Kariera chłopaka z biedy na głębokiej prowincji, który edukował się dzięki stypendium Sorosa, zaczynał jako liberał, Rosję uważał za wielkie zagrożenie, a stał się prorosyjskim autokratą. Oto temat na wielką powieść.

„Viktator”, jak go nazwali przeciwnicy, może zacierać ręce. Jego faworyt wygrał wybory prezydenckie w USA, Niemcy i Francja są w chaosie politycznym, Rosja wciąż jest groźna, a Chiny, na które Viktor Orbán postawił już lata temu, obrastają w siłę i prężą muskuły. Jeśli Donald Trump nie zapomniał, że kiedyś wysławiał węgierskiego premiera, to znaczy, że „Viktator” może się stać najważniejszym europejskim ­politykiem.

Jak to możliwe, że premier niedużego kraju na rubieżach Europy odgrywa tak nieproporcjonalnie wielką rolę w stosunku do potencjału gospodarczego i militarnego Węgier? Dlaczego były i zarazem nowy prezydent USA, którego nieobliczalności boi się cały świat, ma Orbána za swego idola? Jakim sposobem chłopakowi z malutkiego Felcsút udało się skolonizować własny kraj i nikt nie wyobraża sobie jego upadku?

Odpowiedź na pytanie, dlaczego PiS nie udało się zrobić Węgier bis, mimo że działało dokładnie według sprawdzonych nad Dunajem metod, jest prosta. Bo Kaczyński jest niedorajdą, a jego dwór to banda amatorów. W przeciwieństwie do Orbána i jego pretorian. Partia Kaczyńskiego usiłowała implementować model węgierski, ale zabrakło jej talentu i przebiegłości. Tam, gdzie Orbán wykonywał swój słynny „taniec pawia”, PiS tańczyło zbójnickiego, nawet nie z ciupagami, ale z piłami łańcuchowymi. Orbán jest nieporównywalnie lepszym graczem i bardziej niebezpieczną personą, bo jego wpływy wykraczają daleko poza Węgry.

Nawet metalowy płot na granicy polsko-białoruskiej nie był wymysłem PiS. Już niemal 10 lat temu Węgry postawiły ­175-kilometrowy mur na granicy serbskiej i rozpętano kampanię medialną przeciw emigrantom z Bliskiego Wschodu, którzy mieli niszczyć chrześcijańskie wartości i zabierać Węgrom pracę. Notowania Orbána poszybowały, poparcie dla Fideszu umocniło się, a „Viktator” ponownie udowodnił, że każdy kryzys potrafi wykorzystać zgodnie ze swoim interesem.

Co jakiś czas stawia Unię pod murem i demonstruje prorosyjskość, ale później potrafi się ugiąć. „Taniec pawia” polega na zrobieniu dwóch kroków w przód, a gdy przeciwnik się wścieknie, wykonaniu kroku w tył. Unia oddycha z ulgą i nadal toleruje „Viktatora”, jak go kiedyś nazwali na Węgrzech przeciwnicy polityczni. Dziś ów baletmistrz nie potrzebuje już udawać ptaka z oszałamiającym ogonem, bo wywija tradycyjne węgierskie „tańce werbunkowe”, jakimi dawniej zachęcano do armii. „Verbunkos” to taniec walki. A walka to żywioł Orbána.

Ostatnio znów gardłował, że postawi weto wobec kolejnych europejskich sankcji przeciwko Rosji. Donald Tusk uznał to za „granie w drużynie Putina”. W odwecie minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó nazwał polskiego premiera agentem Sorosa, co w węgierskiej propagandzie jest najgorszą obelgą. Wojna polsko-węgierska nasila się i jest coraz gorętsza. Bez względu na to, że w końcu Orbán wykonał swój słynny „taniec pawia” i zrobił krok w tył, zgadzając się na sankcje.

