Nigdy nie robię filmów z powodów ideologicznych. Reżyser musi się skupić na zachowaniach człowieka, bo aktor nie zagra mu idei, za to zagra uczucia – mówi „Newsweekowi” Viggo Mortensen. Świetny western „The Dead Don’t Hurt”, którego jest reżyserem i głównym aktorem, wchodzi do polskich kin 18 października.

Viggo Mortensen: Jak większość chłopaków z mojego pokolenia – choć pewnie dziewczyny też tak robiły – oglądałem westerny, które telewizja ciągle emitowała. Zresztą w kinie też można było obejrzeć filmy w tym gatunku, załapałem się jeszcze na czas, kiedy były popularne. Dzisiaj dzieciaki nie mają szansy zobaczyć żadnego westernu. No, chyba że ich rodzice są wielkimi fanami, to pewnie czasem jakiś film obejrzą całą rodziną. A ja zawsze westerny lubiłem. To one popchnęły mnie do nauczenia się jazdy konnej w dzieciństwie. Jeżdżę do dziś, bardzo to lubię.

– Westerny nie są filmami oryginalnymi, nie powiedziałbym nawet, że oferują dobre opowieści. Ale każdy z nich ma jakieś interesujące detale. Jako twórca filmu w tym gatunku mogę powiedzieć, że nie było westernu, w którym bym sobie czegoś nie podpatrzył. Nawet jeśli to był wyjątkowo słaby film, to i tak coś dla siebie uszczknąłem.

Zależało mi, żeby zbadać, co się stanie z kobietą, której ojciec, brat, syn albo partner wyruszy na front, żeby bić się w męsko-męskiej wojnie. Nie znam filmów, które zajmowałyby się podobną analizą.

– Nie. Od początku chciałem zrobić klasyczny western, taki w stylu Howarda Hawksa czy Budda Boettichera, którzy podchodzili do gatunku jak fotografowie. Liczyło się to, co widać, a więc krajobrazy i ikonograficzne elementy: siodło, kowbojki, kolty, charakterystyczne kapelusze. Żeby widz rozpoznał, że ma do czynienia z westernem, powinna mu wystarczyć jedna klatka z filmu. Nie chciałem, żeby kamera się skupiała na detalach. Zależało mi, żeby wszystko było eleganckie i naturalne. Nie próbowałem wymyślać westernu na nowo ani reinterpretować go. Zresztą „The Dead Don’t Hurt” i tak się wyróżnia, bo u mnie na pierwszym planie stoi kobieta, to z nią zostajemy, kiedy jej partner wyrusza na front. To nie jest sytuacja, z którą można byłoby się zetknąć w klasycznych westernach. Kiedy przeczytałem recenzję jednego z amerykańskich krytyków filmowych, który napisał, że mój film pokochaliby Howard Hawks i John Ford, poczułem, że dokonałem dobrego wyboru.

– Nigdy nie robię filmów z powodów ideologicznych. Nie da się wyreżyserować idei, bo ma się przed sobą aktorów, żywych ludzi, którzy są skomplikowani, wielowymiarowi. Reżyser musi się skupić na zachowaniach człowieka, bo aktor nie zagra mu idei, za to zagra uczucia. Sięgnąłem po kobiecą bohaterkę, bo nie widziałem ich zbyt wielu w westernach. Zresztą nie ma co się ograniczać do westernów – przez lata trudno było znaleźć jakikolwiek film, w którym kobieta stała na pierwszym planie. Zależało mi, żeby zbadać, co się stanie z kobietą, której ojciec, brat, syn albo partner wyruszy na front, żeby bić się w męsko-męskiej wojnie. Nie znam filmów, które zajmowałyby się podobną analizą. Wydawało mi się, że jest to nisza. Skupiłem się więc na postaci kobiety, która zostaje sama na lata w domu. Pokazuję widzowi, co się z nią dzieje, a jednocześnie zmuszam go do tego, żeby dopowiedział sobie to, czego nie widać.

