotowało ten proces. Niejasne intencje gruzińskiego rządu objawiły się najsilniej po ataku Rosji na Ukrainę w 2022 r. Choć Gruzja nie utrzymuje od 2008 r. relacji dyplomatycznych z Moskwą, to nie zdecydowała się na dołączenie do zachodnich sankcji nałożonych na Rosję, nie starała się ograniczyć wymiany handlowej z północnym sąsiadem. Gruzja oficjalnie nie wsparła też Ukrainy, choć wystarczy krótka wizyta w kraju, by przekonać się, że gruzińska ulica usiana ukraińskimi flagami, ma na ten temat zupełnie inne zdanie. Jakby tego było mało, gruzińskie władze pozwoliły na wpuszczenie do kraju kilkudziesięciu tysięcy Rosjan, który wyjeżdżali z kraju w obawie przed represjami i mobilizacją. W 2023 r. rząd GM wyszedł z projektem ustawy o tzw. agentach zagranicy, a wkrótce potem z ustawą wymierzoną w środowiska LGBTQ+. Oba te projekty, przyjęte w 2024 r. do złudzenia przypominają represyjne ustawy przyjęte wcześniej w Rosji.

Gruziński paradoks polega więc na tym, że przy niemal totalnym poparciu dla zachodniej ścieżki rozwoju, obywatele i obywatelki Gruzji po raz kolejny – bo w tej chwili wszystko wskazuje na to, że Gruzińskie Marzenie utrzyma się u władzy — wybrali rząd, który ich od tej perspektywy konsekwentnie oddala. Tym razem nie było tu już żadnej gry i niedomowień. Instytucje unijne mówiły wprost o działaniach rządu GM jako przeszkodzie dla dalszego procesu integracji i groziły sankcjami. Po wyborach w powietrzu zawisła kwestia zawieszenia ruchu bezwizowego dla obywateli i obywatelek Gruzji.

Droga Mołdawii na Zachód bardzo długa zdawała się być bardziej kręta niż gruzińska. Krajem latami rządziła oligarchiczna mafia, powiązana z Kremlem. Stojący na jej czele Vlad Plahotniuc, jedna z najciemniejszych figur w historii kraju, nawet swoim patronom dopiekł na tyle, że w 2019 r. Moskwa wsparła powołanie w Mołdawii koalicyjnego rządu składającego się z sił prorosyjskich i proeuropejskich, co pozwoliło wyeliminować Plahotniuca z systemu politycznego. Wtedy sytuacja Mołdawii zaczęła się w szybkim tempie zmieniać. W 2020 r. wybory prezydenckie wygrała otwarcie prozachodnia polityczka Maia Sandu, a rok później w przyspieszonych wyborach parlamentarnych jej Partia Działania i Solidarności (PAS), która wzięła się za reformy wymierzone w oligarchów i korupcję.

W 2022 r. Mołdawia, inaczej niż Gruzja, zerwała z Rosją i jednoznacznie wsparła Ukrainę, zdywersyfikowała też dostawy energii, by pozbyć się zależności od rosyjskich paliw. Dzięki zdecydowanych krokom Sandu i jej PAS-u, kraj wskoczył na ekspresową ścieżkę integracji z UE. W 2022 r. Mołdawia razem z Ukrainą otrzymała status kandydata. KE pominęła wtedy Gruzję, która zamiast tego otrzymała listę rekomendacji, czyli obszarów działania państwa, wymagających pilnej naprawy. Gruzja dostała status kandydata rok później, choć na wyrost i bardziej w formie zachęty do dalszej pracy nad sobą. W tym czasie Mołdawia otwierała już proces negocjacji akcesyjnych z Unią.

Przed pierwsza turą wyborów prezydenckich eksperci i prozachodnia część mołdawskiej opinii publicznej była przekonana o reelekcji Sandu. Podobnie, jak o pewnym zwycięstwie w powiązanym z wyborami tzw. referendum europejskim, w którym obywatele Mołdawii wypowiadali się w sprawie włączenia do zapisów konstytucji kwestii integracji z UE. Choć wydawałoby się, że ostatnie lata to dla Mołdawii pasmo sukcesów, że w końcu pojawiła się jakaś pozytywna dynamika polityczna i otworzyło się geopolityczne okno możliwości, to wyniki wyborów i referendum zawiodły oczekiwania.

Sandu w drugiej turze wyborów może przegrać z kandydatem tradycyjnie prorosyjskiej Partii Socjalistów Alexandrem Stoianoglo, a w referendum na rzecz proeuropejskich zmian w konstytucji przeważyło zaledwie pół procent głosów. Winą za to obarczono działającego w imieniu Kremla byłego oligarchę Ilana Shora, który działając z Moskwy, uruchomił na masową skalę wyborczą korupcję, kupując w ten sposób wg różnych szacunków od 100 do 150 tys. głosów. Wynik wyborów i referendum jednak uznano, tyle, że w Mołdawii pojawiły się obawy, że jeśli Sandu przegra wybory prezydenckie, to jej partia przegra przyszłoroczne wybory parlamentarne i do władzy znów dojdą partie sympatyzujące z Rosja. A wtedy, tak jak w przypadku Gruzji, byłoby to jak dwa kroki wstecz po tym, jak udało się wykonać krok do przodu.

Nadzieję daje jedynie to, że prorosyjskim siłom w Mołdawii łatwiej lawirować w relacjach z Kremlem i Zachodem, bo w odróżnieniu od Gruzji, Mołdawia nie ma granicy z Rosją. Ma za to granice z Rumunią i ponad milion obywateli, którzy już teraz są obywateli UE, bo otrzymali rumuńskie paszporty.

