— Powody, dla których poślubiłam Jacka, są dla mnie dziś niejasne i nieodgadnione. Wiem na pewno, że nie wyszłam za mąż z miłości — mówi 47-letnia Daria. Jacek zakochał się w niej, co do tego nie ma wątpliwości. Ona uczucia do niego postanowiła sobie wmówić.

Kamila zaszła w ciążę na piątym roku studiów. Partner zawinął się od razu, gdy usłyszał dobrą nowinę. Przez osiem lat samotnie wychowywała syna i coraz bardziej desperacko pragnęła zbudować trwały związek. — Żyłam w przekonaniu, że rodzina to mama, tata i dziecko. Moim jedynym marzeniem stało się poznanie mężczyzny i przyciśnięcie go na tyle, żeby został moim mężem — mówi.

Z Arturem po raz pierwszy spotkali się na grillu u znajomych. Potem była randka we dwoje, a po niej kilka miesięcy sielanki. — Okazał się inteligentny, poukładany, z dobrą pozycją zawodową. Wydawał się też dobrym człowiekiem — wspomina. — Obsypywał mnie prezentami, chodziliśmy do restauracji, jeździliśmy na wycieczki. Czasami dokładał się do czynszu, kupował też różne rzeczy Mikołajowi. Wiem, jak to brzmi, ale to nie było z mojej strony wyrachowanie. Byłam zakochana, być może dlatego, że znalazłam w nim cechy, których szukałam. Artur zapewniał nam bezpieczeństwo i byt.

Po roku się zaręczyli, ale nim zdążyli się pobrać, stracił pracę. To go podłamało, chodził przygnębiony i zrezygnowany, zaczęły się kłótnie. — Brnęłam dalej w ten związek, bo po dziecinnemu myślałam, że jak się pobierzemy, wszystko będzie wspaniale — tłumaczy Kamila. Z czasem sobie uświadomiła, że nie sprawdziły się jej wyobrażenia o roli Artura jako ojca. Jego relacja z Mikołajem opierała się głównie na wyświadczaniu mu drobnych przysług, np. podwiezieniu na zajęcia czy do kolegi. Podobnie zresztą zaczęło się dziać między nim a Kamilą. Żył jakby obok, ale sprawdzał się jako gospodarz i złota rączka — naprawiał, sprzątał, gotował. Największy kryzys nadszedł wtedy, gdy mniej więcej po pięciu latach związku przestali ze sobą sypiać. — Dziś myślę, że przyczyną mogła być jego depresja, wtedy odczytywałam to jako obojętność i oziębłość — mówi.

Ich popołudnia wyglądały tak, że po powrocie z pracy jedli obiad, a potem siadali po przeciwnych stronach kanapy i czytali książki albo gazety. Po kolacji Kamila wypijała kilka lampek wina. Artur lubił się nią opiekować, gdy kolejnego dnia na kacu miała wyrzuty sumienia.

Zaczęła spędzać coraz więcej czasu poza domem. Dużo pracowała, spotykała się ze znajomymi, chodziła na zakupy. — Artur nigdy nie miał pretensji, a taki układ był mi na rękę. Piłam, wychodziłam, kiedy chciałam, a jak wracałam, było posprzątane i czekał obiad. Sześć lat po ślubie zorientowałam się, że go nie kocham, że żyję w tym układzie, bo jest mi wygodnie. Zwierzyłam się przyjaciółce, stwierdziła, że powinnam odejść, ale szkoda mi było to wszystko stracić. Jeszcze przez dwa lata trwałam w tym związku — opowiada.

Rodzice Kasi założyli firmę na początku lat 90. Handlowali częściami metalowymi i jeździli z towarem po hurtowniach. Nie było ich od poniedziałku do piątku, a nią opiekowała się babcia. Kiedy zaczęły się rodzić kolejne dzieci (Kasia ma troje rodzeństwa), matka została w domu.

Od tamtej pory rodzice spędzali razem tylko weekendy, które zazwyczaj wypełniali atrakcjami dla dzieci. Brakowało czasu na pielęgnowanie związku. A może też umiejętności. — Nie potrafili z łatwością okazywać sobie uczuć. Zdarzało im się przytulić albo chwycić za ręce, ale wydawali się tymi gestami skrępowani.

Z czasem ojciec Kasi zrezygnował z wyjazdów w Polskę i zaczął prowadzić biznes stacjonarnie. Nie przełożyło się to jednak na jego większe zaangażowanie w życie rodzinne. Od początku podzielili role tak, że on miał zarabiać, a żona zajmować się dziećmi.

