– Często spotykaliśmy ludzi, którzy nie mieli komu zostawić gospodarstwa. Ich dzieci nie chciały się tym już zajmować. Gospodarstwa coraz częściej zamieniają się w agroturystykę – mówi Grzegorz Dębowski, reżyser filmu „Tyle co nic”.
„Newsweek”: Rolnicy protestowali w całym kraju, kiedy do kin wchodził pana film „Tyle co nic” o nawołującym do strajku rolniku z Warmii. Idealnie się pan wstrzelił w nastroje społeczne.
Grzegorz Dębowski: Impulsem do nakręcenia tego filmu nie była wieś, ale właśnie strajki. Strajkujący to ludzie walczący. A wiadomo, że w filmie bohater, który o coś walczy, jest ciekawą postacią. Przez lata żyłem w przekonaniu, że strajki należą do przeszłości, ale nagle pojawiły się dookoła mnie.
Nie pamięta pan Andrzeja Leppera, górników palących opony przed Urzędem Rady Ministrów?
– Jestem z rocznika 1987, kiedy górnicy najeżdżali Warszawę albo Andrzej Lepper prowadził swoje najsłynniejsze blokady, raczej byłem za młody, żeby rozumieć, co się dzieje. Może dlatego strajk przez lata kojarzył mi się z życiem dorosłych, czymś odległym. Kilka lat temu zaczęła się kolejna fala strajków – na ulice wychodziły kobiety, pielęgniarki, też nauczyciele czy rolnicy – a ja już miałem około trzydziestki i mogłem na to spojrzeć inaczej.
Jak?
– Pamiętam taksówkarzy, którzy protestowali przeciwko temu, że wchodzi Uber, że kierowca taksówki przestaje być wykwalifikowanym pracownikiem (musiał kiedyś zdawać egzamin choćby ze znajomości miasta), tylko może go zastąpić każdy. Zwolennicy Ubera tłumaczyli, że to uwolnienie zawodu, że każdy będzie mógł dorobić.
Prawda jest taka, że zarabia na tym wielka firma międzynarodowa, a kierowcy zostali bez żadnej ochrony socjalnej i praw pracowniczych. W strajkach taksówkarzy zobaczyłem, że nie chodzi tylko o ekonomię, ale że to przede wszystkim skazany na porażkę bunt przeciwko zmieniającemu się światu. Wtedy zacząłem myśleć, że to jest dobry temat na film. Bo świat zmienia się coraz szybciej i chyba nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego tempa. Każdy pewnego dnia zacznie się trochę bać tego, co się dzieje dookoła nas, bo nie będziemy tego rozumieć. Niektórzy zaczną z tym walczyć jak mój bohater. Inni wycofają się do swoich nisz, ogródków i tam zostaną.
I zaczął pan chodzić na strajki?
– Rozmawiałem z ludźmi, chłonąłem atmosferę, pytałem, co spowodowało, że przejechali 300-400 km do Warszawy. Bardziej od tego, dlaczego ludzie wychodzą na ulicę, ciekawiło mnie, jak się wtedy czują, jak to wpływa na ich życie. Zobaczyłem też wielkie niezrozumienie między tymi, którzy o coś walczą, a tymi, którzy np. oburzają się, bo muszą stać w korkach. Na proteście rolników widziałem też, że policjanci czy przechodnie traktowali rolników z góry.
Wszystkie moje obserwacje pochodzą jednak z lat 2020-2022. Teraz sytuacja jest bardziej skomplikowana i polaryzująca ze względu na szerszy kontekst podejmowanych tematów, co wydaje się jeszcze trudniejsze na poziomie jednostki, a to właśnie najbardziej mnie interesuje.
Jarek, główny bohater, przypomina nieco lidera AgroUnii.
– Ciekawiło mnie, jak ludzie, którzy protestują, radzą sobie z życiem codziennym. Jak to wpływa na to, jakimi są mężami, synami, ojcami. Rozmawiałem też z Michałem Kołodziejczakiem. Przeczytał scenariusz, skorygował kilka detali dotyczących pracy w gospodarstwie i powiedział, że to prawdziwy obraz życia w Polsce.
