Tony i Madonna poznali się w 1951 roku na ślubie jej brata, który wraz z Tonym stacjonował w bazie powietrznej w Teksasie. Po czteroletnich zalotach, prowadzonych głównie listownie w czasie, gdy Tony uczył się na inżyniera, w lipcu 1955 roku wzięli ślub w Bay City i osiedli w niedalekim Pontiac.

Nie przyciągnął ich tam przemysł samochodowy. Tony miał pracę w dziale obronności Chryslera. Był częścią elitarnej klasy naukowców i inżynierów, którym powierzono opracowanie zaawansowanych systemów neutralizujących technologię wroga. Zadanie to stało się jeszcze bardziej pilne, gdy w 1957 roku Sowieci wystrzelili pierwszego sztucznego satelitę – Sputnika 1. Zadaniem Tony’ego i jego kolegów było zapobieganie wojnom, mieli stworzyć broń tak straszliwą, żeby nikt się nie odważył rzucić Ameryce wyzwania. W trakcie tego procesu doprowadzili do technologicznej i produkcyjnej rewolucji, odkrywając nowe materiały i metody. Była to ekscytująca przygoda dla młodego mężczyzny, który z determinacją starał się zapewnić sobie bezpieczną przyszłość. Kiedy dodać do tego młodą rodzinę i ładną żonę, trudno się dziwić, że Tony uważał, iż ma wszystko.

16 sierpnia 1958 roku, podczas wizyty u rodziny Fortinów w Bay City, Madonna urodziła pierwszą córkę pary, Madonnę Louise. Drobniutkie dziecko o ciemnych włoskach i zielonych oczkach zawsze cieszyło się w domu Cicconich szczególnymi względami – dlatego że było pierwszą córką, w jego naturze leżało domaganie się uwagi, a także ze względu na swoje imię. Było dziwne, obciążone religijnymi konotacjami, a do tego dziewczynka odziedziczyła je po matce, co nadawało jej pewien autorytet.

Madonna – dla ojca Nonni – szybko straciła uprzywilejowaną pozycję najmłodszego dziecka. Kolejna córka, Paula, urodziła się w sierpniu 1959 roku, a trzeci syn, Christopher, w 1960. Wszyscy razem niemal rozsadzali nieduży dom rodziny Cicconich przy Thors Street.

Najwcześniejsze wspomnienia Madonny z dzieciństwa dotyczyły wymykania się z pokoju, który dzieliła z braćmi i siostrą, i szukania wygody w łóżku rodziców. „Myślę, że musiałam to robić często, przychodzić do nich, bo [pewnego razu] po prostu usiedli w łóżku i powiedzieli: «No nie, znowu?». Pocałunek w czoło, który otrzymywała od mamy, gdy już się wdrapała na łóżko, żeby poczuć ciepło pościeli i nieco chłodny jedwab koszuli nocnej, opisywała jednym słowem: „niebo”.

W ciągu dnia w domu panował zdecydowanie większy harmider. W niedużym saloniku adapter odtwarzał płyty Johnny’ego Mathisa, Harry’ego Belafonte, Sama Cooke’a oraz – co najbardziej zapadało w pamięć – The Twist Chubby’ego Checkera. Do tego tańczyła cała rodzina. Ale większość dni składała się z dziecięcych zabaw, dziecięcych kłótni i dziecięcych zranień.

„Pamiętam matkę szorującą kuchenną podłogę” – powiedziała Madonna.

„Sama zajmowała się całym sprzątaniem i zawsze sprzątała po nas. Byliśmy bardzo bałaganiarskimi, okropnymi dzieciakami”.

Szczególnie jej starsi bracia. Od wczesnych lat sprawiali kłopoty – rozpalali ogień, rzucali kamieniami w okna. „Myślę, że rodzice wkurzyli wielu ludzi, bo mieli tyle dzieci, a nigdy na nas nie krzyczeli” – wspominała Madonna.

„Moi bracia byli bardzo niesforni […], a mama i tata ani razu nie podnieśli na nich głosu. Przytulali nas tylko, obejmowali i rozmawiali z nami cicho”. Może działo się tak dlatego, że chłopcy Fortinów w Bay City też byli niesforni. A może to była kwestia religii. Rodzice Madonny każdy aspekt swojego życia podporządkowywali chrześcijańskim zasadom.

Religia była w Pontiac niezbędna do życia, a zróżnicowanie miejscowej populacji przekładało się na rozmaitość wspólnot wyznaniowych. Katolicy, protestanci, baptyści, prawosławni, żydzi, afrykańscy episkopalni metodyści. Na jednym rogu ulicy mógł się znajdować katolicki kościół, a na drugim synagoga. Życie upływało w rytmie ceremonii religijnych. Dla Cicconich kościół był najważniejszym budynkiem poza domem. Mówiąc po prostu, był najwyższym prawodawcą, a jego zasad nie podawano w wątpliwość. W domu ucieleśnieniem religii była figura Jezusa Chrystusa, którą Madonna starsza traktowała jak żywą obecność – kogoś, do kogo można się modlić, przez kogo czuła się chroniona, kogo wielbiła. Dlatego właśnie to, co się wydarzyło, wydaje się tak okrutne.

