Jeremiasz krótko po studiach sporo się przeprowadzał, krążył między kilkoma dużymi miastami, żeby znaleźć swoje miejsce na ziemi. Nigdzie nie był w stanie osiąść na dłużej. Spokój przyniósł mu dopiero powrót do trzykondygnacyjnego rodzinnego domu w Konstancinie. Tam czuje się bezpiecznie, tam zawsze ktoś szepnie dobre słowo albo akurat będzie miał ochotę pograć w planszówki. Był moment, gdy w jego domu mieszkało 14 osób. Dziadkowie, rodzice, rodzeństwo, wujek z żoną i dziećmi. Oraz dwójka kuzynów, którzy – gdyby nie mama Jeremiasza – trafiliby do domu dziecka. Nie wszyscy mieli czas codziennie spotkać się przy posiłku, ale wspólne niedzielne obiady były rytuałem. Niedawno to się nieco zmieniło, dziadkowie zmarli, część rodzeństwa się wyprowadziła.
Zrobiło się nieco luźniej, ale i tak jest na tyle tłoczno i gwarno, że Jeremiasz nie odczuwa samotności. – Gdy mieszkałem sam, bywało mi smutno. Lubię się czasem odizolować, pobyć za swoimi myślami, ale ta cisza pustego mieszkania mnie przytłaczała – podkreśla.
Dom pełen ludzi to układ, w którym nie da się uniknąć kłótni. Zazwyczaj wynikają z nagłych emocji i chwilowych nieporozumień. Zwykle dotyczą błahych tematów. Jeremiaszowi czasem zdarzało się posprzeczać z dziadkiem o poglądy polityczne – on jest lewicowy, dziadkowi bliżej było do prawicy. Ta relacja nauczyła go jednak, że można się dogadać właściwie z każdym – nawet jeśli ma całkowicie inny światopogląd.
Dorastanie w wielopokoleniowej rodzinie sprawiło, że łatwiej mu nawiązywać znajomości. Nauczył się, że trzeba się dzielić i brać pod uwagę potrzeby innych. Potrafi też szybko rozładowywać napięcia w grupie. A jeśli czuje, że ktoś z jego kolegów jest toksyczny, nie ma wewnętrznego przymusu trwania przy takiej osobie. Bliskie relacje w domu zdejmują presję poszukiwania przyjaciół za wszelką cenę.
– Tylko z relacjami romantycznymi jest nieco gorzej – wzdycha. Chciałby spotkać kogoś, kto będzie chciał nie tylko się z nim związać, ale też stać się częścią jego rodziny. Dla potencjalnych partnerek to może być zbyt duży ciężar do dźwignięcia – do tej pory dostawał takie sygnały. Jednak nie jest w stanie się ugiąć, bo czułby, że za dużo traci, gdyby miał się oderwać od swojego systemu rodzinnego na rzecz budowania związku.
Dodaje: – Ale się nie załamuję, ludzie są w różnych sytuacjach życiowych i znajdują swoje drugie połówki mimo okoliczności. Na mnie pewnie też ktoś gdzieś tam czeka.
Życie sobie, deklaracje sobie
W rodzinach wielopokoleniowych żyje 22 proc. Polaków – wynika z badań CBOS. Wizja mieszkania z rodzicami i dziadkami największą popularnością cieszy się wśród młodych. Z raportu „Szczęśliwy dom. Mieszkanie na osi czasu” wynika, że 62 proc. osób między 18. a 25. rokiem życia aprobuje taki wielopokoleniowy model, a 25 proc. byłoby chętnych, by w takich warunkach rozwijać własną rodzinę.
Demograf Mateusz Łakomy zwraca jednak uwagę, że deklaracje sobie, a życie sobie. –Młodzi mieszkający z rodzicami rzadziej decydują się na dziecko niż ci, którzy mają własne mieszkanie. W grę wchodzi bowiem często opieka nad starszymi rodzicami – chorymi lub niepełnosprawnymi – a to obniża prawdopodobieństwo takiej decyzji. Jest to ogromne obciążenie emocjonalne i psychiczne, które często spada na kobiety – podkreśla.
