Dlaczego lobby myśliwskie w Sejmie wciąż jest tak silne i wpływowe? Posłowie 9 stycznia głosowali nad projektem (autorstwa Polski 2050) zmiany ustawy o broni i amunicji, zakładającym wprowadzenie obowiązkowych badań okresowych dla myśliwych. Skończyło się odrzuceniem już w pierwszym czytaniu.

Kto wie, jak potoczyłoby się to głosowanie, gdyby afera w Polskim Związku Łowieckim wybuchła na początku, a nie dopiero pod koniec stycznia. W połowie zeszłego tygodnia PZŁ poinformował o skandalu w Zarządzie Okręgowym w Ostrołęce. Związek pisze o „rażących nieprawidłowościach w przyznawaniu uprawnień łowieckich i przyjmowaniu członków”. Potwierdziliśmy, że chodzi o kilkaset osób, które dostawały myśliwskie uprawnienia, choć nie brały udziału w kursach. W tle jest jeszcze 600 tys. zł strat po stronie PZŁ, a może i więcej, bo część dokumentacji została spalona. Sprawą zajmuje się prokuratura.

W trakcie głosowania o aferze się jeszcze nie mówiło, a koalicja rządząca przegrała je trochę sama ze sobą, trochę z PiS i Konfederacją.

Sama ze sobą, bo przeciwko projektowi, który kierował myśliwych na regularne badania (myśliwi do siedemdziesiątki musieliby się badać co pięć lat, a starsi co dwa lata), byli posłowie PSL, a kilku z KO wyjęło odważnie karty do głosowania.

– Oczywiście, że są w klubie koledzy bardzo pozytywnie nastawieni do myśliwych, ale chyba w końcu nie ma już u nas nikogo, kto naprawdę strzela – zastanawiają się politycy KO, kiedy pytamy, czy jednomyślność klubu w sprawie myśliwych jest udawana, czy prawdziwa.

Szybko się jednak okazuje, że jest wśród nich paru myśliwych. Ale ci od razu zaznaczają, że nie strzelają dla samego strzelania.

– Ja nie jestem trofeistą – podkreśla poseł KO Witold Zembaczyński. – Poluję mniej więcej od 16-17 lat, ale jestem zwolennikiem skandynawskiego podejścia do polowań. Wszystko, co upoluję, trafia do mojej kuchni i na talerz.

Zembaczyński tłumaczy, że jest zwolennikiem badań dla myśliwych po 70. roku życia. Podobnie myślą jego koledzy, którzy też wyjęli karty w trakcie głosowania. – Jak ktoś skończył 80 lat i lubi sobie postrzelać na otwartym terenie, to powinien chociaż mieć papier, że odróżnia dzika od rowerzysty. Kropka. O czym tu dyskutować? – mówi jeden z nich.

Dyskusja trwa jednak od lat i końca wcale nie widać.

W Polsce mamy 132 tys. myśliwych. To więcej niż 1/3 wszystkich uprawnionych do posiadania broni. Prawo mówi, że badania psychologiczne i lekarskie muszą przejść tylko raz, na samym początku swojej drogi.

Nie wiadomo, ilu jest dziś polujących parlamentarzystów, ale szacuje się, że ok. 30. – To rażąca nadreprezentacja – uważa Zenon Kruczyński, były myśliwy, a dziś aktywista ekologiczny. – Zgodnie ze sprawiedliwą partycypacją społeczną w Sejmie i Senacie myśliwych mogłoby być dwóch. Ale nie tylko o posłów tu chodzi. Myśliwi są też w strukturach administracyjnych. Tworzą niewidzialną, ale stalową sieć powiązań działającą na rzecz swojej organizacji i prywatnego hobby. Kiedy na biurko wójta czy innego urzędnika trafia coś, co mogłoby jakoś kolidować z myślistwem, ten od razu wie, co oznacza powiedzenie, że bliższa koszula ciału – dodaje.

Koalicja rządząca po fiasku nowelizacji ustawy o broni i wprowadzeniu badań natychmiast zapowiedziała rychły powrót projektu do laski marszałkowskiej w zmienionej formie. Na razie jednak zapadła cisza.

Kłopoty są dwa. Pierwszy to trwająca kampania prezydencka. Drugi – nie bardzo wiadomo, jak zmienić projekt, bo myśliwi w rozmowach z politykami stosują taktykę oblężonej twierdzy.

– Mam znajomych, którzy są myśliwymi, i widzę, że największym dla nich problemem jest to, że tylko myśliwym chcieliśmy robić badania, a przecież są też strzelnice. W takim razie przebadajmy każdego, kto chce strzelać. Przynajmniej odpadnie im ten argument – rozkłada ręce polityk KO.

