Chciałem sprawdzić, ile wart jest ten mit: rzućmy wszystko i wyjedźmy. Czy jest to do zrobienia? Okazało się, że nie do końca, chyba że jest się milionerem — mówi Mariusz Zielonka, który razem z rodziną wrócił właśnie z tajskiej wyspy do Polski.

Mariusz Zielonka:To był przypadek, choć w życiu podobno nie ma przypadków. Sporo podróżowaliśmy z dziećmi po świecie. W sieci można trafić na naszego bloga podróżniczego ourlittleadventures.pl, który prowadzimy z żoną od ponad 10 lat. Do Tajlandii zawitaliśmy najpierw w 2016 r. na wyspę Ko Lanta Yai, położoną na zachodnim wybrzeżu na Morzu Andamańskim. Mieliśmy wówczas jeszcze dwójkę dzieci. Oboje z żoną mamy certyfikaty nurkowe i znaleźliśmy na wyspie szkołę nurkowania prowadzoną przez Polaków. Nurkowaliśmy z nimi i tak się to wszystko zaczęło.

Wróciliśmy do Polski, nie podejrzewając wcale, że będzie ciąg dalszy. W 2018 r. właścicielka szkoły nurkowania zadzwoniła do nas z pytaniem, czy nie chcielibyśmy przyjechać do pracy. Moja żona była wtedy w ciąży z trzecim dzieckiem, więc uznaliśmy, że to nie jest dobry moment, żeby się wyprowadzać na tajską wyspę. Temat umarł, ale nagle ożył w maju 2022 r., kiedy zadzwoniono do nas z propozycję po raz drugi. Na Ko Lanta Yai czekała na nas praca na cały sezon. Zaczęliśmy na poważnie rozważać scenariusz wyjazdu, tym bardziej że wówczas chcieliśmy wyjechać z Polski na dłużej. Zbudowaliśmy swojego camper vana na pięć osób, żebyśmy mogli być kompletnie niezależni. Mamy w nim wszystko, co potrzebne do życia. Gdyby właścicielka szkoły nurkowania nie zadzwoniła z propozycją pracy kolejny raz i tak wyjechalibyśmy późną jesienią z Polski na dłużej, żeby uciec przed tą straszną polską jesienią i zimą.

Ale telefon zadzwonił i uznaliśmy, że jesteśmy w takim punkcie życia, że spróbujemy. No bo czemu nie? Sprzedaliśmy w Polsce wszystko, co uznaliśmy, że nam się nie przyda. Plan był taki, że wyjeżdżamy na dłużej, ale wrócimy do Polski. Pierwotnie zakładaliśmy, że zostaniemy w Tajlandii rok. Przy okazji wykorzystamy fakt, że jesteśmy w Azji Południowo-Wschodniej i zwiedzimy sobie cały region, szukając tanich lotów. Przeprowadziliśmy się na Ko Lanta Yai całą rodziną, czyli ja, moja żona Karolina, trójka dzieci (dziś mają odpowiednio 10, 8, 5 lat) oraz pies, golden retriever — Makaron. Pies miał swoje lata, jest z nami od początku, więc uznaliśmy, że musi pojechać z rodziną, bo nie wiedzieliśmy, jak się życie potoczy. Zabraliśmy więc Makarona ze sobą na tę rajską wyspę. Oboje pracowaliśmy na Ko Lanta Yai. Do grudnia 2023 r. byłem managerem centrum nurkowego. W Tajlandii mieszkaliśmy w sumie osiemnaście miesięcy. Wyjechaliśmy z Polski w październiku 2022 r., a wróciliśmy niedawno, na początku czerwca.

— Dobrze. Bardzo dużo z nimi rozmawialiśmy na ten temat, a wcześniej podróżowaliśmy razem po świecie, więc sama podróż nie była dla nich jakimś dużym wyzwaniem. Cieszyły się, że będą miały stały dostęp do morza, plaży, basenu, że będzie non stop ciepło. Wyzwaniem na pewno była szkoła, ale poradziliśmy sobie z tym, bo dzieci uczyły się według modelu edukacji domowej, czyli pomimo wyjazdu pozostały w systemie polskiej edukacji. Nauczycielami byliśmy my. Dodatkowo na wyspie znaleźliśmy prywatną szkołę — coś pomiędzy dzienną opieką a szkołą — do której uczęszczało w sumie 12 dzieci. Szkoła była prowadzona przez Kanadyjkę i Tajkę, bo w Tajlandii biznes nie może być w rękach cudzoziemców ani przy większościowym udziale obcokrajowca. Tak naprawdę zdecydowaliśmy się zostać w Tajlandii dłużej niż rok z powodu dzieci, bo ta szkoła bardzo dużo im dała.