Nasz bohater nie był wzorowany na panu Kołodziejczaku, jednak ze względu na temat uznałem, że powinniśmy z nim skonsultować nasz pomysł, jeśli chcemy, żeby film opowiadał jakąś prawdę o tym świecie.
Ma pan wiejskie korzenie?
– Nie, wychowałem się w blokowisku na warszawskich Jelonkach. Wśród ludzi kina panuje przekonanie, że debiut filmowy wypada zrobić o świecie, który najlepiej się zna. Mnie to nie przekonuje. Wybrałem temat, na którym się nie znam, właściwie mi obcy, ale spędziłem dużo czasu, żeby go poznać.
Jak pan poznawał polską wieś?
– Zgłosiłem się do kilku redakcji pism branżowych i opowiedziałem, jaki film chcę zrobić. Dziennikarze wprowadzili mnie w temat rolnictwa. Potem jeździłem po Polsce i poznawałem rolników. Pytałem i słuchałem. Przydało mi się doświadczenie z pracy nad programem „Przystanek Bieszczady”. Pół roku spędziłem z drwalami i nasłuchałem się ich historii i barwnego języka. Zobaczyłem, że ludzie żyjący na wsi mniej gadają, a więcej robią. Starałem się to oddać w dialogach, bo równie ważne jest to, o czym się mówi, jak i to, co się przemilcza.
Coś pana zaskoczyło w wiejskiej rzeczywistości?
– Nie zdawałem sobie sprawy, że hodowcy zwierząt to ludzie, którzy nigdy nie jeżdżą na wakacje. Jak ktoś ma krowy, to musi co 12 godzin je wydoić, choćby nie wiem, co się działo. Jeżeli nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić, to nie wyjeżdża nigdzie. Spotkaliśmy mężczyznę około sześćdziesiątki, który zamykał gospodarstwo i zamierzał jechać pierwszy raz w życiu na wakacje.
Zwykle myślimy też o wsi jako środowisku patriarchalnym, gdzie rola kobiet jest marginalizowana, a to nieprawda. Poznaliśmy mnóstwo silnych, ciekawych kobiet, które po prostu współprowadzą rodzinne przedsiębiorstwo, jakim jest gospodarstwo. Rodziny często pracują razem, a kobiety dodatkowo zajmują się np. księgowością, która naprawdę wymaga specjalistycznej wiedzy.
Foto: Wojciech Stróżyk/Reporter / East News
Wciąż dominuje tradycyjny model rodziny?
– Wielokrotnie słyszałem, że social media, dostęp do internetu sprawiły, że szybciej niż w mieście postępuje na wsi rozluźnienie relacji społecznych, ludzie coraz bardziej się zamykają w domach. Jednak rodziny są tam bardzo zżyte, spędzają ze sobą mnóstwo czasu, żyją dużo bliżej siebie.
Jaka jest polska wieś?
– Mam za małą wiedzę, żeby jednoznacznie ocenić, ale wydaje mi się, że nie ma jednej wsi. Każda jest inna. Często spotykaliśmy ludzi, którzy nie mieli komu zostawić gospodarstwa. Ich dzieci nie chciały się tym już zajmować. Gospodarstwa coraz częściej zamieniają się w agroturystykę.
A może część dorosłych po prostu chce dla swoich dzieci lepszego życia? Nie chcą, żeby „żyły w błocie i umierały w gównie”, jak mówi główny bohater pana filmu.
– Spotkałem wiele osób, które zbudowały niesamowity fundament swoim dzieciom, i zdarza się, że one nie chcą tego kontynuować. Szczerze mówiąc, większość osób, które poznaliśmy, była smutna, że dzieci wyjechały na studia, do miasta i nie chcą wracać.
„System wykańcza ludzi, państwo nie dba o człowieka, człowiek nie dba o drugiego człowieka” – krzyczy Jarek, główny bohater, i to jest chyba credo filmu.
– Jeżdżąc po polskiej wsi, zobaczyłem, że tym, co decyduje o komforcie życia, nie jest stan konta. Ważniejsze jest np. to, czy masz do przystanku komunikacji publicznej kilka minut pieszo, czy kilkadziesiąt.