Był towarzyski, lubił wychodzić, matka Kasi wolała siedzieć w domu. A jak już dała się namówić na jakiś wypad, rzadko wracała zadowolona. — Ma w sobie niechęć wobec świata, który jest radosny i rozrywkowy. Zrobiła się starą babą, mimo że ma dopiero 53 lata — opisuje Kasia. Ojciec na początku nie chciał wychodzić bez żony, teraz na koncerty czy inne wydarzenia zabiera dorosłe już dzieci albo ich kuzynostwo.

Dwa lata temu zbudował nową siedzibę dla firmy. Znaczną część obiektu stanowi powierzchnia mieszkalna. Miała służyć im wszystkim, ale matka nie chciała słyszeć o przeprowadzce. Zamieszkał tam więc sam, a potem dołączyli do niego Kasia i jej starszy brat z rodziną. I teraz żyją na dwa domy, oddalone od siebie o niecały kilometr. — Tata miał dość ciągłego marudzenia mamy, na przykład, że posprzątała, a on wchodzi z brudnymi butami. Albo jej czarnowidztwa — że jakaś inwestycja w firmie nie wypali. Doszedł do wniosku, że woli sobie zagospodarować czas w inny sposób, niż słuchając tych litanii — twierdzi Kasia i dodaje, że funkcjonowanie na dwa domy jest zbawienne dla całej rodziny. — Zachowujemy dystans, który sprzyja temu, że nasze relacje jako tako się układają. Przyzwyczailiśmy się do tego, że jest team mama i team tata.

Widują się, często jedzą razem obiady, ale potem każdy rozjeżdża się do siebie. Ojciec nie ukrywa, że budowa nowego domu była jego ucieczką.

Dr hab. prof. UAM Iwona Przybył z Wydziału Socjologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu podkreśla, że układ, czyli funkcjonowanie w tzw. „skorupie”, może być dla małżonków atrakcyjny, a przez to trwalszy, z kilku powodów.

— Tak jest na przykład wtedy, gdy przed ślubem oczekiwali mniej, niż aktualnie otrzymują, gdy nie ma realnej alternatywy dla obecnego związku albo kiedy bariery przed rozwodem są zbyt duże. Mogą być nimi m.in. koszty finansowe, emocjonalne, opinia otoczenia czy rozpad kręgów towarzyskich — wymienia ekspertka. I dodaje: — Z drugiej strony brak miłości czy nawet doświadczanie szeroko rozumianej przemocy, jeśli zdarza się w późniejszym okresie życia, część osób może bezzasadnie usprawiedliwiać swoją postawą albo „defektami” i mieć poczucie, że nie ma innego wyboru, jak tylko się temu przyglądać. Tak reagują partnerzy, którzy nie potrafią zmienić istniejących wzorców adaptacyjnych.

Przed rozstaniem z Arturem Kamilę — poza przyzwyczajeniem do wygody — powstrzymywał strach, że znowu będzie samotną matką i że już nie zbuduje trwałego związku. Bała się też reakcji otoczenia. — Rodzice, z którymi nigdy nie miałam dobrych relacji, powtarzali w kółko, że Artur trafił mi się jak ślepej kurze ziarno. Mówili też, że mam fatalny charakter i nikt nie będzie chciał ze mną być — wyznaje.

Przełomem okazała się pandemia. Skazani na pracę zdalną, nie mogli znieść swojej obecności. Kłótnie zdarzały się codziennie, a Kamila przestała lubić Artura już nawet jako człowieka. To był też czas, w którym poszła na mityng AA i zrezygnowała z alkoholu.

Od ponad roku jest w nowym związku i śmieje się, że tu nic nie przypomina układu, w którym tkwiła wcześniej. — Przede wszystkim weszłam w tę relację bez oczekiwania, że Dominik będzie dobrym tatą dla Mikołaja. Zbudowałam ją dla siebie, dla nas. I już nie ze strachu przed byciem samą, tylko dlatego, że spotkałam właściwego człowieka — mówi.

Czy układ małżeński może mieć przewagę nad związkiem opartym na miłości? — Tak, na przykład wtedy, gdy funkcjonowanie w „skorupie” daje kobiecie albo mężczyźnie poczucie przewidywalności. Codzienna rutyna stanowi rodzaj struktury, zapewniającej zrównoważone funkcjonowanie — wyjaśnia dr hab. Iwona Przybył. — Układ może też być zabezpieczeniem finansowym w okresie niestabilności na rynku pracy. Dla osób, które dorastały w zaniedbaniu i traumie, funkcjonowanie w „skorupie” to sposób na schronienie, a formą realizowania bliskości i miłości jest wówczas zapewnianie bytu rodzinie czy duma z osiągnięć zawodowych. Może to zostać zaakceptowane przez drugą stronę kosztem jej wycofania się i rezygnacji z realizacji własnych potrzeb.