— Przed wyjazdem w zasadzie nie mówiły po angielsku. Najstarsza córka była w stanie zrozumieć proste zwroty po angielsku, ale zupełnie brakowało jej umiejętności i odwagi, by w tym języku mówić. Po roku nauki w Tajlandii wszystkie nasze dzieciaki posługują się angielskim płynniej niż ja. Co więcej, mówią kompletnie bez akcentu. Najmłodsza, pięciolatka, posługuje się angielskim na takim poziomie, że momentami mnie to zadziwia, ale najważniejsze jest to, że nie odczuwają bariery przed używaniem tego języka. Nie zastanawiają się, czy coś powiedzą dobrze, czy źle. Po prostu mówią.

— To prawda, chociaż ostatnio czytałem o badaniach, których wyniki pokazują, że dzieci, które żyją w takim nomadzkim stylu, jak my, rzadziej osiągają w życiu szczęście. Paradoksalnie, dzieje się tak dlatego, że za młodu doświadczają i widzą zbyt dużo rzeczy, więc w życiu dorosłym ciężej im uzyskać coś więcej, żeby poczuć szczęście.

— Pyta pan, dlaczego ciągnie nas podróżowanie?

— Zgadza się. Wyjechaliśmy, bo byliśmy już trochę zmęczeni polską rzeczywistością. Poza tym mieliśmy wrażenie, że trochę za bardzo utknęliśmy w jednym miejscu. Jako rodzina sporo wyjeżdżamy, jesteśmy mobilni, dużo się przemieszczamy, aktywnie spędzamy czas z dziećmi. Poza tym uznaliśmy, że skoro los nam daje możliwość wyjazdu tak dalekiego, a my nie lubimy polskiej jesieni, zimy i szarej wiosny, to wykorzystamy tę okazję i spróbujemy szczęścia w Tajlandii. Sprzyjała nam jeszcze jedna rzecz – możliwość bycia cyfrowymi nomadami. Otóż w Polsce pracowałem na etacie, więc decydując się na wyjazd, złożyłem rezygnację. Szefostwo firmy zaproponowało mi jednak, abym spróbował pracować zdalnie. Zgodziłem się, bo z powodu różnicy czasu między Polska a Tajlandią w momencie, którym kończyłem etat w Tajlandii, mogłem zaczynać pracować na drugi w Polsce. Ponieważ wykonuję pracę zadaniową, nie muszę siedzieć osiem bitych godzin przed komputerem.

— Jako ekonomista Konfederacji Pracodawców Lewiatan. Po powrocie do Polski powiedziano mi w firmie, że da się te dwie rzeczy pogodzić. Mało kto wierzył, że uda się to zrobić bez pogorszenia jakości pracy, ale udowodniłem, że się dało.

— Zacznę od tego, że mam 39 lat, a żona 41. Ciężko mi to jakoś ubrać w słowa, ale byliśmy zmęczeni nie tyle Polską, ile trwaniem w Polsce, uwiązaniem w jednym miejscu. Wiedliśmy bardzo schematyczne życie, ciągnęło nas do tego, by coś w życiu zmienić. Mieliśmy poczucie, że tracimy cenny czas. Czuliśmy, że czterdziestka to najlepszy moment na istotną życiową zmianę, że nie musimy z tym czekać na emeryturę. Poza tym chcieliśmy zwiedzać świat. Mamy w sobie zarówno ciekawość świata, jak i sporą skłonność do ryzyka. Stwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie zaryzykować i jednak wyjechać gdzieś na dłużej. Chcieliśmy po prostu spróbować, ile wytrzymamy.

— Owszem mieliśmy poczucie, że władza zaczyna robić to, co chce, nie licząc się z nikim i z niczym i że w związku z tym nie musi już nawet używać białych rękawiczek. To był jeden z czynników, ale nie decydujący. Myślę, że w przypadku mojej żony dużo ważniejszym czynnikiem była rosyjska inwazja na Ukrainę w lutym 2022 r. Wybuch wojny i mimo wszystko bliskość konfliktu sprawiły, że szybciej się zdecydowała na wyjazd. Na Ko Lanta Yai spotkaliśmy wielu Polaków, którzy wyjechali tam, obawiając się, że wojna rozleje się na Polskę, uciekając przed potencjalnym zagrożeniem.

— To nie miało dla mnie aż takiego znaczenia, kierowała mną bardziej chęć przeżycia jakiejś wielkiej przygody. Chciałem sprawdzić, ile wart jest ten mit: rzućmy wszystko i wyjedźmy. Czy jest to do zrobienia? Okazało się, że nie do końca, chyba że ma się bardzo dużo oszczędności, albo jest się milionerem. Otóż jeśli jest się zwyczajnym człowiekiem, utrzymującym się ze swojej pracy, model „sprzedajmy wszystko, wyjedziemy i żyjmy z tego, co mamy” niestety się nie sprawdza. W pewnym momencie pieniądze się kończą i trzeba zrewidować plany.

