Wiele kobiet z ludu, które przybywały do Łodzi, wykorzystywało pracę w fabrykach do stwarzania sobie życia na nowo – mówi Marta Madejska, autorka książki „Aleja Włókniarek”. Łódź, miasto pełne kontrastów, od lat fascynuje i zaskakuje. Jakie tajemnice kryje i dlaczego nazywano je „kuriozalnym”?
„Newsweek”: Jak Władysław Reymont trafił do Łodzi?
Marta Madejska: Udało mu się zawrzeć kontrakt z wydawcami Gebethnerem i Wolffem na powieść o mieście, które ówcześnie rozrastało się w zastraszającym tempie, a wciąż było niedostatecznie opisane w literaturze. Reymont bardzo podekscytował się wizją tworzenia „Ziemi obiecanej”. Widział w tym szansę na swoje wielkie dzieło, epopeję o Łodzi.
Wcześniej znał miasto z krótkotrwałych wizyt, miał romans z mieszkającą w Łodzi mężatką. W 1896 r. przyjechał na kilka miesięcy, żeby – mówiąc językiem współczesnym – zrobić research. Ze względów finansowych nie mógł się zatrzymać w dobrym hotelu, mieszkał kątem u znajomego księgarza.
Dlaczego Łódź?
– To miasto działało na wyobraźnię. Łódź jako ośrodek przemysłowy zaczęła się rozwijać dopiero od lat 20. XIX w. i w czasie obejmującym zaledwie dwa pokolenia urosła do największego po Warszawie miasta Królestwa Polskiego, przemysłowego giganta. Nic podobnego nie istniało wcześniej na tym obszarze.
Dla niektórych warszawiaków była miejscem egzotycznych wycieczek, szczególnie odkąd w 1866 r. zezwolono na przewozy pasażerskie nową linią kolejową łączącą oba miasta. Była dziwna i zaskakująca w wielu wymiarach. Po pierwsze, stała przemysłem i handlem. A sprzedaż, kupno, koniunktura zależały od wydarzeń na świecie, które trzeba było obserwować 24 godziny na dobę.
Po drugie, przemysł włókienniczy opierał się na pracy kobiet. Nie była to wyłącznie łódzka specyfika, tak samo działo się na przykład w angielskim Manchesterze. Natomiast na tych terenach było to zjawisko nowe.
Po trzecie, było to miasto wielokulturowe w sposób niespotykany nigdzie indziej na ziemiach polskich. Wokół przemysłowej produkcji i handlu mieszały się grupy polskie, żydowskie i niemieckie. Powstawało coś zupełnie nowego i nieznanego – „Lodzermensch”, człowiek łódzki.
Jak opisywano Łódź?
– Prawie zawsze jako coś kuriozalnego. Ci, którzy byli nacechowani antysemicko, mocno podkreślali jej żydowski charakter. Ci, którzy byli zgorszeni pracującymi kobietami, rozpisywali się, jak bardzo miasto było zdemoralizowane. Inni skupiali się na „gorączkowości” handlu albo dymach i smarach industrializacji. Była oceniana jako kosmopolityczna, ale to nie zawsze był komplement. Wychodził z tego konglomerat, który wydawał się zarówno okropny, jak i pociągający. Takie rzeczy dobrze sprzedają się w prasie.
Jak głęboki research mógł zrobić Reymont przez te kilka miesięcy, kiedy mieszkał w Łodzi?
– W Łodzi często żartujemy, że niewiele zobaczył, bo siedział głównie w kawiarni u Roszkowskiego przy Piotrkowskiej z ludźmi interesu i adwokatury. Albo w lokalu hotelu Victoria, z literatami i środowiskiem aktorskim. Wiadomo jednak, że sporo chodził po mieście, uchwycił topografię i dobrze rozpoznał pewne miejskie mechanizmy, np. rolę ulicy Piotrkowskiej jako „kręgosłupa” miasta czy specyfikę dzielnic budowanych wokół fabryk.
Z listów pisanych do rodziny wiemy, że dość szybko zmęczył się i znudził pobytem w Łodzi (choć dla uczciwości trzeba dodać, że tak samo męczyła go każda metropolia, również Londyn i Paryż). Zasadniczo jego pobyt dał mu pewien wgląd w to miasto, ale niezbyt głęboki.