PSL używa w przypadku badania myśliwych tych samych argumentów, co za każdym razem, kiedy na coś nie chce się zgodzić – to nie jest projekt rządowy albo tej zmiany nie było w umowie koalicyjnej. Typowy polityczny wytrych przypominający debatę o związkach partnerskich. Projekt jako rządowy będzie procedowany całymi miesiącami, a na końcu i tak nie zyska akceptacji wszystkich koalicjantów.

– Nie zgadzamy się po pierwsze dlatego, że to nie był program rządowy, a zmiany w ustawie o broni powinny wyjść z MSWiA, które powinno przede wszystkim skonsultować to z myśliwymi. Naszym zdaniem, ale także wielu myśliwych z Naczelnej Rady Łowieckiej, wprowadzenie powszechnego programu badań dla wszystkich posiadaczy broni byłoby uzasadnione. Wprowadzanie ich tylko dla myśliwych jest próbą stygmatyzacji tego środowiska, które jednak wykonuje zadania potrzebne z punktu widzenia państwa. Problemem są też koszty, bo w ustawie nie zapisano, czy państwo ma ponosić koszty tych badań – mówi Miłosz Motyka, wiceminister klimatu z PSL.

– Albo PSL to umyka, albo nie chce zobaczyć, że żaden z posiadaczy broni sportowej czy kolekcjonerskiej nie ma prawa do swobodnego używania jej w ogólnodostępnej przestrzeni publicznej. W przeciwieństwie do myśliwych – komentuje Kruczyński, który obliczył, że myśliwi wystrzeliwują rocznie w terenie ok. 2,4 mln kul.

Koszty badań, o których wspomniał Motyka, nie są wysokie – badania psychologiczne dla posiadaczy broni zaczynają się już od 250 zł. To kropla w morzu pieniędzy, których potrzeba do uprawiania myślistwa.

– Mam niezły sprzęt za kilka tysięcy złotych, a i tak polując z młodszymi ode mnie, czuję się jak biedny krewny. Mają blazery [marka sztucerów – red.] za 30 tys., do tego kamery noktowizyjne i termowizyjne za kolejne 20 tys. – opowiada Krzysztof, myśliwy z Małopolski, który poluje od ponad 30 lat.

Myśliwi to łakomy kąsek wyborczy. 132 tys. ludzi, ich rodziny, a do tego jeszcze rolnicy, bo dzikie zwierzęta wyrządzają szkody na polach. Potężny i bardzo aktywny elektorat. PSL nie chce go stracić i będzie próbowało za wszelką cenę przekonać myśliwych, że stoi po ich stronie. Dlatego, słyszymy w Sejmie, w czasie kampanii wyborczej w ogóle nie powinno się rozmawiać o polowaniach.

Co do szkód łowieckich, które zbliżają myśliwych i rolników, Kruczyński wylicza, że nie są wcale tak poważne, żeby usprawiedliwiać masowe zabijanie zwierząt. – Wartość produkcji roślinnej kraju wynosi średnio 60 mld zł. Wysokość szkód łowieckich to ok. 100 mln zł, a to stanowi 1,6 promila tej produkcji. To tak, jakby dziki, jelenie i sarny zjadły 1,6 kg z 1000 kg jakichś płodów rolnych – wylicza Kruczyński. I dodaje, że straty przy zbiorach i produkcji wynoszą 5-8 proc. jej wartości, a plony mogą się wahać rok do roku o 30 proc., zależnie od warunków wegetacji: – 1,6 promila skutkuje roczną kwotą 3 zł na jednego obywatela. To jest jedna kalarepka, pęczek rzodkiewek lub trochę ponad kilogram ziemniaków. W skali roku!

Lobby myśliwskie było w Sejmie zawsze dość mocne i zajmowało się przede wszystkim przekonywaniem, że mamy do czynienia nie z patologią, ale z kulturą łowiectwa. Jest nawet zespół ds. kultury i tradycji łowiectwa, w poprzedniej kadencji działał w Sejmie, teraz przeniósł się do Senatu. Może tam mniej rzuca się w oczy. Należą do niego posłowie i senatorowie wyłącznie z PiS i PSL.

– Przecież oni razem polują albo ich ojcowie razem polowali, to co tu się dziwić – słyszymy w Sejmie.

Myśliwi byli w Sejmie w każdych partyjnych barwach. Od starszych działaczy SLD przez młodszych z PiS do tych w średnim wieku z PO. Wystarczy przejrzeć stenogram z ostatniego posiedzenia zespołu – w ciągu roku były dwa – żeby zrozumieć, że parlamentarzystom chodzi przede wszystkim o to, że Polski Związek Łowiecki ma kłopot w porozumieniu się z nowym Ministerstwem Klimatu.