Gdy jednak widzi, że przeszarżował, a koszty będą zbyt wielkie, wycofuje się. Tak było z pomysłem opodatkowania usług internetowych, bo ataku wściekłości dostali młodzi ludzie. Ramię w ramię demonstrowali nacjonaliści z liberałami, homofobi z gejami, zwolennicy Wielkich Węgier z kosmopolitami. Błyskawicznie też wycofał się Orbán z kandydatury Budapesztu do organizacji letnich igrzysk olimpijskich w 2024 r., bo wybuchł opór przeciw monstrualnym kosztom imprezy.

Orbán jest doskonałym taktykiem i wie, że czasami trzeba przegrupować wojska i uderzyć na innym odcinku frontu. Nie miał skrupułów, przejmując sądownictwo, wycinając niezależne media, wdeptując w ziemię opozycję. Kiedy poczuje krew, rzuca się do zagryzania ofiary.

Orbán kocha dwie rzeczy: władzę oraz piłkę nożną, którą kopał amatorsko. Do dzisiaj potrafi rzucić wszystko, by obejrzeć ważny mecz w telewizji bądź na trybunach. I nienawidzi przegrywać, ani w polityce, ani na boisku.

Mimo że rządzi niepodzielnie od 15 lat, a już w latach ­1998-2002 był najmłodszym szefem rządu w Europie, to wciąż jest politykiem relatywnie młodym. Urodził się w 1963 r. w Székesfehérvár, ale dorastał w domu dziadków we wsi Alcsútdoboz na zachód od Budapesztu. Gdy Orbánowie przeprowadzili się do odległej o sześć kilometrów troszkę większej wsi Felcsút, jak wspominał, po raz pierwszy skorzystał z prawdziwej łazienki w wieku 15 lat, bo wcześniej musiał się myć w misce lub zlewie. Pamięć o biedzie, ciężkiej pracy w polu i przekonanie, że świat jest niesprawiedliwy, a wygrywają tylko najtwardsi i bezwzględni, ma leżeć u podstaw jego światopoglądu.

Fidesz – pierwotnie skrót od nazwy Związek Młodych Demokratów – stworzyli dwudziestoparoletni mężczyźni wyrośli z prowincjonalnej biedy, którzy poznali się w czasie obowiązkowej służby wojskowej albo w budapeszteńskim akademiku. Nie było tam chłopców z kosmopolitycznego towarzystwa stolicy. To jedyny przypadek w Europie, gdy całym krajem rządzi niewielka grupa starych kumpli, trzymających się razem od kilkudziesięciu lat i tworzących „rodzinę”. A na czele tej grupy stoi jeden szef, don Vito Corleone, domagający się wyłącznie ślepego posłuszeństwa, za które potrafi hojnie nagrodzić, a za nielojalność bezwzględnie ukarać.

Fenomen Fideszu, partii, która 37 lat temu wykluła się z liberalnej organizacji, polega na tym, że im miał więcej wrogów, tym bardziej zwyciężał, a jego przywódca okazał się żywą ilustracją powiedzenia „co cię nie zabije, to cię wzmocni”.

Orbán zaliczył wyjątkowo mocne wejście w politykę – miał 26 lat, gdy usłyszały o nim nie tylko całe Węgry, ale i duża część Europy. Przemawiał na powtórnym pogrzebie Imre Nagya na placu Bohaterów przed ćwierćmilionową publicznością oraz milionami oglądającymi transmisję telewizyjną. Miał długie włosy, brodę, dżinsy i kilkadziesiąt kilogramów mniej niż obecnie. Nie miał też krawata, a koszulę rozpiął pod szyją.

Kwestia krawata być może odgrywa ważną rolę w politycznym życiorysie Orbána. Otóż pewnego wieczoru w 1990 r. w budapeszteńskiej restauracji Kiskakukk odbyło się spotkanie węgierskich polityków z Komitetem Helsińskim, z ramienia którego przybyli książę Karel Schwarzenberg oraz Georg von Habsburg, polityk ­niemiecko-węgierskiego pochodzenia. W trakcie kolacji do Orbána podszedł Miklós Haraszti, legenda opozycji antykomunistycznej i współtwórca Związku Wolnych Demokratów, by poprawić młodzieńcowi źle zawiązany krawat. Podobno było to powodowane ojcowską troską, bo Haraszti był wielbicielem młodego działacza i wierzył w jego liberalny światopogląd, ale dwudziestoparolatek musiał uznać to za protekcjonalne zachowanie wielkomiejskiej elity w stosunku do chłopaka ze wsi. Jego nienawiść do kosmopolitów wzrastała wykładniczo i przełożyła się później na pogardę dla całej demokracji liberalnej.