Tony i Madonna robili wszystko tak, jak trzeba. Prowadzili życie dobre i wielkoduszne, przestrzegali poleceń Kościoła i państwa, oddali się rodzinie. Jak to wszystko mogłoby się zawalić?

Kiedy Madonna starsza miała dwadzieścia osiem lat i była w ciąży ze swoim szóstym dzieckiem, zdiagnozowano u niej raka piersi. Gdy była młodsza, pracowała jako technik rentgenolog, a w tamtych czasach nie stosowano jeszcze środków chroniących pracowników opieki zdrowotnej przed skutkami promieniowania. Przyczyna jednak nie wydawała się istotna. Ważny był tragiczny skutek.

Opowiadając o matce, Madonna często wspominała o jej fanatycznej religijności: „W czasie Wielkiego Postu klękała do modlitwy na nieugotowanym ryżu. Sypiała na drucianych wieszakach. Była gorliwie religijna. Namiętnie”. Łatwo wyobrazić sobie, że żar modlitw Madonny starszej i jej targowanie się z Bogiem nabrały intensywności po zdiagnozowaniu raka. Jej fizyczne zdrowie nie poprawiło się pod wpływem modlitw, ale umacniały ją one w decyzji o kontynuowaniu ciąży za cenę rezygnacji z leczenia nowotworu i uzupełniały zasoby wewnętrznej siły, dzięki której potrafiła ukrywać cierpienie przed dziećmi. „Długo chorowała – wspominała Madonna lata później – i wiecie co, nigdy nie pozwoliła sobie na żadne użalanie się nad sobą. Nie sądzę, by kiedykolwiek w ogóle rozpamiętywała swoje tragiczne położenie. Pod tym względem chyba udzieliła mi niesamowitej lekcji”. Jako dziecko Madonna jednak niewiele z tego rozumiała.

Jedna z najbardziej poruszających historyjek, jakie Madonna opowiadała o chorobie matki, dotyczy dnia, gdy poprosiła ją, żeby się z nią pobawiła. Wiedziała, że mama jest słaba, ale nie rozumiała dlaczego.

Pamiętam, że była naprawdę chora i siedziała na kanapie. Podeszłam do niej, pamiętam, że wdrapałam się jej na plecy, mówiąc: „Pobaw się ze mną, pobaw się ze mną”, a ona nie chciała. Nie mogła, rozpłakała się, a ja się na nią bardzo zezłościłam, pamiętam, że waliłam ją w plecy pięścią i mówiłam: „Dlaczego tak robisz?”. Potem dotarło do mnie, że płacze […]. Pamiętam, że czułam się silniejsza od niej. Byłam taka mała, objęłam ją i czułam, jak jej ciało tłumi szloch, i miałam wrażenie, że to ona jest dzieckiem. Potem przestałam ją dręczyć.

To był przełomowy moment, wtedy wszystko zrozumiałam. Chyba przez to szybko dorosłam. Wiedziałam, że mogę być smutna i słaba, stracić kontrolę albo po prostu ją przejąć i powiedzieć, że będzie lepiej.

Jakiś czas po urodzeniu kolejnej córki, Melanie, 1 lipca 1962 roku, Madonna starsza była już tak chora, że wymagała hospitalizacji. A jednak utrzymywała pozory dobrego zdrowia, gdy Tony przyprowadził dzieci z wizytą. „Była naprawdę zabawna, dlatego odwiedzanie jej tam nie było takie straszne” – mówiła Madonna. Szpital stał się miejscem, gdzie rodzina zbierała się w komplecie, ojciec z dziećmi usiłowali odtworzyć ciepło domu, rozmawiając z matką leżącą na żelaznym łóżku, patrząc, jak z każdą wizytą jest bardziej wychudzona. „Mama spędziła w szpitalu jakiś rok, widziałam, że ojciec także się zmienia. Był zdruzgotany” – opowiadała. On wiedział więcej od nich – wiedział, że jego żona nigdy nie wróci do domu.

Urodziny były dla Cicconich wielką uroczystością, ale tego roku wyglądały inaczej. Madonna skończyła pięć lat 16 sierpnia 1963 roku, niecały tydzień później Paula obchodziła czwarte urodziny, a Christopher został trzylatkiem 22 listopada, tego samego dnia, gdy zamordowano prezydenta Kennedy’ego. „Jedno z niewielu wspomnień [matki], jakie mam – opowiadał – to widziany jak za mgłą moment, gdy wyrywano mnie w szpitalu z jej ramion, a ja nie chciałem jej opuścić. Ojciec właściwie to wspomnienie potwierdził. Zmarła w okolicy moich urodzin”.