Rodziców Kasi dzielą przekonania, nastawienie do poznawania świata czy podejście do rozwijania firmy, ale przy trybie życia, jaki prowadzą, te różnice wydają się nie stanowić większej przeszkody. Kiedy są razem, normalnie rozmawiają, zdarza się też, że we dwoje jeżdżą na działkę. Ale ten wspólny czas jest mocno limitowany.

Jednocześnie nadal łączy ich wiele spraw: troska o dzieci, dobra materialne i zarządzanie firmą. Mimo że matka zajęła się lata temu wychowaniem Kasi i jej rodzeństwa, do tej pory to ona wypłaca pensję pracownikom i pilnuje spraw papierkowych. — Tacie wygodnie w tym układzie, bo wszystko funkcjonuje według schematu: ma obiad, wyprane i wyprasowane. Mama z kolei korzysta z pieniędzy, które przynosi firma — mówi Kasia.

— Łączą ich też konwenanse. Oboje mają przekonanie, że rodzina to świętość. Kto to widział się rozwieść? Co ludzie powiedzą? A przecież cała nasza miejscowość wie, że mieszkają na dwa domy.

Czasami myśleć o rozwodzie nie pozwala poczucie odpowiedzialności. Tak jest w przypadku 36-letniego Filipa. — Byliśmy zakochani po uszy, w tej euforii zapominaliśmy o świecie. Trzy miesiące po tym, jak się poznaliśmy, Aneta zaszła w ciążę — opowiada. Czar nie prysł z dnia na dzień, ale wiadomość, że będą mieli dziecko, przygasił iskrę. Dziś trudno mu stwierdzić, w którym momencie zaczęli stawać się sobie obojętni. Romantyczne myślenie zastąpiło praktyczne podejście i planowanie codzienności. Mieli po 28 lat, rozwijali kariery. Po urodzeniu Krysi kupili dom — 160 m kw. miało dać im komfort i pozwolić lepiej się do siebie dopasować. Okazało się, że to idealne okoliczności, żeby zgrabnie się mijać.

Im bardziej się poznawali, tym więcej odkrywali rzeczy, które ich dzielą. Każde w innej branży, nie mieli wspólnych tematów zawodowych. Po powrocie z pracy nie pytali siebie nawet, jak minął dzień, nie rozmawiali o troskach ani problemach. Mieli też inną wizję spędzania wolnego czasu. Aneta chciała podróżować, Filip wolał inwestować w sport. Grał w squasha, pływał, jeździł na rowerze. — Anecie chyba nie podobało się, że tak często wychodziłem, ale nigdy nie komentowała. Nie mogła mieć pretensji, że nie spędzam czasu z rodziną, bo właściwie od początku nie robiliśmy nic we troje. Jak zabierałem Krysię na spacer albo do sali zabaw, ona w tym czasie szła na zakupy — opowiada.

Ich wspólną egzystencję Filip nazywa „niemą umową zakładającą schodzenie sobie z drogi”. Nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy ją zawarli. Być może z chwilą, gdy postanowili, że wspólnie wychowają dziecko. — Dla mnie nasza relacja zmieniła się w zobowiązanie. Któregoś dnia spojrzałem na Anetę i poczułem pewność, że jej nie kocham, ale przyjąłem to jako fakt, który nie wzbudził we mnie większych emocji. Nie zacząłem kombinować, jak się z tego związku wymiksować ani jak znaleźć kogoś na boku — tłumaczy. — Wróciłem do codzienności i żyję dalej. Jesteśmy razem od ośmiu lat i nic się nie zmienia.

Na razie nie tęskni za bliskością ani nie czuje się samotny. Podkreśla, że to kwestia priorytetów. Etap szaleństw i myślenia o sobie już był, teraz musi się skupić na wychowaniu córki. — Tak widzę swoją rolę. Chcę jej zapewnić dobre dzieciństwo i udany start w przyszłość. Czy to możliwe w sytuacji, gdy Krysia dorasta w domu, w którym rodzice mało ze sobą rozmawiają? Myślę, że tak. Nie kłócimy się z Anetą, uprzejmie się do siebie zwracamy, jesteśmy raczej zgodni w kwestiach dotyczących córki — wylicza. — Moglibyśmy się rozstać i mieć opiekę naprzemienną, ale chyba oboje wychodzimy z założenia, że model, w jakim funkcjonujemy, jest nieszkodliwy, a nawet znośny. A Krysia cały czas ma nas oboje pod ręką.