— Nie, nie chodziło o poziom życia. Wróciliśmy, bo zrozumieliśmy, że jako obcokrajowcy w żaden sposób nie jesteśmy w stanie wejść głębiej w tajską społeczność, a nie chcieliśmy żyć jako wieczni ekspaci. Nie byliśmy zwyczajnymi turystami, mieszkaliśmy w zupełnie nieturystycznej części wyspy, a mimo to nie byliśmy w stanie nawet pobieżnie zintegrować się z Tajami. Nie udało nam się znaleźć choćby wąskiego grona tajskich przyjaciół. Tajowie bardzo chronią się przed wchodzeniem w bliższe relacje z cudzoziemcami, w szczególności z białymi. Społeczeństwo tajskie jest bardzo zhierarchizowane i zarazem zamknięte. Biali, nawet ci niezamożni, są postrzegani jako osoby najwyżej w hierarchii, spoza tajskiego świata. Pieniądze nie odgrywają tu roli, bo koszty życia w Tajlandii potrafią być nadal wyraźnie niższe niż w Polsce.

— Wyobcowanie i brak możliwości nawiązania jakiegokolwiek głębszego kontaktu. Obracaliśmy się w zamkniętym środowisku ekspatów i w pewnym momencie dotarło do nas, że nasze dzieci nie mają wśród kolegów i koleżanek stuprocentowych Tajów, co najwyżej znały się z dzieciakami z mieszanych małżeństw, w których jeden z rodziców był Tajem lub Tajką. Dużą barierą jest język, bo Tajowie raczej nie znają języka angielskiego, więc chcąc się do nich zbliżyć, musisz mówić po tajsku, a nauka tego języka jest niezmiernie trudna. Chcąc się nauczyć tajskiego, trzeba cofnąć się do podstawówki. Tajski alfabet ma 44 spółgłoski i 33 samogłoski, człowiek uczy pisać się na nowo w trzy linie. Bardzo ciężko nauczyć się też czytać, bo w tajskim nie ma przerw między wyrazami, więc tekst to w zasadzie jeden ciąg znaków.

Brakowało nam też dostępu do kultury, tej wyższej, myślę o wydarzeniach i miejscach, do których mieliśmy dostęp w Warszawie. Oczywiście nie porównuję dużego polskiego miasta do tajskiej wsi, na której mieszkaliśmy. Nawet jednak na polskiej wsi można znaleźć świetlicę, bibliotekę, jakiekolwiek miejsce wspólnej integracji. W Tajlandii tego nie ma.

Z jednej strony było nam bardzo dobrze, bo mieszkaliśmy na tajskiej wyspie jak w raju, z drugiej strony wielu rzeczy nam brakowało. Ko Lanta Yai jest rajem, ale jak przyjeżdża się tam na 2-3 tygodnie. Wtedy wszystko jest wow — palma, piasek, morze, ciepło.

— Zdecydowanie, na Instagramie dostaliśmy zresztą wiele pytań o powody powrotu do Polski. O co w tym wszystkim chodzi? Myślę, że ludziom wydaje się, że skoro ktoś podjął decyzję o wyjeździe z kraju, a potem decyduje się na powrót, to znaczy, że poniósł życiową porażkę. My tego tak nie postrzegaliśmy, bo mieliśmy od początku inne założenie.

— Można by to tak nazwać. Po powrocie do Polski czuję się dziwnie, bo mam takie wrażenie, jakbym wszedł przez drzwi szafy do Narnii, spędził tam 18 miesięcy i wyszedł z szafy, a tu minęło dopiero 5 minut. W żaden sposób nie tęsknię za Tajlandią i zaskakuję tym sam siebie, bo uznawałem, że będę jednak tęsknił za bezpośrednim dostępem do morza, za ciepłem, za jazdą na skuterze.

— Też, choć trzeba od razu zastrzec, że jest niezdrowa. Wydawało mi się, że najbardziej będę tęsknił za tą tajską wolnością, a w zasadzie za wolnością życia w Tajlandii. Pomijając życie zawodowe i robienie biznesu, władze pozwalają tam obywatelom decydować niemal o wszystkim, w takim sensie, że to na nich spoczywa odpowiedzialność za ich działania i czyny. Jeśli chce się np. zabrać 10 osób na pakę pickupa, to OK, bierze się na własne ryzyko. Co więcej, wszyscy pasażerowie wiedzą, jakie jest z tym związane ryzyko i podejmują je świadomie. W Tajlandii nie ma przejść dla pieszych, więc przez ulicę przechodzi się, jak popadnie. Kraj notuje jeden z wyższych na świecie wskaźników wypadków, ale o tym, czy wybiec na ulicę, czy też nie, decydują obywatele. W największym skrócie można powiedzieć, że państwo nie myśli za obywateli i nie podejmuje za nich decyzji, więc nie narzuca mu licznych zakazów czy nakazów itd.