– Łowiectwo jest dziedziną, która łączy ochronę przyrody z polowaniem, posiadając przy tym walory kulturotwórcze, wychowawcze, rekreacyjne i gospodarcze – przekonuje szef zespołu, senator Józef Zając z PSL.

Cytat ze stenogramu: „Eugeniusz Grzeszczak, Łowczy Kraju, Przewodniczący Zarządu Głównego PZŁ podkreślił swoją otwartość na argumenty i gotowość do rozmów na temat eliminacji patologicznych zjawisk w środowisku łowieckim. Zauważył, że myśliwi wypełniają zadania państwa, a nie traktują łowiectwa jako dodatku do zabijania”.

Tu pojawia się problem, o którym mówi wielu polityków, ale nikt nie wie, jak go rozwiązać – patologiczne zjawiska i „hobby zabijania” wśród myśliwych zdarzają się nad wyraz często. Ostatni głośny przypadek ujawnił w 2023 r. „Superwizjer”. Dziennikarskie śledztwo dotyczyło prof. Pawła P., diabetologa, a prywatnie myśliwego, byłego prezesa Naczelnej Rady Łowieckiej. Nagrano, jak polował nocami pod wpływem alkoholu i był brutalny dla postrzelonych zwierząt.

W podobnym tonie wypowiada się obecny prezes NRŁ, były reprezentant polski w siatkówce Marcin Możdżonek. – Posiadacze broni są najbardziej odpowiedzialną grupą obywateli w Polsce – tłumaczył „Gazecie Olsztyńskiej”.

Kruczyński: – Przez lata, a byłem po obu stronach tej barykady, stało się dla mnie oczywiste, że żeby być myśliwym, trzeba wykształcać w sobie odporność na regularnie powtarzającą się śmierć.

Krzysztof, myśliwy: – Młodzi mają większą niż kiedyś pasję zabijania i chcą ją gdzieś rozwijać. Strzelnice im nie wystarczają, pragną sobie postrzelać do żywych celów.

Kruczyński tłumaczy, że przeżycia o takiej skali emocji są niedostępne w codziennym życiu: – Człowiek czuje się wyjątkowy, dopuszczony do dobra coraz rzadszego, do eksploatacji dzikiej przyrody, w której staje się wręcz panem życia i śmierci.

Pomiędzy 2015 a 2019 r. w trakcie polowań miało miejsce 30 tragicznych wypadków – ciężkich zranień i śmierci. Między 2020 a 2023 r. myśliwi zabili siedem osób, a ranili 17. PZŁ przekonuje, że przy 4,5 mln polowań rocznie to liczby nic nieznaczące.

– Te przypadki [pomylenia rowerzysty z dzikiem – red.] są badane przez odpowiednie służby, przez prokuratora i najczęściej kończą się odebraniem prawa do posiadania broni – mówi Motyka.

I dodaje, że środowisko myśliwskie chce zmian, tylko nie ma za bardzo z kim ich skonsultować. Kiedy zapytaliśmy, czy jego resort prowadzi z myśliwymi rozmowy na ten temat, odpowiedział, że drogą do zwalczenia patologii w myślistwie nie jest ścieżka poselska, bo ta omija proces… konsultacji z myśliwymi.

– Chcemy, żeby również sami myśliwi zdecydowanie sprawniej eliminowali patologie w swoich szeregach, bo prawdą jest, że wszyscy wszystko wiedzą. Wiedzą, kto znęca się nad zwierzętami, kto zostawia martwe sztuki, które potem są źródłem chorób, a nikt z tym nic nie robi. Myślę, że sami myśliwi też powinni zrobić u siebie porządek – mówi Dorota Niedziela, wicemarszałkini Sejmu z KO, z zawodu lekarz weterynarii.

Tylko że to chyba najtrudniejsze do przeforsowania, bo nie wystarczy wpisać do ustawy, że myśliwi mają przestać przymykać oko na działania kolegów.

– Badania są konieczne. Ale jeśli nie ma konsensusu, to musimy pójść na jakiś kompromis. Na przykład zgodzić się, że po osiągnięciu pewnego wieku badania powinny być obowiązkowe. Jeśli do związku zapisuje się człowiek, który skończył 20 lat, to powinien wiedzieć, że kiedy przekroczy 45 czy 50 lat, będzie musiał robić badania. Powyżej siedemdziesiątki może nawet co trzy lata. A w PZŁ są także ludzie powyżej 80 lat. Wtedy to naprawdę jest już konieczne – tłumaczy posłanka Katarzyna Piekarska (Inicjatywa Polska), od lat zaangażowana w walkę o prawa zwierząt. – Największy problem polega na tym, że jedni myślą o myśliwych, że to są psychole z bronią, a ci drudzy o tych pierwszych, że to bambiniści, którzy nie wiedzą, skąd się bierze mięso. Po prostu ze sobą nie rozmawiają, a bez rozmowy nie da się zmienić prawa.