Dowiedzieli się o tym przez telefon. 1 grudnia rodzina przebywała w Bay City, ponieważ najmłodsze z dzieci, Melanie, odwiedzało babcię. Zadzwonił telefon w kuchni – Tony odebrał, a kiedy odłożył słuchawkę, płakał. Powiedział, że mama nie żyje. Przez łzy poprosił dzieci, żeby nie płakały.

„Chyba musiał to powiedzieć – mówiła Madonna – bo myślę, że sam był zdruzgotany”. Tony nigdy nie rozmawiał z dziećmi o śmierci matki. „Nigdy nie zapytał: «Jak wy się z tym czujecie?». Nigdy nie przytuliliśmy się wszyscy razem” – opowiadała Madonna. „Nigdy nie płakaliśmy. Nigdy… ojciec jest bardzo stoicki, stara szkoła, myślę, że on też był zdruzgotany i chyba nie miał słów na swój ból”.

Otrzymawszy tę wiadomość, Madonna czuła się tak, jakby ktoś jej „wyrwał serce z piersi”. „[…] ostateczne porzucenie. Było dla mnie wielką tajemnicą, dokąd poszła, jakaś część mnie czekała na jej powrót” – wspominała. Tony również był zrozpaczony. W wieku trzydziestu dwóch lat został samotnym ojcem z szóstką dzieci poniżej ósmego roku życia, w tym jednym niemowlęciem. Pogrzeb Madonny Louise Fortin Ciccone odbył się w kościele pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Bay City, tym samym, w którym osiem lat wcześniej stanęła jako panna młoda. Teraz leżała bez życia w otwartej trumnie, z zaszytymi ustami. Było jasne, że ona – albo ta pani w skrzyni, która trochę ją przypominała – odeszła. Światło, jak się zdawało, odeszło wraz z nią.

(…)

W ciągu miesięcy następujących po śmierci żony Tony przerzucał dzieci od krewnych do sąsiadów. „Tata musiał się uporać z tyloma sprawami” – mówiła Madonna. „Przeniosłam się na koniec ulicy i jakiś czas mieszkałam u jednej rodziny. Ta biedna kobieta musiała znosić moją wściekłość i awantury […]. Miała córkę na wózku inwalidzkim, z porażeniem mózgowym, a ja myślałam, że ona jest szczęśliwsza ode mnie, bo ma mamę”.

Tony zatrudnił w końcu gosposię, żeby przywrócić porządek przy Thors Street i zebrać rodzinę razem. Nie zauważył jednak, że dzieci, niesforne za życia matki, zrobiły się po jej śmierci jeszcze gorsze. „Gosposie przychodziły i odchodziły jedna za drugą” – opowiadała Madonna. „Nienawidziliśmy ich wszystkich”.

Madonna wypełniła lukę powstałą w wyniku nieustannych zmian opiekunek i została miniaturową panią domu, albo też – jak sama to nazwała – „samicą alfa w domowym stadzie”. To był partnerski układ – ona i ojciec rządzili królestwem Cicconich. Jej starszy brat, Martin, mówił: „Madonna właściwie przejęła rolę matki” młodszych dzieci, w miarę jak rosły, „karmiła je, pilnowała, żeby były ubrane, szykowała do szkoły”. Traktowała swoje zadania poważnie, byle zadowolić Tony’ego, przerażona, że jego także mogłaby stracić. Jedną z cech, jakie Tony wpajał dzieciom – oprócz „uczciwości, etyki, samodyscypliny, wiarygodności i honoru” – był stoicyzm. Madonna starała się nim emanować, ale ciało ją zdradzało. „Wtedy miałam obsesję na punkcie chorowania i nieustannie pojawiały się u mnie nowe objawy”.

Czasami czuła się, jakby jej „mrówki chodziły po sercu”, i zakładała, że to objaw raka. Nabawiła się również fobii przed wychodzeniem z domu i wymiotowała, jeżeli musiała spędzić noc gdzie indziej. Ale nie mogła zasnąć nawet u siebie, miała koszmary, a poczucie winy czyniło poczucie straty jeszcze dotkliwszym. „Kiedy znikają rodzice, dzieci zawsze myślą, że zrobiły coś złego” – wyjaśniała.