– Co to znaczy być samotnym, choć jest się w związku? Jak to jest urodzić dziecko, kiedy partner jest daleko? Jaki jest sposób na to, żeby przetrwać w nieprzychylnym środowisku, gdy jest się zostawionym samej sobie? W filmach, w których mężczyzna wracał z wojny, zastawał pusty dom, bo kobieta miała dość samotności i wiązała się z innym. Albo już jej nie było, bo umarła. Był też wariant optymistyczny, gdy wracał, a partnerka padała mu w ramiona. Mnie każda z tych opcji wydawała się uproszczeniem. Wolałem się skupić na czasie nieobecności, która przecież trwała latami. To nie było kilka tygodni, tylko długie, długie lata samotności. A w tak długim czasie dużo może się wydarzyć. Zarówno dobrego, jak i złego. Gdy moi bohaterowie spotykają się ponownie, są już innymi ludźmi. I muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy po tak rozległej rozłące są jeszcze w stanie ze sobą być, czy jeszcze coś ich łączy.

– Wie pan, jak to jest – każdy twórca ma podskórną nadzieję, że jego film trafi w dobry czas i będzie w taki czy inny sposób aktualny. Mam wrażenie, że kiedy osadza się opowieść w przeszłości, to, paradoksalnie, łatwiej jest w niej znaleźć nawiązania i komentarze do współczesności niż w opowieści, której akcja dzieje się teraz.

– Bo współczesność jest w procesie, cały czas się dzieje i kształtuje, a przeszłość jest już zamknięta w jakichś ramach, podsumowana. Opowiadając o tym, co było, w sposób bliski faktom, łatwiej jest stworzyć porównanie do tego, co dzieje się dziś. Myślę, że dlatego tak lubimy chodzić do kina, żeby się przejrzeć w oglądanych filmach. Chcemy oglądać problemy innych ludzi, żeby zobaczyć, jak sobie z nimi poradzą. Czy uda im się naprawić związek? Czy odnajdą się w społeczeństwie? Jeśli opowiada się wiarygodnie o ludziach, to ich historie będą aktualnie niezależnie od czasów. Tego nie trzeba planować, tak już po prostu jest.

Gatunek westernu został zawłaszczony przez opowieści o Anglosasach. Nie powinniśmy się na nich skupiać, bo idea, że to oni stworzyli hegemoniczną społeczność, to zakłamywanie historii.

– To prawda. W tradycji westernów praktycznie się nie zdarzało, żeby główny bohater nie był Anglosasem. A przecież na Dzikim Zachodzie żyli też Meksykanie i Chińczycy. W „The Dead Don’t Hurt” dla dwójki głównych bohaterów angielski nie jest pierwszym językiem, a postaci drugoplanowe – jak grający w saloonie na pianinie Claudio – komunikują się ze sobą po hiszpańsku. Gdybyśmy się cofnęli do 1861 r., kiedy dzieje się akcja filmu, to przecież okazałoby się, że miasteczko, które oglądamy, jest w rękach Amerykanów dopiero od 13 lat. Wcześniej było pod panowaniem meksykańskim. Zależało mi, żeby o tym przypomnieć, dlatego architektura utrzymana jest w stylu, w jakim budowali hiszpańscy konkwistadorzy, czyli w adobe, które charakteryzują grube ściany, gładkie, zaokrąglone krawędzie, często pokryte tynkiem. Znane przykłady budynków adobe to tradycyjne pueblo i misje w południowo-zachodnich Stanach Zjednoczonych. Z kolei nowsze budynki wykonane są z drewna, co charakteryzowało architekturę Anglosasów. Zachód Stanów Zjednoczonych to od wieków mieszanka ras i stylów. Starałem się odzwierciedlić, jak ten kraj wyglądał, zwłaszcza na pograniczu. Z wyjątkiem ludności rdzennych Amerykanów, wszyscy inni przybyli z wielu różnych miejsc. I to nadal ma miejsce, nawet w większym stopniu. Gatunek westernu został zawłaszczony przez opowieści o Anglosasach. Nie powinniśmy się na nich skupiać, bo idea, że to oni stworzyli hegemoniczną społeczność, to zakłamywanie historii. Pokazanie, jak było naprawdę, było dla mnie tak samo ważne, jak najbardziej dokładne odwzorowanie rzeczywistych lamp, siodeł dla koni, butów czy ubrań z tamtego okresu.