Co widział na pewno?
– Trudno to zweryfikować. Bardzo chciał zobaczyć jakąś fabrykę od środka, zrozumieć, jak działa. W jednym z listów pisze, że został oprowadzony kilkukrotnie po hali produkcyjnej, że pozwolono mu nawet przez jakiś czas pracować przy maszynie tkackiej, co obśmieje każdy, kto chociaż trochę zna ówczesne realia przemysłu włókienniczego. Ryzyko wypadku osoby niedoświadczonej było tak olbrzymie, że nie wierzę, że ktoś pozwolił mu samodzielnie pracować przy mechanicznych krosnach. Obstawiam, że co najwyżej pozwolono mu stać za plecami robotnicy i patrzeć.
„Ziemia obiecana” jest bardzo nierówną powieścią. Niektóre fragmenty mają intensywność reportażu. Natomiast duża część książki to słowna wata, która jest wepchnięta między te wyostrzone obrazki. Reymont wywiózł z Łodzi masę notatek, a potem siedział w Paryżu i resztę już rzeźbił w wyobraźni. Jak czegoś nie pamiętał, pisał do swoich łódzkich przyjaciół, żeby coś mu przypomnieli lub sprawdzili. Wiele z opisów Reymonta jest tak mętnych, że trudno powiedzieć dokładnie, czy chodzi o jakiś konkretny budynek lub zjawisko, czy całkowicie zmyśla, do czego zresztą mógł sobie rościć pewne prawo, bo „Ziemia obiecana” to jednak jest powieść.
Co wiernie oddał?
– W miarę wiarygodny wydaje się obraz (nazwijmy to umownie) klasy średniej, prawdopodobnie z nią miał najwięcej kontaktów. Na przykład kapitalnie napisane są sceny z kawiarni czy klubów, gdzie pozornie idzie się na koniak, ale tak naprawdę to tam dobija się interesów, wymienia informacjami, atmosfera jest jak na giełdzie.
Całkiem niezłe są opisy fabryk. Widać, że zwiedził je uważnie, odczuł huk maszyn, zapylenie. Niestety już robotnice i robotnicy przy tych maszynach są w jego opisach zawsze bezimienną i zlewającą się w jedno masą.
Dla mnie to jest o tyle zastanawiające, że przecież Reymont był z pochodzenia synem organisty, praktykował u krawca, miał przeszłość w teatrze objazdowym. Bliżej mu było do ludzi pracy niż do salonów. Mogłoby się wydawać, że dzięki temu rozpozna specyfikę robotniczą, ale z książki wynika, że raczej nie miał z tym środowiskiem bliższych kontaktów, nie prowadził rozmów i nie bywał w domach. Jego opisy są powierzchowne, stereotypowe. Udało mu się uchwycić sytuację robotnic wobec kierowników i właścicieli fabryk – wykorzystywanie seksualne kobiet było wpisane w działanie systemu, jest sporo świadectw historycznych, które to potwierdzają. W „Ziemi obiecanej” jest taka scena, kiedy Kessler i Moryc chodzą między maszynami i opisują kobiety jak żywy towar: to dobra samica, tamta dorodna, a jeszcze inna do niczego. Ale to jest opisane wyłącznie z perspektywy mężczyzn, którzy to robili, nigdy kobiet.
Kim były łódzkie robotnice?
– Albo były to osoby już urodzone w Łodzi, pochodzące ze środowiska robotniczego, znające realia pracy w przemyśle, albo świeżo przybyłe do miasta, na ogół ze wsi. Szczególnie dużo było tak zwanych „zbędnych córek”. To dziewczyny urodzone w wiejskich rodzinach, które miały mało ziemi albo nie miały jej wcale. Te kobiety wiedziały, że nie mogą liczyć na żaden posag, z pracy u innych trudno było się utrzymać. Nie miały wyboru, musiały iść do miasta i szukać zatrudnienia.
Czy były jakieś granice co do wieku zatrudnianych osób?
