Zwolennicy europejskiego, zachodniego kursu Mołdawii mogą odetchnąć z ulgą. W drugiej turze wyborów prezydenckich 3 listopada zwyciężyła obecna prezydentka Maia Sandu, zdobywając 55,33 procent głosów.

Jednak ani ona, ani jej Partia Działania i Solidarności nie mogą sobie pozwolić na odprężenie, bo już latem 2025 r. obywatele Mołdawii będą wybierać nowy parlament. Od tego, kto wtedy powoła nowy mołdawski rząd, będzie zależało, czy kraj pozostanie na ścieżce eurointegracji.

Na krótko przed drugą turą wyborów mołdawscy pogranicznicy zauważyli nietypowe zjawisko. Na przejściach granicznych pojawiły się prywatne autobusy, które ze Stambułu wiozły obywateli Mołdawii. Ci zaś przylecieli do Turcji z Rosji. Mało prawdopodobne, by sami sobie opłacili tę podróż, najprawdopodobniej za organizacją lotów i autobusowych czarterów stał Ilan Shor, były mołdawski oligarcha. Ścigany w swoim kraju, Shor ukrywa się w Moskwie, skąd próbuje wpływać na procesy polityczne w Mołdawii. Robi to nie tylko z błogosławieństwem Kremla, ale i za pomocą kremlowskiej skarbonki. Choć sam Shor na pewno dysponuje jeszcze środkami, pochodzącymi ze słynnej kradzieży miliarda dolarów z mołdawskiego systemu bankowego w 2014 r. Te brudne pieniądze – kremlowskie dolary i dolary, ukradzione wiele lat wcześniej Mołdawianom i Mołdawiankom – są głównym orężem Kremla w walce z uosabianymi przez prezydentkę Maię Sandu siłami proeuropejskimi, które uparcie starają się wyrywać Mołdawię z rosyjskich macek.

Już przed pierwszą turą wyborów prezydenckich mołdawska policja i służby specjalne, a także think tanki i media, specjalizujące się w wykrywaniu i demaskowaniu rosyjskich wpływów, obserwowały niewiarygodną wręcz skalę, sterowanej z Moskwy, wyborczej korupcji. Kupowanie głosów miało doprowadzić przede wszystkim do negatywnego wyniku referendum w sprawie wpisania do mołdawskiej konstytucji integracji z UE jako strategicznego celu.

Między Moskwą a Kiszyniowem krążyły „mrówki” przewożące gotówkę, która następnie była dystrybuowana w ramach stworzonej ludzi Shora sieci wewnątrz kraju. Chętnych na dodatkowy pieniądz nie brakowało. Mołdawia nie należy do najbogatszych krajów, a szczególnie wrażliwe grupy społeczne, takie jak emeryci, pracownicy budżetówki czy wielodzietne rodziny mogły dzięki pochodzącym z Rosji dolarom zwiększyć swoje skromne dochody. W zamian oczekiwano od nich oddania głosu na prorosyjskiego kandydata w wyborach prezydenckich i odrzucenia proponowanych zmian w konstytucji.

Zadaniem osób, które weszły do nieformalnej organizacji, było także werbowanie kolejnych osób do struktury, przypominającej piramidę finansową, a w tym przypadku piramidę kupowania głosów. W obiegu była nie tylko gotówka. Do Mołdawii trafiały także zasilone karty płatnicze, wydawane przez jeden z rosyjskich banków. W arsenale rosyjskich środków były też tradycyjnie dezinformacja – szerzona na przykład za pomocą wiadomości, przychodzących z numerów zarejestrowanych na drugim końcu świata i pospolita propaganda.

Opisany wyżej proceder był masowy, szacuje się, że w pierwszej turze wyborów i w czasie referendum kupionych w ten sposób głosów było od 100 do 150 tys. Biorąc pod uwagę, że w wyborach 20 października wzięło udział ok. 1,5 mln osób, to 150 tys. oznacza nawet 10 proc. głosów. Dlatego mimo niezłych prognoz sondażowych, referendum europejskie przeszło dzięki zaledwie o 0,46 proc. O wpisaniu proeuropejskich zmian do konstytucji zaważyło tylko 11 tys. głosów.

Przebieg głosowania i wyniki pierwszej tury uświadomiły mołdawskim władzom, z jak niebezpiecznym i masowym zjawiskiem mają do czynienia. Dlatego głównym zadaniem dla państwowych instytucji przed drugą turą wyborów prezydenckich było zintensyfikowanie działań, zmierzających do neutralizacji tzw. „sieci Shora”. W mołdawskich mediach codziennie pojawiały się informacje o kolejnych zatrzymaniach i śledztwach. Obawy o to, że Rosja kupi mołdawskie wybory jednak pozostały. Nie da się przecież zaaresztować 100 czy 150 tys. osób i ukarać ich za nieuczciwe głosy oddane w pierwszej turze.

