Dziki Zachód ze „Świtu Ameryki” jest jak świat literatury Cormaca McCarthy’ego – brudny, nieprzyjazny i niepozostawiający złudzeń. Być może dlatego nie można oderwać od niego wzroku.
To zresztą nie powinno dziwić. Za scenariusz odpowiadał tu Mark L. Smith – człowiek, który kilka lat wcześniej napisał genialną „Zjawę”. I tam, i w „Świcie Ameryki” chodzi w zasadzie o jedno – o to, aby przeżyć. A przeciwko osadnikom i pionierom jest właściwie wszystko – historia, natura i drugi człowiek. Zwłaszcza drugi człowiek. Bohaterów od kuli, oskalpowania czy śmierci z zimna i głodu niemal przez cały czas dzieli zaledwie łut szczęścia. Jeżeli go nie miałeś, pożywią się tobą kojoty i wilki. Ciągłe napięcie przypomina zresztą to znane z „The Last of Us”. Pewnie dlatego część krytyków uważa „Świt Ameryki” nie za klasyczny western, a raczej serial o przetrwaniu w czasach apokalipsy. Czy znajdzie się choć jeden sprawiedliwy? Oczywiście. Będzie nim ponury jak zima w Utah traper Issac (Taylor Kitsch) – chłop chropowaty jak papier ścierny, wygadany jak leżący na krawędzi szlaku kamień, za to strzelający bezbłędnie i równie dobrze radzący sobie w dziczy.
Punktem wyjściowym „Świtu Ameryki” jest historia, która wydarzyła się naprawdę. W USA jest znana jako masakra w Mountain Meadows. Na początku września 1857 r. mormońscy osadnicy z Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich z pomocą Indian napadli na grupę osadników zmierzających do Kalifornii. Od kul i tomahawków padło 120 osób – głównie kobiet i mężczyzn (ocalałe dzieci rozdzielono pomiędzy mormońskie rodziny i przysposobiono). Walki były elementem tzw. wojny o Utah – potyczek pomiędzy tamtejszą milicją a siłami zbrojnymi rządu USA, który nie chciał pozwolić mormonom na szeroką autonomię.
To mało znany, ale fascynujący wycinek z historii USA. Na tereny Utah mormoni trafili jeszcze w 1847 r. Byli zdeterminowani – na zachód uciekali ze stanów, w których regularnie ich gromiono: z Nowego Jorku, Missouri czy Illinois. Utah miało być ich ziemią obiecaną, posiadanym na własność krajem – przynajmniej to obiecywał im duchowy przywódca i pierwszy gubernator Brigham Young (w serialu grany z obłąkańczą pasją przez Kima Coatesa). Choć w serialowej adaptacji masakra to zaledwie chwila, w rzeczywistości oblężenie karawany trwało aż cztery dni. „Niektóre młode kobiety błagały zabójców, żeby je oszczędzili. Ale oni nie mieli dla nich litości, okładając je kolbami strzelb i rozbijając im głowy” – miała wspominać ten czas Nancy S. Cates, jedna z ocalałych.
Wśród napadniętych (i cudem ocalałych) są Sara Rowell (Betty Gilpin) oraz jej syn. Jej historia jest z początku niejasna – wiadomo tylko, że podróżuje do Kalifornii śladem swojego męża i szuka przewodnika, który by w tym pomógł. Z czasem komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy do okolicznego fortu śladem Sary zjeżdżają się łowcy nagród: okazuje się, że za kobietą wystawiono list gończy na 1,5 tys. dol. – Wojna wrze w tej krainie. Brigham Young marzy o własnym królestwie. Prezydent chce go powstrzymać. Jeżeli nie zamordują cię rdzenni mieszkańcy, masz góry Wasatch, niedźwiedzie grizzly, wilki, wściekłych mormonów. Cywilizacja i ucywilizowanie to dwa zupełnie różne słowa – przestrzega Sarę Jim Bridger (Shea Whigham), założyciel pierwszego w okolicy fortu, i ma zupełną rację. Ucieczka Sary na zachód stanie się osią serialu, w którym nie mniej ważną rolę odegrają mormoni, Indianie i żołnierze przysłani przez rząd federalny, którzy próbują utrzymać porządek. A o to oczywiście niełatwo. Ameryką początku XIX w. rządzi brutalna przemoc. Spory rozwiązuje się tu za pomocą rewolweru albo wbitego z zaskoczenia pod żebra noża. Życiem handluje się jak kawałkiem mięsa. Rdzennych mieszkańców traktuje jak statystów i przeszkodę na drodze do złota, ziemi, wolności.
Jak mówił w jednym z wywiadów reżyser Peter Berg: w „Świcie” nie ma złoczyńców, są tylko ludzie próbujący przetrwać. „Young oraz mormoni wiedzą, że wojsko chce ich zaatakować, więc zakładają własną armię. Amerykańska armia jest zaniepokojona zaanektowaniem przez nich terytorium Utah, a żołnierze boją się, że zginą w walce z mormonami. Plemiona Szoszonów i Pajute wypychają z rdzennych ziem obie strony konfliktu. Górnicy i traperzy z Fort Bridger widzą, że ich życie się kończy – lada moment zostaną wyparci przez osadników. Od samego początku wszystkim stronom konfliktu towarzyszy niepokój”.
Nie zgodzę się tylko, że to w świecie produkcji z ostatnich lat cała ta brutalność jest nowością. Choć „Świt Ameryki” wyznacza nowy standard w estetyce (tak zachwycająco podobnej do „Zjawy”), to jednak jest jak żywcem wyjęty z uniwersum Taylora Sheridana („Yellowstone”https://www.newsweek.pl/”Landman”https://www.newsweek.pl/”Lioness”). Kusi światem prostych wartości i klarownych decyzji. Bohaterowie – choć los ciska pod ich nogi kłody – zawsze wiedzą, czego chcą. I zawsze szczęśliwie unoszą głowę z opresji.
Nie zmienia to jednak faktu, że jest to podróż fascynująca i dająca turpistyczną przyjemność porównywalną z graniem w westernowe „Red Dead Redemption II”. Jakby nie dość było początkowych atrakcji, Sara spotka na swojej drodze półdzikich traperów, francuskojęzycznych trędowatych zasadzających się na podróżnych i kilku szlachetnych wojaków. Czy dotrze na zachód i znajdzie męża? Rozsiądźcie się wygodnie w fotelach. A na zaś zamówcie w księgarni coś Cormaca McCarthy’ego albo „Braci Sisters”. Na wypadek, gdybyście nie mieli dość.