Co — z socjologicznej perspektywy — związki, w których nie ma miłości, scala najsilniej? — To zjawisko złożone i wielorako uwarunkowane. Układy są cementowane nie tyle kredytem czy wspólnie prowadzoną firmą, ile specyficznie rozumianym dobrem małoletnich dzieci. Nie jest to bezzasadne w obliczu doniesień badawczych, które mówią o tym, że u dorosłych, których rodzice się rozwiedli w czasie, gdy oni sami byli dziećmi, stwierdza się gorsze zdrowie fizyczne, wyższą podatność na choroby psychiczne, słabszą jakość małżeństwa i wyższe odsetki rozwodów — zaznacza dr hab. Iwona Przybył. — Inne częste powody, dla których ludzie decydują się pozostać razem, mimo że wypala się miłość, to traktowanie małżeństwa w kategorii publicznego zobowiązania na całe życie i zależność finansowa, przede wszystkim kobiet mieszkających na wsi.

— Powody, dla których poślubiłam Jacka, są dla mnie dziś niejasne i nieodgadnione. Wiem na pewno, że nie wyszłam za mąż z miłości — mówi 47-letnia Daria. Poznali się na kursie dla nauczycieli, gdy miała 29 lat. Mieszkała nadal z matką, za sobą miała szaloną miłość, zakończoną strzałem w serce — ona z rozbuchanymi uczuciami, on wyjechał i zerwał kontakt.

Wiele razy zastanawiała się, co mogło ją pchnąć do tego, że zdecydowała się na małżeństwo z Jackiem. — Możliwe, że chciałam uwolnić się spod wpływu toksycznej mamy. Być może próbowałam też sobie udowodnić, że nawet jeśli wcześniej zostałam odrzucona, to jeszcze mogę mieć kogoś, kto mnie pokocha — wyznaje.

Jacek zakochał się w Darii, co do tego nie ma wątpliwości. Ona uczucia do niego postanowiła sobie wmówić. Nie miała odwagi przyznać się przed sobą, że wychodzi za kogoś, kto nawet nie jest w jej typie. Twierdzi, że dzisiaj nie zwróciłaby na Jacka uwagi. Wtedy tłumaczyła sobie, że miłość rozumowa to ta właściwa i trwała. — A z czasem doszłam do wniosku, że chyba wybrałam najlepszego człowieka, jakiego mogłam mieć. On racjonalny, uporządkowany, ja — typ artystki i marzycielki. Dzięki Jackowi mamy popłacone rachunki, odłożone pieniądze na wakacje czy niespodziewane wydatki. Myślę o nim z wdzięcznością jako o dobrym, porządnym człowieku, dbającym o mnie i o rodzinę. Wiem, że stanie za mną murem, daje mi ustabilizowane i chyba szczęśliwe życie — twierdzi Daria. — Dogadaliśmy się przez te wszystkie lata, a od ślubu minęło 16. Nauczyliśmy się szanować i ze sobą rozmawiać, potrafimy się miło w stosunku do siebie zachowywać. Polubiłam go. Może nie kocham, ale mam do niego ciepłe uczucia.

Świadomość, że druga strona będzie dla nas oparciem, to zdaniem socjolożki dr hab. Iwony Przybył wciąż jeden z najważniejszych elementów branych pod uwagę przy zawieraniu małżeństwa. — Dzisiaj nie jest ono traktowane jako akt gwarantujący zabezpieczenie ekonomiczne czy wyższy status społeczny, a raczej jako „bezpieczna przystań”, obiecująca głównie stabilizację emocjonalną i obopólne zaufanie w złożonej, zmiennej, nieprzewidywalnej i chaotycznej rzeczywistości, w jakiej żyjemy — mówi.

Ostatnio Daria zaczęła się mocniej starać. Okazuje mężowi więcej czułości, jest milsza. Zauważa, że jak się na niego otwiera, on się cieszy i odwdzięcza tym samym. Namiętność? — Bywa, czasami jej brakuje — mówi.

W trakcie małżeństwa raz się zakochała. Była gotowa zdradzić. Ale wiedziała, że na pewno się nie rozwiedzie. — Nie można lekką ręką przekreślić wszystkiego, co razem budowaliśmy. Włożyliśmy w nasz związek dużo uczuć i pracy. Sprzeczki, godzenie się, wspólne dzieci, rozmowy o tym, jak je wychować, okazywanie sobie miłych gestów — to wszystko scala związek — podkreśla Daria. — Ten inny mężczyzna pokazał mi, że jednak to, co mam z Jackiem jest dla mnie ważne i że nie chciałabym go skrzywdzić. A potem się okazało, że facet, który zawrócił mi w głowie, nie był w porządku.

Trzy powody trwania w obecnym związku, które przychodzą Darii do głowy, to wzajemny szacunek, dzieci i wspólna przeszłość. Wymienia też: dobre, wygodne życie i umiejętność bycia na co dzień ze sobą w przyjaźni, szacunku i sympatii. — Trzeba spojrzeć życiowo — podkreśla. — Jeśli miłość jest wielka, ale o związek się nie dba, to ona obumrze. Można też wyjść za mąż bez miłości i mieć udane małżeństwo.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version