Jako filmowiec szukam szczegółów, film opowiada się detalami. Bardzo mnie zaskoczyła ilość błota na wsi i to, że tyle się o nim rozmawia. Kiedyś byłem świadkiem rozmowy około 40-letniego mężczyzny, który mówił, że nie chce mieć dzieci na wsi, żeby one się nie wychowywały w takim błocie, co to za życie ciągle w gumiakach, w lepiącym się do podeszwy brudzie. Na co jego ojciec, który miał pewnie pod 70 lat, mówił: „A co jest złego w błocie, ty się bawiłeś w błocie, ja się bawiłem w błocie i mój ojciec też. I co nam się stało?”. Nagle zrozumiałem, dlaczego tyle osób kładzie wokół swoich domów na podwórkach kostki Bauma. One są nie tylko po to, żeby było równo. To synonim wyjścia z tego błota, symbol awansu.
Jednym z bohaterów filmu jest lokalny poseł. Postać wyjątkowo niejednoznaczna. Wieś w ogóle ufa politykom?
– Słyszałem takie powiedzenie, że aby być liderem w społeczności wiejskiej, to ludzie muszą widzieć, że taką osobę gryzą te same wszy co ich. Wieś ufa tylko komuś, kto jest z tego samego świata. Ale czy to tylko specyfika wsi?
W pewnym momencie jeden z bohaterów filmu na pytanie, co zrobi ze spalonym gospodarstwem, mówi: „Sprzedam miastowym, niech oni się pocieszą tym błotem”. Sugeruje pan, że marzenia mieszczuchów o wyjeździe na wieś realizują się kosztem mieszkańców wsi, którzy już nie mają siły tam żyć.
– To paradoks. Kiedy mieszkamy w mieście, wydaje nam się, że lepiej żyłoby się nam na wsi, a ludzie, którzy całe życie spędzili wśród pól, marzą o mieście. Każdy ma rację. Widziałem napięcia między starymi a nowymi mieszkańcami. Pierwsi traktują wieś jak miejsce pracy, drudzy – jak letnisko, awanturują się, bo śmierdzi im obornik, zwierzęta i maszyny hałasują.
Ludzie w filmie są częścią wiejskiej społeczności, ale jednocześnie czują się w niej samotni.
– Dla mnie to nie do końca jest film o wsi, to, o czym pan mówi, jest uniwersalne. Nigdy nie miałem poczucia, że jadąc na wieś 200 km od Warszawy, lecimy na jakąś inną planetę. Myślę, że różnice są dużo mniejsze, niż może się wydawać z perspektywy miasta.
Rozmawiałem niedawno z socjologiem, który bada klasę średnią. Okazuje się, że rośnie odsetek ludzi, którzy się boją, czy ich zawody przetrwają, czy wyprze ich sztuczna inteligencja, automatyzacja.
– To pewnie prawda, ale mam też inne obserwacje. Poznałem człowieka, który po studiach zaczął pracować w korporacji i zarabiał dobre pieniądze. Po kilku miesiącach zrozumiał, że to, co robi, jest bezsensowne, że wykonuje pracę, która jest nikomu niepotrzebna. Psychicznie się rozleciał. Poczucie sensu i bycie potrzebnym to są uniwersalne ludzkie potrzeby zarówno w mieście, jak i na wsi. Żyjemy w coraz lepszych warunkach, a to powoduje, że trochę tracimy na zaradności i odporności. Co druga osoba, którą znam, chodzi na terapię, a jeszcze więcej pewnie by chciało albo powinno. To dobrze, że nasza świadomość wzrasta i coraz częściej rozumiemy, że istnieją problemy, których nie można zobaczyć ani dotknąć, bo są trochę głębiej. Kondycja psychiczna pojedynczego człowieka to temat, który mnie tak naprawdę najbardziej interesuje w przestrzeni filmowej. Zamierzam szukać tego dalej w kinie, bo najbardziej interesują mnie filmy szpileczki, które pobudzają do refleksji nad naszym życiem i jego duchowymi aspektami.