Przeciętna mieszkanka zglobalizowanego Zachodu dziennie otrzymuje tyle informacji, ile człowiek średniowiecza gromadził przez całe życie. Wiedza o świecie najczęściej kończyła się wtedy na znajomości najbliższego otoczenia, newsy docierały z opóźnieniem tak dużym, że po drodze przestawały zasługiwać na to miano. Kwitły plotki, zabobony, teorie spiskowe. Ważne informacje docierały poniewczasie albo wcale.

Dzisiaj sytuacja jest całkowicie inna: bezustannie, z każdej możliwej szczeliny, bombardują nas niezatrzymujące się nigdy doniesienia. Z tego, co słyszymy, oglądamy, czytamy, budujemy sobie różne hierarchie ważności, opisy świata. Jednak, chociaż technologiczna akceleracja doprowadzona do obłędu sprawia, że informacje nigdy się nie kończą, a sposoby ich przekazywania są ciągle ulepszane, to mózg współczesnego człowieka nie różni się znacząco od mózgu człowieka żyjącego w XIII stuleciu. My też nie jesteśmy w stanie tego przetrawić, bo ewolucja organizmów żywych przebiega zdecydowanie wolniej niż technologiczne rewolucje. I właśnie dlatego zdecydowana większość codziennej dawki informacji nam umyka. Jest tylko męczącym szumem z tyłu głowy, nie ma żadnej postaci, nie przekracza progu naszej świadomości, nic nam z niej nie zostaje oprócz lęku, że coś tracimy.

Tymczasem jedynym, co naprawdę tracimy, jest umiejętność skupienia uwagi. Trzeba wielkiego, przeważnie strasznego i przerastającego nas wydarzenia, żebyśmy umieli się skoncentrować. Nie ma wtedy innych tematów. Przez chwilę społeczeństwo odbudowuje więzy, działa razem, bez problemu definiuje wspólne dobro. Kiedy oglądam godziny nagrań z miejsc zniszczonych przez wielką powódź, to oprócz potwornych zniszczeń widzę wzajemną pomoc, życzliwość, wsparcie. Widzę, jak w działaniu objawia się solidarność.

Niezależnie od tego, jak wiele informacji jestem w stanie przyswoić i jak bardzo męczy mnie ich nadmiar, uważnie słucham naukowców, którzy biją na alarm

Pomoc ma różne oblicza: od układania worków z piaskiem i umacniania wałów przeciwpowodziowych, poprzez wspólne sprzątanie tego, co zostawiła po sobie woda i przekazywanie darów, aż po akcje ratownicze i ewakuowanie tych, którzy nie zdążyli w porę opuścić swoich domów. Jest w tym wielkim nieszczęściu potężna dawka nadziei, że człowiek może innemu człowiekowi bezinteresownie dać wsparcie. Hasła, które słyszę w tych wszystkich materiałach najczęściej, to po pierwsze: „dobro wraca” i po drugie: „nie mogę siedzieć bezczynnie, kiedy jestem potrzebna”.

Wyjątkowo mocno poruszają mnie historie tych, którzy ratują zwierzęta. Media pełne są zdjęć ocalonych psów i kotów. Widziałam także, jak dobry człowiek podał patyczek tonącemu szczurowi. W zdewastowanym Kłodzku udało się ocalić jeże, którymi na co dzień opiekuje się tam pan Jerzy Gara. Dosłownie w kilka minut po jego apelu w mediach społecznościowych znaleźli się dobrzy ludzie, którzy pomogli przewieźć małe kolczaste żywe kulki w bezpieczne miejsce. Pan Mikołaj z Czechowic-Dziedzic razem z żoną uratowali gołębie, kury i psa, którego zostawiono przywiązanego na łańcuchu na działce niedaleko ich domu.

Zresztą wiele zwierząt zginęło właśnie dlatego, że ich opiekunowie zapomnieli o tym, żeby otworzyć ptakom woliery, a psy przynajmniej uwolnić z łańcuchów i zamkniętych kojców, żeby miały jakąkolwiek szansę na przeżycie. Jednak jeszcze o wiele gorzej wygląda sytuacja zwierząt hodowlanych, dla których nie ma w polskim prawie procedur ewakuacyjnych, ponieważ traktowane są jak rzeczy, składniki ruchomego majątku, nie jak ktoś, kto żyje, czuje i ma jakiekolwiek prawa. Nie chcę myśleć o rozmiarach tej przerażającej hekatomby.

Dlaczego piszę o zwierzętach, skoro tak wielu ludzi ucierpiało? Właśnie dlatego, że staram się skupić moją rozedrganą uwagę na konkrecie, od którego nie chcę dać się oderwać także wtedy, kiedy wody opadną, zacznie się wielkie sprzątanie i jeszcze większe polityczne rozliczenia, które pogrążą nas w jałowym jazgocie przerzucania odpowiedzialności.

Niezależnie od tego, jak wiele informacji jestem w stanie przyswoić i jak bardzo męczy mnie ich nadmiar, uważnie słucham naukowców, którzy biją na alarm. Widzimy, że wobec potęgi żywiołu nie ma silnych. Jeśli nie zmienimy sposobu działania, takie zjawiska będą coraz częstsze. Presja wywierana przez człowieka na przyrodę to gwałt, którego ofiarą na koniec sami jako gatunek padniemy, ciągnąc za sobą inne żywe organizmy. Wedle modeli opracowanych przez specjalistów zmiany antropogeniczne jeszcze da się odwrócić albo chociaż zatrzymać. Za kolejne 1,5 stopnia globalnego ocieplenia to już nie będzie możliwe. Potrzebujemy natychmiast radykalnej troski o wszystko, co żyje.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version