Stopniowo, w miarę jak miesiące przechodziły w lata, Madonna stawała się silniejsza; sprzyjały temu dyscyplina katolickiej szkoły, dokąd maszerowała codziennie z rodzeństwem, a także szczególna uwaga, jaką poświęcali jej nauczyciele, świadomi, że potrzebuje specjalnej opieki. A w domu, kiedy był z nimi ojciec, życie toczyło się niemal według wojskowego drylu: „Nie lubił, gdy mieliśmy czas na próżnowanie” – opowiadała. „Jeżeli nie mieliśmy lekcji do odrabiania, znajdował dla nas pracę w domu. Uważał, że zawsze powinniśmy być produktywni”. Nawet kiedy dzieci już prawie zasypiały, siedział na korytarzu między sypialniami, opowiadając im historyjki, żeby dać pożywkę ich wyobraźni. Madonna była najlepszą uczennicą swojego ojca. Przyswajała wszystkie jego lekcje.

Należały do nich celowe wysiłki Tony’ego, by zapoznać swoje dzieci z kulturami innymi niż ich własna, aby nie były „uprzedzone” ani nie dawały się „wyprowadzić innym ludziom z równowagi” – opowiadał Christopher. Z jednej strony sąsiadowali z czarnymi, z drugiej z Latynosami. „Należeliśmy także do […] organizacji katolicko-żydowskiej” – mówił. „Całe życie świętowałem Paschę, nie wiedząc nawet, że to Pascha. Myślałem, że to Wielkanoc”. Nietypowe w metodach Tony’ego było również to, że nie wychował Madonny na dziewczynkę. Najprawdopodobniej nie była to świadoma decyzja, a rezultat zbiegu dwóch okoliczności: braku modelu, od którego Madonna mogłaby się uczyć tradycyjnej kobiecości – czyli, jak to nazywała, „manier, delikatności i […] cierpliwości” – oraz jego własnego zacięcia intelektualnego.

„Ojciec nie uczył mnie, że mam wyjść za mąż i mieć dzieci” – podsumowała.

„Wychował mnie tak, żebym była bardzo mocno nastawiona na cel, została prawniczką albo lekarką i uczyła się, uczyła, uczyła”.

Negatywnym skutkiem niepobierania nauk w sztuce kobiecości było jednak to, że Madonnę można było oskarżyć o bycie zbyt śmiałą, zbyt bezpośrednią, nawet wulgarną. Zachowywała się tak samo jak jej starsi bracia.

„Mówiłam, co chciałam. Bekałam, kiedy musiałam beknąć. Jeżeli lubiłam jakiegoś chłopca na placu zabaw, goniłam za nim. Nikt nie stał nade mną i nie mówił: «Dziewczynki tak nie robią»”. Madonna robiła więc to wszystko, a przy okazji stawała się „nieustraszona”.

Nauczyła się również, że dysponuje mocą, której jej bracia nie mają. Już jako pięciolatka zrozumiała, że jeżeli będzie zachowywać się kobieco, postawi na swoim, i z tego odkrycia, jak sama przyznaje,”wydusiłam […], ile się dało”. Dla Madonny było to coś więcej niż sposób uzyskiwania przewagi. Urokiem zyskiwała sobie uwagę, która dla dziecka walczącego o zainteresowanie w domu pełnym równie spragnionych atencji dzieciaków była zdecydowanie cenniejsza.

Jej seksualność, jeszcze naiwna, niewinna, obudziła się mniej więcej wtedy, gdy Madonna zaczęła tańczyć i śpiewać. Pierwsze mentorki znajdowała na ekranie telewizora: Shirley Temple, którą usiłowała naśladować, oraz kobiety występujące w The Lawrence Welk Show, kiczowatym programie typu varietés z dużą orkiestrą, pozorującym showbiznesowy glamour feerią unoszących się bąbelków, żyrandoli i tańców towarzyskich. Najważniejsze z wczesnych lekcji muzyki pobierała jednak w sąsiedztwie.

Pontiac, tak samo jak Detroit, jego większy sąsiad od południa, było miastem samochodów i muzyki, a ani w jednej, ani w drugiej branży klasa czy kolor skóry nie miały znaczenia. Imigranci wypełniający fabryki samochodowe przywieźli ze sobą bogate tradycje muzyczne, od bluesa z delty Missisipi po polkę z Europy Wschodniej, poprzez wszystko, co leży pomiędzy nimi. Część pozostała tradycyjna, ale niektóre gatunki mieszały się, rodziły się nowe brzmienia. Dzieci zapoznawały się z muzyką w kościele, zanim jeszcze poznały pop, rocka, soul, jazz, r&b czy country. A wielu spośród śpiewaków i muzyków, którzy rano grali w kościołach, wieczorami występowało w klubach. Muzyka była źródłem pełnego spektrum przyjemności, od nabożności po rozpustę, a wszystko to odbywało się w ciągu jednego dnia, wcale ze sobą nie kolidując. I tu, i tu chodziło o uniesienie.

Fragment książki „Madonna. A rebel life. Biografia” Mary Gabriel wydanej przez Znak Koncept. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweek Polska”. Książkę można kupić tutaj.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version