Zauważa, że dużo lepiej sprawdza się mieszkanie osobno, ale blisko siebie – tak, by można było się wspierać, ale zachować prywatność. Do tego z perspektywy społecznej i emocjonalnej posiadanie własnego mieszkania jest sygnałem zaradności, niezależności, statusu. – Życie z rodzicami może, często nieświadomie, sugerować zależność – emocjonalną lub finansową – co bywa barierą przy tworzeniu nowych relacji – mówi Łakomy.
Jednocześnie państwo coraz wyraźniej zmierza w kierunku tzw. deinstytucjonalizacji opieki – czyli zakłada, że to rodzina będzie pierwszym i głównym źródłem wsparcia dla osób starszych. Demograf przestrzega: – To jednak niesie poważne konsekwencje dla pokolenia „kanapek”, które musi godzić opiekę nad dziećmi i starszymi rodzicami. Może odbijać się na ich dobrostanie psychicznym i rodzić frustrację.
Niezależny lokator
– Coraz częściej się zastanawiam, czy to była dobra decyzja – mówi Mateusz. Wrócił do domu rodzinnego cztery lata temu. Rozstał się wtedy z partnerką i przeszedł w pracy na tryb zdalny. Uznał, że nie ma sensu płacić za wynajem w Warszawie. To miał być reset. Przystanek na chwilę. Ale życie poukładało się inaczej.
W domu są też brat Mateusza, jego żona i dwójka dzieci. Choć teoretycznie dzieli ich tylko jedno piętro, kontakt jest znikomy. – Potrafimy się nie widzieć tygodniami – przyznaje. Brak bliskości to jednak nie jest największy problem. Znacznie bardziej bolesne dla Mateusza jest to, jak brat traktuje rodziców – niczym służbę czy darmowych opiekunów dzieci.
– Są na emeryturze, mają prawo do własnego życia, do odpoczynku. Tymczasem muszą odwoływać wizyty u lekarzy, bo mój brat im w ostatniej chwili „wrzuca” dzieci do pilnowania. Jakby byli wciąż na etacie – mówi z frustracją.
Za bratową też nie przepada – uważa, że jest toksyczna i nadmiernie skupiona na sobie. Izoluje się więc i od niej, żeby chronić siebie. Od lat zmaga się z depresją. Ostatnio miał epizod załamania. Wziął wolne w pracy, musiał się zatrzymać. – To nie jest sytuacja, która sprzyja zdrowiu psychicznemu – mówi.
Relacja z rodzicami też nie jest łatwa. Mają inne spojrzenie na świat. Kiedy mówi o lekach i terapii, nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem. Coś się jednak powoli zmienia. Stara się ich edukować i zauważa, że czasem coś zaskoczy.
W domu funkcjonuje jak niezależny lokator. Sam gotuje, dokłada się do rachunków. – Traktuję to miejsce trochę jak wynajęty pokój. Tylko tyle i aż tyle – podsumowuje. Kiedy potrzebuje przestrzeni psychicznej, mówi, że wyjeżdża w Bieszczady. To hasło klucz. Znaczy: nie przeszkadzać.
Nie ma wspólnych obiadów, przesiadywania razem. Mama by chciała. Ale dla Mateusza to byłoby zbyt dużo. – Za dużo napięć. Za dużo rozczarowań. Wolę dbać o siebie – przyznaje.
Jest świadomy, że życie z rodzicami to dla wielu sygnał, że jest przegrywem. Zdarza mu się tak o sobie pomyśleć, ale nie pozwala, żeby to definiowało jego wartość. Wie, że jeszcze rok, dwa i stąd wyfrunie. I raczej już nie wróci.
Zgodnie pod jednym dachem
Psycholożka Katarzyna Wieloch twierdzi, że do powrotu do mieszkania z rodziną trzeba się dobrze przygotować. I już na wstępie ustalić zasady współżycia. Otwarta komunikacja pozwala ograniczyć konflikty.
– Gdy musimy „żyć na kupie” ze względu na losowe zdarzenia i okoliczności, może nam się wydawać, że jesteśmy skazani na męczarnie. Ale wcale nie musi tak być. Można współdomownikom zaproponować rozmowę – podpowiada.
Zachęca, by uczulić członków rodziny, żeby znaleźli wolne dwie godziny, by był czas na przedyskutowanie wszystkiego i ustalenie reguł, żeby nie odbywało się to w pośpiechu. – Warto jasno poinformować o swoich granicach. Na przykład mówiąc: „W czwartki mam ważne spotkania online i pod żadnym pozorem nie można mi wtedy przeszkadzać”. Istotne jest też, by nie tylko opowiedzieć o swoich potrzebach, ale też wysłuchać innych i wypracować rozwiązanie, które pozwoli na zgodne życie pod jednym dachem – mówi Wieloch.