Zmiany w ustawie, o jakich chcą rozmawiać posłowie w przyszłości, to przede wszystkim zakaz polowań komercyjnych, konieczność badań okresowych, weryfikacja listy zwierząt łownych i lepsze oznakowanie obwodów, w których odbywają się polowania.

Pozostaje jeszcze kwestia tronu. Politycy mówią, że nie może być tak, że członkowie Polskiego Związku Łowieckiego płacą składki, a nie wybierają swoich władz – uważają, że resort nie może narzucać, kto ma stać na czele myśliwych. – Mam wrażenie, że tu jest pies pogrzebany. Gdyby do głosu doszli młodzi myśliwi, którzy lepiej rozumieją rzeczywistość, to może w związku nie byłoby tylu leśnych dziadów, bo to oni blokują zmiany – obruszają się politycy KO.

Starsi nie wierzą jednak w młodszych, bo – jak twierdzą – nowym myśliwym brakuje „miłości do lasu”. – Podjeżdżają pod ambony wypasionymi jeepami, a kiedy przyjdzie im wytropić zwierzę, to nie wiedzą nawet, którędy pójść, bo nie znają topografii swojego kawałka lasu – mówi Krzysztof.

Dodaje, że kiedyś nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby strzelać do wszystkiego, co wyjdzie z lasu, a dzisiejsze myślistwo to zawody sportowe. I szansa na zarobek. – Znam człowieka, do którego przyjeżdżają myśliwi z całego kraju. Prowadzi ich na polowania i mówi, że jak nie zarobi na tym 40 tys. rocznie, to ma słaby sezon. Są też tacy myśliwi, którzy zakładają firmy produkujące wyroby z dziczyzny. Nawet je legalizują, ale nie szukają rozgłosu i reklamy, bo boją się, żeby ktoś ich nie sprawdził. Nie wszystko w papierach się zgadza. Są też wśród nas ludzie, którzy mogą pozwolić sobie na wszystko. Przylatują pod ambony helikopterami, wszystko jest pod nich ustawione, a ich rola sprowadza się tylko do tego, żeby strzelić do tego, co akurat wyjdzie z lasu.

Polska partia myśliwych zajmowała w Sejmie przez lata całkiem sporo miejsca. Jeszcze dwie kadencje temu w zespole ds. łowiectwa było ponad 40 posłów i senatorów, w tej kadencji to tylko 15 osób.

Najsłynniejszym polskim myśliwym był prezydent Bronisław Komorowski. W czasie kampanii w 2010 r. cały sztab modlił się, żeby nigdzie nie wypłynęły zdjęcia kandydata z myśliwskimi trofeami. Przyszły prezydent zadeklarował nawet, że będzie już polował tylko z aparatem fotograficznym. Jego sztab doszedł do wniosku, że myśliwych jest w Polsce ok. 100 tys., a przeciwników myślistwa ponad milion i takie hobby politycznie się nie kalkuluje. Jednak kiedy Komorowski odchodził ze stanowiska, jego współpracownicy mówili: „Żegnaj, Belwederze, witaj, flinto”.

Kruczyński uważa, że polskie myślistwo przyjęło dziś strategię maskującą. – Zauważyli, że już dawno nie mają poparcia społecznego, uznali więc, że nie będą pokazywać w mediach strzelania czy patroszenia, żeby nie dolewać oliwy do ognia. Kiedyś sami publikowali filmiki, jak myśliwy po strzale kopie byka w jądra, żeby sprawdzić, czy zwierzę jeszcze żyje. Jeśli żyło, to pakował mu kulę w kark. Albo myśliwy pozwalał psom szarpać ciężko rannego dzika, bo to dla nich dobry trening. Na porządku dziennym było chwalenie się odciętymi głowami zwierząt – opowiada Kruczyński.

Mówi, że sam przez lata szukał usprawiedliwień dla swojego zamiłowania do myślistwa: – Chciałem wierzyć w ten cały „brak drapieżników, szkody łowieckie i potrzebę dokarmiania”. Było mi to potrzebne, bo kto chce o sobie myśleć, że zabija tylko dlatego, że ma z tego przyjemność i że go to rajcuje?

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version