Kampania do europarlamentu na szczęście kończy wyborczy trójskok i daje wyborcom trochę oddechu przed kolejnym starciem. Uczestnicy tej politycznej wojny też bardzo potrzebują przerwy, nowych politycznych strategii i narracji, bo stare już się nie sprawdzają. Koalicja 15 października ma tu pewną przewagę – pracują na nią działania Andrzeja Dudy. Ale to może nie wystarczyć.

Ta kampania była wyjątkowo krótka i chyba wszyscy przyjęli to z ulgą. Zaledwie dwa miesiące temu wybraliśmy samorządowców, a już trzeba znów iść do urn. Ta kampania miała być też inna, a jednak nie była. Toczyła się bez wielkich emocji i wyraźnych kamieni milowych. Donald Tusk miał tym razem jeździć po Polsce, ale chyba jako premier nie ma na to czasu. A sami kandydaci nie przyciągają takich tłumów jak lider. Jarosław Kaczyński niby jeździł, ale chyba głównie po pieniądze od sympatyków. Gdzie się nie pojawił, tam promował Fundację Biało-Czerwoni, która ma być apolitycznym – a raczej apartyjnym – zapleczem partii.

Najsilniejszą emocją widoczną w tej kampanii była niechęć struktur do przyszłych europosłów. Najbardziej w Prawie i Sprawiedliwości, które do Brukseli wysyła ludzi w partii, delikatnie mówiąc, niepopularnych. Kamiński, Obajtek, Wąsik, Kurski to politycy, którzy właściwie sami muszą prowadzić sobie kampanie, bo struktury lokalne dość ostentacyjnie nie chcą na liderów list pracować. Trudno się z resztą dziwić, bo nikt nie chce pracować wyłącznie po to, żeby potem kto inny zarabiał dziesiątki tysięcy euro.

Oś konfliktu została określona na samym początku kampanii: „albo Moskwa, albo Bruksela”. I dalej jakoś to się dość niemrawo toczyło. Wzajemne oskarżenia o prorosyjskość chyba straciły już na aktualności i nie wywołują w wyborcach spodziewanych emocji. Zielony Ład i Pakt Migracyjny też specjalnie nie poruszają. Tu wyborcy nie rozumieją do końca, kto zawinił, co chciał załatwić, a czego nie dał rady. Nie jest też dla wyborców jasne, jak to migrantami, elektrycznymi samochodami i piecami gazowymi będzie. Wobec tego prawicy została wyłącznie wojna z przytwierdzonymi do butelek nakrętkami, a koalicji 15 października pokazywanie afer PiS. Tyle tylko, że i to niewiele już zmienia. Elektoraty okopały się na pozycjach i nic ich nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe (cytując prezesa Kaczyńskiego oczywiście). Wszystko zależy od mobilizacji i jej wywołanie było celem końcówki kampanii.

Ale teraz gracze powoli zaczynają już myśleć o tej najważniejszej bitwie – o Pałacu Prezydenckim. Tu muszą wymyślić coś nowego, co ponownie rozbudzi wyobraźnię wyborców, bo widać wyraźnie, że elektoraty są zniechęcone. I tu koalicja 15 października jest w znacznie lepszej sytuacji niż Zjednoczona (zobaczymy jak długo) Prawica. Narracja: „musicie wybrać naszego prezydenta, bo z tym to się w ogóle nic nie da załatwić”, sama ciśnie się na usta. W dodatku jest zgodna z prawdą.

Andrzej Duda cały czas próbuje iść na zwarcie z rządem i cały czas zapowiada, że na coś nie pozwoli, a czegoś nie podpisze. Tym samym daje Donaldowi Tuskowi i jego koalicjantom argument na następną kampanię. Sprawa jest bowiem zero-jedynkowa: albo wyborcy dadzą szansę na realizację programów i obietnic koalicji 15 października, albo nie. Andrzej Duda dowiódł, że prezydent z PiS-u na zawsze pozostanie w PiS-ie i partyjną legitymację może oddać, ale nigdy się jej nie wyrzeknie. Oczywiste jest zatem, że następca z PiS też taki będzie. I doprawdy nie ma znaczenia czy do starcia stanie Beata Szydło, Mateusz Morawiecki czy Tobiasz Bocheński. PiS mogłoby oczywiście postawić na kogoś z mniej oczywistym partyjnym życiorysem. Ale nie postawi, bo dla prezesa Andrzej Duda wykazał się kilka razy zbyt dużą niezależnością. To nie żart, prezes Kaczyński naprawdę tak myśli.