Właśnie dlatego, że pochodzi z biednej prowincji, w przeciwieństwie do liberałów, dla których Budapeszt był naturalnym i jedynym środowiskiem, poszedł w końcu w stronę nacjonalizmu. Stolica to nie są prawdziwe Węgry. Te zaczynają się kawałek za rogatkami, dokąd kosmopolityczni demokraci się nie wybierali i pobłażali co najwyżej konserwatywnym mieszkańcom miast, miasteczek, wsi i osad Wielkiej Niziny. Tam panowało połączenie obyczajowego konserwatyzmu i nacjonalistycznego przekonania o wyjątkowości Węgrów z tęsknotą za czasami Jánosa Kádára i socjalistycznego dobrobytu.

Przypadek Węgier pod rządami Kádára jest fascynujący: człowiek, który do władzy wjechał na sowieckim czołgu po upadku powstania 1956 r., który przyłożył rękę do zabójstwa Imre Nagya i brutalnych represji, zamienił się w ciągu kolejnych dekad w dobrego wujka, dającego Węgrom spokój i względne bogactwo. I po śmierci w 1989 r. (jakże symboliczna data!) pozostawił po sobie coś, co można nazwać „kadaronostalgią”. Kiedy Polacy pili ocet i zakąszali musztardą, bo nic innego nie było w sklepach, budapeszteńskie bulwary i pełne towarów handlowe ulice przypominały te z zachodnich stolic.

Ale „gulaszowy komunizm” polegał nie tylko na częściowym sprywatyzowaniu gospodarki i wprowadzeniu elementów wolnego rynku, ale także na niepisanej umowie władzy z narodem: wy się nie wtrącacie do polityki, a my wam dajemy żyć. Pracujcie i bogaćcie się, ale nie wychylajcie się. Kádár doskonale wyczuł potrzeby Węgrów, którzy pragnęli stabilizacji i konsumpcji, spokoju i odbudowania poczucia swojej wyjątkowości. Powstał „homo kadaricus”, człowiek nastawiony wyłącznie na bezpieczeństwo socjalne, pracujący na kilku etatach albo dorabiający chałturami, marzący o domku letniskowym w zakolu Dunaju i wdzięczny władzy, że mu na to pozwala.

Orbán równie dobrze jak Kádár, a nawet lepiej rozumie mentalność przeciętnego Węgra.

Po wybuchu wojny w Ukrainie zorganizował kampanię „Pokój i bezpieczeństwo”, wbijając rodakom do głów, że tylko on jest gwarantem tego, że wojna nie dotrze do węgierskich granic. Wybory 2022 r. sprowadził do decyzji: wojna czy pokój? Zwycięstwo opozycji miało oznaczać wciągnięcie Węgier do wojny. Zadziałało. Stał się obrońcą ojczyzny, tyle że stawiającym opór nie Rosji, ale „podżegaczom wojennym” z Zachodu. Dziś nikt, nawet Péter Magyar, jedyny liczący się przeciwnik „Viktatora” na węgierskim boisku, nie ma innej narracji o wojnie niż rządowa propaganda. Zamiast tego robi wycieczki do Katowic, by w tamtejszym Lidlu nakręcić filmiki pokazujące, że Polacy płacą za cukier, sól, olej i ser o wiele mniej niż Węgrzy, mają wyższą płacę minimalną od Madziarów i mniejszy VAT na owoce i warzywa.