— Przyznam, że zmieniło się niewiele. Nadal problemem są te straszne podziały polityczne i społeczne. Niestety Polska dopadła nas w Tajlandii, głównie za sprawą środowiska ekspatów, w którym się obracaliśmy, a na Ko Lanta Yai mieszka sporo Polaków. Niezmiernie dziwiło mnie, że nawet w Tajlandii rodacy dyskutowali o tym, że Ukraińcy w Polsce to mają za dobrze albo że spierano się tam o polską politykę. Przyznam, że to pozycjonowanie się ludzi przeraża mnie, bo w końcu wszyscy jesteśmy jednym gatunkiem. Tymczasem człowiek próbuje zaszufladkować i ocenić drugiego człowieka po to, by udowodnić, że jest lepszy niż on. Jeśli chodzi o powrót do Polski, to nie przeżyliśmy szoku, bo mieliśmy cały czas kontakt z krajem w takim sensie, że my wiedzieliśmy dobrze, co się tutaj dzieje. Mieszkaliśmy 1600 km od Bangkoku, ale mimo to moja żona poleciała tam specjalnie w październiku zeszłego roku, by zagłosować w wyborach parlamentarnych. W tym sensie nie opuściliśmy Polski, a już na pewno wiedzieliśmy, do czego wracamy.

— Jeśli chce się żyć tak jak w Europie i np. jeść produkty z importu, to koszty życia są niewiele niższe niż koszty życia w Polsce. Nasi znajomi z Polski przestrzegali nas, że jak wrócimy, to zobaczymy różnicę, wystarczy, że zrobimy pierwsze zakupy i porównamy sobie przysłowiowy koszyk. Nic takiego się nie stało. Tak naprawdę do jakiegokolwiek dyskontu byśmy nie poszli, nie czujemy jakieś ogromnej różnicy cen, jakiegoś ogromnego skoku w porównaniu z tym, co było w momencie, gdy opuszczaliśmy kraj.

— Nie, życie w Polsce jest droższe, ale wszystko zależy od tego, jak się w Tajlandii żyje i co się je. Jeśli chcemy np. kupić kostkę masła, to zapłacimy równowartość 25 zł. Jeśli żyje się jak Tajowie i nie ma się problemu z jedzeniem na śniadanie smażonego kurczaka z ryżem, to na pewno życie wychodzi taniej. Po powrocie do Polski szok przeżyliśmy, kiedy poszliśmy do restauracji i przyszło nam zapłacić rachunek. W tej dziedzinie rzeczywiście czujemy, że coś się wydarzyło przez te osiemnaście miesięcy w Polsce.

— Zacznijmy od tego, że Tajowie w ogóle nie mają w swoich domach kuchni. Po pierwsze gotowanie w domu jest nieopłacalne, a po drugie prawie nikomu nie chce się gotować w temperaturze 32 stopni. Jedzenie w restauracjach jest na tyle dostępne, świeże i tanie, że gotowaliśmy tylko wówczas, jak naprawdę mieliśmy ochotę na coś polskiego. Najtańszy porządny posiłek, jaki zjedliśmy w Tajlandii jako pięcioosobowa rodzina, kosztował równowartość 30 zł. Przeważnie obiad w normalnej restauracji, gdzie nie siedzi się na ulicy na plastikowych krzesełkach, kosztował nas równowartość 100 zł.

— Nie do końca, bo nigdy nie zakładaliśmy, że zostaniemy w Tajlandii na stałe. Planowaliśmy powrót, więc wszystko było zgodne z planem. Wróciliśmy do Polski także dlatego, że nasze dzieci tęskniły za zimą, śniegiem, nartami, dziadkami, za polską szkołą. Myślę, że trochę się nią rozczarują i że wcześniej czy później, jak już się nasycą Polską, to zatęsknią za Tajlandią, za szkołą, do której chodziły, kolegami i koleżankami z wyspy.

— Mamy w głowie kilka kierunków, więc ciężko wybrać. Może Islandia, bo uwielbiamy dziką naturę, a na tej wyspie jej nie brakuje, poza tym na Islandii jest dobry system szkolnictwa. Rozważylibyśmy też Kolumbię, którą bardzo lubimy i mamy tam znajomych. Myślę, że raczej na pewno nie wyemigrowalibyśmy do Azji Południowo-Wschodniej, choć bardzo pozytywnie oceniam nasz wyjazd w Tajlandii.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version