W ramach środków zaradczych, które miały ustrzec przed masowym fałszerstwem, mołdawska komisja wyborcza zdecydowała się ograniczyć liczbę kart wyborczych przekazanych do konsulatów w Rosji i w Białorusi. Obawiano się bowiem, że w tych państwach, z którymi Mołdawia nie utrzymuje relacji, dojdzie do próby fałszerstwa, poprzez podstawianie malowanych wyborców.

Innym sposobem na ograniczenie wpływu rosyjskiej korupcji wyborczej okazała się blokada mostu, prowadzącego z Naddniestrza. Posiadający mołdawskie paszporty mieszkańcy separatystycznego regionu mogą głosować w mołdawskich wyborach, ale tylko na terytorium kontrolowanym przez rząd w Kiszyniowie. Dlatego na moście prowadzących z Rybnicy do Reziny w niedzielę rano utworzyła się kolejka aut. Policja przez wiele godzin blokowała tam przejazd, bo dwa razy otrzymywała informacje o podłożonej na moście bombie. Wywołało to oskarżenia o próbę niedopuszczenia do głosowania mieszkańców Naddniestrza, który w większości są wierni prorosyjskim poglądom. Jak było naprawdę, można tylko zgadywać.

Wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich sprawiły, że reelekcja Mai Sandu nie była już taka pewna, jak wydawało się na podstawie przedwyborczych sondaży. Jej konkurent, były prokurator generalny Aleksadner Stoianoglo 20 października uzyskał bardzo dobry wynik – 26 proc. głosów i przy założeniu, że w drugiej turze może zgarnąć głosy kilku innych kandydatów, miał realną szanse by zostać prezydentem.

Na Kremlu zaś przez chwilę mogli naprawdę uwierzyć, że odbicie Mołdawii jest w zasięgu ręki. Co prawda Stoianoglo nie był klasycznym kandydatem namaszczonym przez Rosję, deklarował chęć kontynowania eurointegracji, mówił o terytorialnej integralności Ukrainy w granicach z 1991 r., ale też jednoznacznie nie odcinał się od chęci przywrócenia relacji z Moskwą. Podczas prezydenckiej debaty Sandu wprost nazwała swojego kontrkandydata „koniem trojańskim Kremla”. Bo Mołdawia, choć niewielka i niezbyt zasobna, jest dla Putina niezwykle atrakcyjnym państwem, które chciałby kontrolować. Położony między Ukrainą i Rumunią kraj doskonale nadawałby się do roli rozsadnika destabilizacji w regionie.

Jednak Sandu i jej ludzie obudzili się z politycznego letargu i wzięli do roboty. Po pierwszej turze wyborów zarzucano im bierność i nadmierną pewność siebie. W efekcie zostało im tylko dwa tygodnie na mobilizację zwolenników. A jeśli nie zwolenników, to przynajmniej przeciwników potencjalnie prorosyjskiego kandydata. Sandu pomogły udany występ w debacie telewizyjnej, w której zmierzyła się ze Stoianolgo oraz spotkanie z merem Kiszyniowa, nieodgadnionym, jeśli chodzi o polityczne motywacje Ionem Cebanem. Prezydentka udzieliła także wywiadu po rosyjsku, czego wcześniej nie miała w zwyczaju. W efekcie udało jej się zdobyć 273 tys. głosów więcej niż w pierwszej turze, co przełożyło się na pewne zwycięstwo. Z jednym ale…

Gdyby w wyborach głosowali tylko i wyłącznie Mołdawianie w kraju, nowym prezydentem zostałby Aleksandr Stoianoglo. W komisjach na terenie Mołdawii były prokurator generalny zdobył 51 proc. głosów. Ostateczny wynik, w którym Sandu wyprzedziła go o 10 pkt proc., prezydentka zawdzięcza głosom oddanym przez diasporę na Zachodzie. То przede wszystkim głosy ludzi, którzy w ostatnich latach opuścili Mołdawię w poszukiwaniu lepszego życia i głosy pracowników sezonowych, którzy kursują regularnie między domem i państwami UE. Ułatwiają im to unijne paszporty – dzięki niezwykle liberalnym zasadom wydawania rumuńskich paszportów, większość obywateli Mołdawii jest również obywatelami Unii Europejskiej. Dzięki temu więcej Mołdawian decyduję się na wyjazd do pracy na Zachód niż do Rosji.