– Razem z ekipą przejrzeliśmy tysiące zdjęć. Pomocna była zwłaszcza kolekcja Smithsonian, która zawiera zdjęcia górników i kowbojów, ale także kobiet z tamtego okresu. Świetnie widać na nich architekturę – zarówno fasady, jak i wnętrza budynków. Zachowały się na nich detale ulic i przedmiotów takich jak siodła. Studiowaliśmy je długo i dokładnie. Pomocne były także westerny z epoki kina niemego, bo przecież zostały nakręcone niedługo po czasie, w którym dzieje się akcja „The Dead Don’t Hurt”. Mówiłem panu, że nawet filmy, które nie były zbyt dobre, okazywały się pomocne – miałem na myśli właśnie to, że można w nich chociaż podpatrzyć architekturę pogranicza.

– Chodziło po prostu o to, że zrobienie z Holgera Olsena Skandynawa było praktycznym rozwiązaniem, bo dobrze wiem, z czym się wiąże bycie Duńczykiem. Na początku bohater był Szwedem, ale aktor ze Szwecji, który miał go zagrać, w ostatniej chwili rozstał się z projektem. To wtedy zdecydowałem, że zagram w moim filmie. Musiałem zmienić scenariusz tak, żeby to był bohater w podobnym wieku co ja i żebym mógł oddać jego pochodzenie. Szczerze mówiąc, nie miało dla mnie znaczenia, czy on będzie z Irlandii, Norwegii, czy Polski. Ale nie byłbym w stanie na planie powiedzieć słowa po polsku ani oddać irlandzkiego akcentu. A po duńsku mówię i rozumiem kulturę, co objawia się choćby znajomością specyfiki poczucia humoru. Można chyba powiedzieć, że poszedłem na łatwiznę.

– Mówię po duńsku, więc śledzę doniesienia z Danii. Łatwiej trzymać kontakt z krajem mnie niż Holgerowi, który po wyjeździe stracił dostęp do tego, co się tam dzieje. Podobała mi się idea, że oboje bohaterów komunikuje się ze sobą w swoim drugim języku, bo to pokazuje, jak wtedy wyglądały Stany Zjednoczone. Społeczeństwa się ze sobą mieszały, tylko ekstremalni nacjonaliści potrafią wygłaszać hasła typu: „Polska dla Polaków”, „Francja dla Francuzów” czy „Ameryka dla Amerykanów”. Co to w ogóle znaczy? To emanacja nierealistycznych wizji tego, że biali chrześcijanie to obywatele pierwszej kategorii. Swoją drogą nasz operator Marcel Zyskind ma polskie pochodzenie. Jego mama była Polką. Mieliśmy wspólne spotkanie online podczas festiwalu Camerimage.

– To prawda, nakręciłem w Polsce z Lechem Majewskim film „Ewangelia według Harry’ego”. Zdjęcia odbywały się na wydmach w Słowińskim Parku Narodowym. W mediach krąży plotka, że mało wtedy nie zginąłem, ale nic złego się na planie nie wydarzyło. Bardzo dobrze wspominam pracę z Lechem i żałuję, że nie utrzymujemy od kilku lat kontaktu.

Viggo Mortensen – aktor i reżyser urodzony w 1958 r. w Nowym Jorku w duńsko-amerykańskiej rodzinie. Najbardziej znany z roli Aragorna w trylogii „Władca Pierścieni”. Trzykrotnie nominowany do Oscara za role w filmach: „Green Book”, „Captain Fantastic” i „Wschodnie obietnice”. Wyreżyserował dwa obrazy: „Jeszcze jest czas” i „The Dead Don’t Hurt” – oba pokazywane były na prestiżowych festiwalach na świecie. Oprócz filmu zajmuje się także poezją, fotografią oraz wydawaniem książek.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version