Antypisowska narracja o prezydencie sypiącym piach w tryby może jednak nie wystarczyć za rok. Wyborcy, i to każdej partii, najbardziej lubią, kiedy ich wybrańcy mają realną siłę, umieją przeprowadzać swoje pomysły i nie muszą się na nikogo oglądać. W elektoracie KO, Lewicy i Trzeciej Drogi już widać pewne zniecierpliwienie, że wszystko dzieje się za wolno. Najwyraźniej jest ono spore, bo na wiecu 4 czerwca – który był największym wydarzeniem zorganizowanym przez KO w tej kampanii – premier odniósł się właśnie do tych oczekiwań wyborców, mówiąc, że czasem ruga swoich ministrów tak, że uszy puchną, bo też by chciał wszystko szybciej. Za rok to zniecierpliwienie będzie jeszcze większe. Można zatem już teraz zacząć obstawiać, że wojna między rządem a urzędującym prezydentem przybierze na sile. Mniej więcej po wakacjach, bo wtedy kampania prezydencka zacznie się rozkręcać na dobre.

Tylko co z tym nowym programem, który może tchnąć w wyborców nowe emocje i na nowo ich zmobilizować? Otóż na razie kompletnie nic. Można uznać, że pewną zapowiedzią takiego programu – a może raczej stylu prezydentury – jest usunięcie krzyży z warszawskich urzędów. Rafał Trzaskowski być może – ale nie ma pewności, bo w sprawie usunięcia krzyży komunikacja Ratusza jest w najlepszym razie szczątkowa, a w najgorszym po prostu beznadziejna – pokazuje, że będzie pierwszym od prawie 20 lat prezydentem, który nie będzie klękał przed hierarchami Kościoła Katolickiego. Być może, bo nie ma żadnej pewności, że to przemyślana strategia na następny rok kampanii. Czy jakaś partia ma wizję, którą już teraz dałoby się zarysować? Nie. Jedni wystawią kobietę i to będzie znak, że są progresywni i nowocześni. Inni znajdą polityka formatu prezydenckiego, którego „nie trzeba się będzie wstydzić” i to wyborcom będzie miało wystarczyć. Trzeci postawią na celebrytę lub celebrytkę, żeby nie obciążać kandydata własnym logo. Mogą wreszcie być i tacy, którzy w ogóle nie wystawią kandydata, żeby nie przegrać.

W tej dość sztampowo rysującej się politycznej przyszłości namieszać może… Centralny Port Komunikacyjny. Tak, wiem, nijak się to nie łączy z wyborami prezydenckimi, a jednak widzę powiązanie. Otóż cała sprawa CPK pokazuje, że w wyborcach nastąpiła pewna zmiana. Do głosu doszły pokolenia, które nie tylko chcą, ale uważają, że to oczywiste, że duży kraj w Europie, który ma miejsce przy stole negocjacyjnym w Brukseli, stać na inwestycje w wielkie projekty rozwojowe. To nie może być kompletnie dla nikogo niezrozumiały przekop Mierzei, ale już wielki hub pasażerski i transportowy jest dla wielu zupełnie oczywistą inwestycją. Zwłaszcza dla wyborców, którzy latając po Europie, przesiadają się we Frankfurcie czy w Amsterdamie. I nie wiedzą, żadnego powodu, żeby tak wielki port nie mieścił się we wschodniej Europie. A jeśli we Wschodniej, to dlaczego nie u nas. Analiza tej zmiany może wyznaczyć kierunek nowych wizji kandydatów na prezydenta.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version