Bliskie relacje z Moskwą powodowały mnóstwo domysłów, że Kreml ma jakieś kompromaty na Orbána, ale też pozornie racjonalne argumenty, iż Węgry są tak uzależnione energetycznie od Rosji, że nie posiadają pola manewru. Ale miłość do Putina wynika przede wszystkim z radykalnego przemodelowania polityki Fideszu, który odwrócił się od Zachodu i uznał, że przyszłością jest autorytaryzm, a prawdziwymi potęgami w obliczu politycznego, militarnego i moralnego uwiądu Europy będą Rosja, Chiny i Turcja. Orbán lubi twardych przywódców, pogardza hamletyzowaniem demokratów. Żadne wielkie interesy nie łączyły Węgier z Kazachstanem i Azerbejdżanem, ale i do tych krajów Orbán czuł miętę i starał się zacieśniać stosunki, bo były antytezą znienawidzonej demokracji liberalnej.

Orbánizm w zamierzeniu władcy Węgier nie ma pozostać endemicznym naddunajskim systemem, ale jest eksportowany za granicę jako to, co najlepszego wyprodukowano w tym kraju.

W kwietniu 2010 r., dzień po tym, gdy samolot z prezydentem Rzeczypospolitej rozbił się w Smoleńsku, na Węgrzech odbywała się pierwsza tura wyborów parlamentarnych. Wybory miażdżąco wygrał Fidesz, zdobywając konstytucyjną większość. Wygra także wybory w 2026 r. i dziś nikt nie wyobraża sobie, że mógłby w przewidywalnej przyszłości przestać jednoosobowo rządzić Węgrami.

Nazwano to „nowym zajęciem ojczyzny”, nawiązując do mitu założycielskiego Węgier, czyli „honfoglalás”. To słowo oznacza właśnie „zajęcie ojczyzny”, czyli wkroczenie węgierskich plemion w 896 r. do Kotliny Panońskiej. Tak jak książę Árpád ponad tysiąc lat temu, tak Orbán w XXI w. „zdobył” Węgry i w pełni je sobie podporządkował. Stworzył system państwowej korupcji, a przy jego blasku ogrzewali się najbliżsi współpracownicy, jak Lőrinc Mészáros, były burmistrz Felcsút, zwany potocznie „Lölö” oraz „Portfel Orbána”. Z drobnego dostawcy gazu stał się jednym z najbogatszych Węgrów, zgarniając wielkie rządowe zamówienia infrastrukturalne i pasąc się na unijnych dotacjach. Bo Unia dla Fideszu jest wyłącznie bankomatem.

Poprzedni „Portfel Orbána”, czyli skarbnik Fideszu, serdeczny kumpel premiera od czasów studiów, magnat prasowy Lajos Simicska, wszedł z Orbánem w ostry konflikt, który skończył się dla buntownika anihilacją jego biznesów. Była to najgłośniejsza wojna domowa w Fideszu od odejścia frakcji liberałów Gábora Fodora w roku… 1993. Nie trzeba dodawać, że ­Fodor nie liczy się od dawna w węgierskiej polityce.

Simicska w mediach nazywał Orbána „geci”, co można przetłumaczyć jako slangowe określenie spermy, choć to tak uniwersalny bluzg, że pod „geci” da się podciągnąć każde obrzydlistwo. Można przyjąć, że panowie pokłócili się o pieniądze, a Orbána niepokoiła wizja coraz potężniejszego Simicski, lecz ten drugi sugerował, że punktem spornym była Rosja – Simicska nie mógł darować Orbánowi zbliżenia z Moskwą i nie zgodził się zostać „zdrajcą ojczyzny”.

Ci, którzy – wydawało się – mogą Orbánowi rzucić rękawicę, jak Ferenc Gyurcsány, były socjalistyczny premier, czy Gábor Vona, kiedyś szef skrajnie prawicowego Jobbiku, są dziś na marginesie polityki. Péter Magyar, człowiek, który wyszedł z jądra Fideszu, a jego żoną była ministra sprawiedliwości Judit Varga, nie stworzył struktur partyjnych i jest człowiekiem orkiestrą, który popularność zdobył dzięki aktywności w mediach społecznościowych, a nie potencjałowi politycznemu. Nie zdziwmy się, jeśli Magyar niedługo zniknie z węgierskiej polityki.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version