Diaspora na zachodzie docenia zalety życia w UE, dostrzega jej ekonomiczne i społeczne przewagi, a do tego jest odcięta od rosyjskiej propagandy, wciąż wpływowej na terytorium Mołdawii. Nawet po tym, jak w 2022 r. retransmisja rosyjskich kanałów została zakazana. To diaspora mobilizowała się w 2020 r., kiedy Sandu po raz pierwszy wygrywała wybory prezydenckie i w 202 r., kiedy założona przez nią Partia Działania i Solidarności startowała w wyborach parlamentarnych. Po referendum europejskim i po drugiej turze wyborów w Mołdawii znowu mówi się, że „Sandu uratowała diaspora”.

Przeważający wpływ diaspory na polityczne życie kraju jest już tradycyjnie przedmiotem krytyki ze strony sił prorosyjskich. Były prezydent Igor Dodon z Partii Socjalistów w 2023 r. sugerował zmianę prawa wyborczego tak, by w celu oddania głosu trzeba było przyjechać do Mołdawii. W 2020 r., kiedy przegrał wybory prezydenckie, Dodon nazywał mołdawską diasporę „równoległym elektoratem”, który ma zupełnie inną wizję rozwoju państwa niż osoby, które w nim mieszkają. Fakt, że w tych wyborach na terytorium Mołdawii, Sandu miała nieco niższy wynik niż Stoianoglo, na jakiś czas znowu rozbudzi tę dyskusje. Będzie też na pewno tematem dla rosyjskiej propagandy, przynajmniej na parę dni, zanim wszyscy nie pogrążą się już tylko i wyłącznie w wybory w USA.

Zwolennicy zachodniego kursu Mołdawii nie wyobrażają sobie, by można było zrezygnować z równoważącego rosyjskie machlojki głosu diaspory. Zwłaszcza że ta wysyła co roku do kraju ok. 1,2 mld dol., co stanowi niebagatelny wkład w gospodarkę 2,5-mln państwa. Szczególna polityczna rola mieszkających za granicą obywateli Mołdawii nie umknęła uwadze Kremla. Bo trudno inaczej niż zleconą przez Rosję dywersją wytłumaczyć to, że w niedzielę 3 listopada mołdawskie konsulaty w kilkunastu miastach Europy, m.in. w Paryżu, Bolonii, Liverpoolu, Berlinie i Bukareszcie otrzymywały telefony z informacją o podłożonej bombie. Ostatecznie wyniki głosowania pokazują, że nawet takie zabiegi okazały się nieskuteczne.

By w kolejnych wyborach uniknąć sytuacji „ratowania przez diasporę” Sandu i jej partia, ale też cały prozachodni obóz polityczny, musi znaleźć sposób na pracę z wyborcami w samej Mołdawii, także tymi, którzy z tych lub innych przyczyn skłaniali się do tej pory ku kandydatom sympatyzującym z Rosją.

Na tym zresztą polega problem, że Sandu i PAS nawet nie stara się zrozumieć, jakimi motywami kierują się osoby, głosujące przeciwko eurointegracji, jakie obawy mają w związku z tym procesem i czy rozumieją, jakie zmiany (na lepsze) konkretnie dla nich to przyniesie. By utrzymać stabilny, zachodni kurs, trzeba w końcu zmierzyć się z ze społecznymi podziałami wewnątrz kraju, przestać unikać regionów, gdzie tradycyjnie dominują prorosyjskie partie i politycy, a przede wszystkim zmierzyć się z obiecanymi reformami, zwłaszcza reformą sądownictwa.

Sandu jest świadoma tych wyzwań, zaczęła już robić takie awanse do pomijanych dotychczas wyborców przed drugą tura wyborów. Teraz musi zadbać, by jej partia nie zaniedbała tych wysiłków przed wyborami parlamentarnymi. Prezydentka, która nieformalnie kieruje działaniami rządu Dorina Receana, zdecydowała także, że trzeba odświeżyć jego wizerunek. Przedstawiciel Partii Działania i Solidarności rządu 4 listopada zapowiedział planowaną na grudzień rekonstrukcję rządu.

Ale nie ma co się oszukiwać. Nawet jeśli Maia Sandu i jej otocznie staną na głowie, uda się zlikwidować proceder kupowanie głosów, inne proeuropejskie siły zdążą do wyborów parlamentarnych zbudować realne społeczne poparcie, o losie Mołdawii będzie decydować nie tylko polityczne działanie wewnątrz kraju i nie tylko głosy diaspory, ale także szersza koniunktura geopolityczna. A największa intryga w polityce międzynarodowej właśnie rozgrywa się za oceanem.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version