Czas pędzi na łeb na szyję, a ja mam imperialne pragnienia, bo chciałabym zawrzeć w tym felietonie jakąś myśl, która przetrwa, chociaż chwilę dłużej, niż żyje jętka jednodniówka. Cóż jednak, jeśli przychodzą mi do zmęczonej informacyjnym szumem głowy wyłącznie dwie złote myśli, które ewentualnie mogłyby zasłużyć na podkreślenie wężykiem i wyrycie na blachę.
Autorem pierwszej był mój wuj Jarda, wybitny profesor biologii, który, ilekroć zamyślił się nad złożonością oraz różnorodnością ludzkiej natury, zwykł wzdychać i mówić: „Każdy jest jakiś”. Kocham to powiedzenie, bo jest w nim mądrość uniwersalna, oczywista i jednocześnie daleka od banału. Doceniam przy tym także otwartość maksymy, bo wuj nigdy nie sprecyzował, jaki właściwie każdy jest, ale pozostawiał nas ze wspaniale ogólnym „jakiś”, w które można było sobie wpisać dowolne cechy, przy jednoczesnym uzmysłowieniu sobie wielości dostępnych egzystencjalnych możliwości. Korzystam z tej myśli skrzydlatej, kiedy mnie ktoś zdenerwuje albo kiedy nie rozumiem czyichś motywacji bądź hierarchii życiowych priorytetów. „Każdy jest jakiś” – mówię sobie i z melancholijnym półuśmiechem, ale i z ciekawością ruszam dalej.
Druga maksyma, która nieodmiennie od lat mi towarzyszy, wypowiedziana została przez postać literacką, a konkretnie mojego ulubionego dziadka moich ulubionych dzieci z mojego ulubionego Bullerbyn. Poczciwina ten, podobnie jak wuj biolog, miał zwyczaj popadać w zamyślenie nad światem, a gdy osiągało ono poważną głębię, mawiał: „Ho, ho, tak, tak”. I to jest po prostu piękne, piękne, bo proste, bo nie ma w tym ani przesady, ani braku zaangażowania. Jest spora doza dystansu, lecz jest też czułość, wyrozumiałość i, na koniec, afirmacja. Bo chociaż „ho, ho”, to jednak „tak, tak”.