Powojenny europejski soft power polegał na oferowaniu członkostwa w klubie najbogatszych państwa świata, dobrobyt i wzrost poziomu życia w zamian za spełnienie wyśrubowanych standardów ustrojowych, prawnych i gospodarczych. Po upadku bloku wschodniego ta oferta była właściwie bezkonkurencyjna. Do UE wstąpiła Szwecja, Finlandia, a potem państwa Europy Środkowej, w tym Litwa, Łotwa i Estonia – bałtyckie republiki z doświadczeniem sowieckiej okupacji. Każdy, kto pamięta lata przed polską akcesją do wspólnoty, wie, że Unia Europejska nie musiała się reklamować, zachęcać, ani przekonywać do siebie. Błękitna flaga ze złotymi gwiazdami świeciła tak silnym blaskiem, że w referendum akcesyjnym aż 77 procent Polaków zagłosowało za ratyfikacją unijnych traktatów.

To podejście już nie działa i dobrze widać to na przykładzie Gruzji i Mołdawii, które poddawane są silnej rosyjskiej presji. Rosja nigdy nie było dobra w budowaniu soft power, nawet teraz, kiedy Putin pręży muskuły na szczycie BRICS, wszyscy rozumieją, że Kreml nie jest w stanie zaoferować żadnej rozwojowej alternatywy i proponuje, co najwyżej, budowanie równoległych struktur na wzór tych zachodnich. W miejscach, gdzie Rosja chce zachować wpływy, stosuje więc hard power, czyli wojnę – tak jak w Gruzji w 2008 r. i w Ukrainie od 2014 r. Ucieka się także do działań hybrydowych, czyli destabilizacji systemów politycznych przez pogłębianie polaryzacji, wzbudzanie nienawiści, podżeganie do przemocy i korupcję, w tym wyborczą.

Poza wyborczą korupcją głównym czynnikiem destabilizującym w Gruzji i Mołdawii jest strach przed wojną, która może być skutkiem jednoznacznego wyboru zachodniego wektora geopolitycznego. Nic dziwnego, że w społecznych nastrojach przeplata sie chęć integracji europejskiej z obawą, że Rosja może wymierzyć karę, którą prezentuje w Ukrainie – wojnę, śmierć i zniszczenie. W takich okolicznościach nietrudno dojść do wniosku, że może lepiej jakoś po cichutku przeczekać w kąciku Europy czas zawieruchy, nie drażnić Putina, a potem się zobaczy. Dlatego w Mołdawii proeuropejskie nastroje wyhamowały, a Gruzja pogrąża się w politycznej niepewności.

Tymczasem w Unii Europejskiej wciąż panuje przekonanie, że członkostwo jest formą nagrody za dobre sprawowanie, ale aspirujące kraje same muszą wykrzesać wewnętrzną motywację do reform i wejścia w proces akcesyjny. To w gruncie rzeczy słuszne założenie, ale na czasy pokoju.

Środki, którymi Unia tradycyjnie operuje, nie mają szans z działami, które wytacza Rosja. Nawet wielomilionowe unijne inwestycje strukturalne prowadzone są w krajach kandydujących, nie mają takiej siły przekonywania, jak gotówka, którą chociażby w Mołdawii wręczali prorosyjscy aktorzy zubożałym ludziom w zamian za ich głosy. Rzetelne tłumaczenie, że ekonomiczne efekty reform i inwestycji, które finansowane są ze środków UE, będą odczuwalne za kilka albo kilkanaście lat, nie są w stanie konkurować ze pieniędzmi, które pojawia się tu i teraz, które można od razu przeznaczyć na konsumpcję.

W Gruzji i Mołdawii nie trzeba wcale mocno przekonywać elit politycznych i społeczeństw o przewadze europejskiego modelu politycznego i gospodarczego. Setki tysięcy Gruzinów i Mołdawian, którzy pracują na Zachodzie, są w stanie osobiście o tym zaświadczyć. Ale ostatnie wyborcze doświadczenie, zarówno w Gruzji i Mołdawii pokazuje, że czegoś wciąż brakuje, by ścieżka eurointegracji stała się dla tych państw ścieżką bez odwrotu.

By zyskać przewagę nad rosyjską propagandą, dezinformacją i korupcją musimy w Europie wymyślić na nowo opowieść, która z jednej strony pokaże, że członkostwo w Unii Europejskiej ma konkretne przełożenie na poprawę jakości życia poszczególnych obywateli w krajach, które do niej dołączą. Zaś z drugiej strony, musi być przekonująca, że przynależność do europejskiej rodziny oznacza stabilności bezpieczeństwo, zarówno dla starych państw Unii, jak i jej potencjalnych nowych członków.

Niestety, spora część Mołdawian, jak i Gruzinów dostrzega, że wewnątrz samej Unii brakuje spójnej narracji, która jednoczyłaby wszystkie państwa członkowskie wobec kluczowych wyzwań przyszłości. Najlepszy przykład z brzegu to Viktor Orbán, niezrażony zarzutami wobec prawidłowości procesu wyborczego już jedzie do Tbilisi, by złożyć gratulacje politykom Gruzińskiego Marzenia.

Jeszcze wyraźniej niż podziały i kryzysy wewnątrz samej Unii, Gruzini i Mołdawianie widzą, że Zachód mimo wszystkich swoich przewag, nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa Ukrainie. Jeśli to się nie zmieni, to Mołdawii i Gruzji może zabraknąć odwagi na europejski eksperyment.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version