Psycholożka zdaje sobie sprawę, że nawet mimo dobrych chęci z niektórymi członkami rodziny i tak trudno będzie się porozumieć – wtedy można skorzystać z pomocy zewnętrznego mediatora. Ewentualnie zastanowić się, czy nie mamy szans na pomieszkanie u znajomych czy innych bliskich. – Na pierwszym miejscu, jeśli to możliwe, powinniśmy w takiej sytuacji stawiać swoje zdrowie psychiczne – podkreśla.
Przyznaje przy tym, że życie w rodzinie wielopokoleniowej – jeśli oczywiście nie wiąże się z ciągłymi konfliktami – może przynieść wiele korzyści: większe bezpieczeństwo finansowe i idący za nim spokój, realizację potrzeb emocjonalnych, wsparcie w chorobie. Do tego dzieci mogą rozwinąć wyższą inteligencję emocjonalną i lepsze umiejętności społeczne. – Taki sposób życia to też odpowiedź na pogłębiający się kryzys samotności i nie zdziwię się, jeśli coraz więcej osób będzie się na to decydować – stwierdza psycholożka.
Seria kompromisów
Na podwórku stoją dwa domy. W jednym żyje Kasia z mężem, trzyipółletnim synem i babcią, drugi zajmują jej rodzice. Po 10 latach życia w Warszawie uznała, że ma dość tego pędu, smogu, wiecznego wyścigu szczurów. Jej partner czuł podobnie. Do tego wraz z nastaniem pandemii zrozumieli, że bez problemu mogą pracować zdalnie. Dlatego pod koniec 2020 r. zapadła decyzja, że wracają na Podlasie, tam gdzie są korzenie Kasi. – Poza zmęczeniem stolicą doszły też względy praktyczne. Nie da się wychowywać dzieci bez swojej wioski. My byliśmy jednymi z pierwszych wśród znajomych, którzy mieli dziecko. Trudno byłoby o zrozumienie i wsparcie. A moi rodzice naprawdę chcieli być dziadkami – mówi.
Para ma też dwa psy po przejściach, wzięli je ze schroniska. Warszawski hałas nie sprzyjał zwierzętom, były nerwowe. Poza tym sporo oszczędzają na czynszu. I mają więcej przestrzeni, plus zieleń dookoła.
Kasia czuje, że jest mniej zestresowana. Kiedy oboje z mężem zachorują, jest zawsze ktoś, kto zajmie się dzieckiem. Albo pomoże przy codziennych sprawach, jak zakupy czy naprawa samochodu. Kobieta miała obawy – gdy wyprowadzała się z domu, jako 18-latka czuła, że ucieka od napięć i konfliktów. Jest już jednak po swojej terapii, a i jej rodzice zmienili się i dojrzeli.
Ze spokojem przyjmuje też, gdy babcia wciska dziecku czekoladki albo denerwuje się, że na grządce są posadzone nie te kwiatki, co trzeba. Ma 90 lat i Kasia rozumie, że pewnych rzeczy w jej zachowaniu już się nie zmieni. – Uczymy się tego, że budowanie wspólnej wioski to seria kompromisów, ale nadal warto – uśmiecha się.
Zresztą od chwilowego dyskomfortu ważniejsze jest dla niej tworzenie społeczności, więzi. Widzi, że jej syn też na tym korzysta. Szybko nauczył się mówić, nie boi się ludzi. Rozumie, że inni mogą mieć różne potrzeby i należy to szanować, że nie każdy widzi świat tak samo.
Trochę ucierpiały kontakty ze znajomymi, ale pewnie i tak by do tego doszło, bo już samo posiadanie dziecka wiele zmienia – żeby więzi z niektórymi się nieco rozluźniły, nie trzeba było przeprowadzki. A dla tych najbliższych przyjaźni odległość nie stanowi przeszkody. Chociaż Kasia z mężem próbują też budować lokalną siatkę znajomości, ale bez pracy na miejscu to trudne. – Wszystko przyjdzie z czasem. Na razie czekamy na drugie dziecko i cieszymy się sielanką – zapewnia.