– W latach 90. XIX w. istniały szczątkowe regulacje dotyczące pracy nieletnich, ale z rozmaitych relacji inspekcyjnych wiemy, że nie były przestrzegane. Pracowały nawet kilkuletnie dzieci, oczywiście nie przy maszynach, tylko przy pomocy w podawaniu szpul, wiązaniu nitek…
Ile się pracowało?
– Sześć dni w tygodniu po kilkanaście godzin dziennie z jedną przerwą na posiłek.
Ale proszę pamiętać, że produkcja tekstylna jest bardzo sezonowa i związana z modą. Jak szła zima i trzeba było realizować zamówienia na szale i płaszcze, to szwalnie i fabryki potrafiły pracować na okrągło, siedem dni w tygodniu. Kiedy brakowało zamówień czy materiałów, zwalniano załogę bez skrupułów.
Dzisiaj wiele osób dziwi się, że kobiety w ogóle chciały iść do fabryk i godziły się na takie warunki. Tylko że na służbie u państwa pracowało się 24 godziny na dobę, najczęściej za wyżywienie i dach nad głową, który czasem oznaczał tylko kawałek podłogi pod stołem. Do tego utajoną normą było to, że „panowie wracali wieczorami do domu przez kuchnię”, co oznaczało wykorzystywanie seksualne.
Taka praca ubezwłasnowolniała służącą: nie mogła odejść, dopóki nie znalazła sobie jakiegoś innego miejsca, bo inaczej zostałaby po prostu osobą bezdomną. Dla odmiany robotnice kończyły pracę po wyjściu z fabryki, w zdecydowanej większości dostawały wypłatę, miały swoje pieniądze, którymi mogły dysponować samodzielnie, co na służbie było rzadkością.
Ile zarabiało się w fabryce?
– Przy dobrej koniunkturze robotnica potrafiła zarabiać więcej niż nauczycielka w szkole powszechnej. Mogła wynająć kąt do mieszkania, wyżywić się, kupić sobie sukienkę i wysłać pieniądze do domu za miastem.
A przy złej?
– Wtedy ludzi zwalniano z fabryk i praca była przywilejem, a pensje obojga rodziców często nie wystarczały rodzinom na przeżycie. Zaczynały się eksmisje na bruk, czasami wracało się wtedy na przeczekanie do rodziny na wieś lub zgłaszało się do pracy najemnej na roli.
W Łodzi były fabryki przerabiające len czy wełnę, ale największe fortuny powstały na bawełnie, która przecież nie rośnie na Mazowszu ani na ziemi łęczyckiej. Wielki biznes łódzkich fabrykantów zależał od czynników globalnych, całkowicie od nich niezależnych. To, po ile kupowali bawełnę, zależało od pogody w Missisipi, wojen, sytuacji politycznej, sieci transportowej…
Jeśli bawełna utknęła w Hamburgu na kilka tygodni, w Łodzi można było odprawić załogę robotniczą, nikt się nią nie przejmował. Tak naprawdę życie całego miasta było przez wiele lat uzależnione od czynników, które zupełnie od niego nie zależały. To zapowiedź globalnego kapitalizmu, jaki znamy dzisiaj.
Z pani książki „Aleja Włókniarek” wynika, że dla kobiet praca w fabrykach była formą emancypacji.
– Kobiety z klas ludowych musiały pracować od zawsze. Tyle że dotychczas były „poupychane” po kuchniach, stodołach, w warsztatach chałupniczych, pracowały w polu, w chatach, na służbie, a ich praca była bardziej niewidoczna.
Wiele takich kobiet, które trafiały do Łodzi, wykorzystywało pracę w fabrykach do stwarzania sobie życia na nowo, wyzwolenia się z ludowej patriarchalnej kultury i zależności. Przemysł nie dawał im nic w prezencie, one sobie wyszarpywały z tego tyle, ile się dało. Zarabiały, mogły chociaż szczątkowo decydować o sobie. Wiadomo, że nie wszystkim się udało, ale została otwarta jakaś nowa furtka. Wydaje się, że Reymont nie rozumiał, dlaczego ludzie wychodzący ze wsi popańszczyźnianej, z nędzy i głodu, widzieli to miasto jako szansę na lepsze życie. A jeśli rozumiał, to nie chciał o tym pisać.
W „Ziemi obiecanej” jedyną nazwaną i opisaną robotnicą jest Zośka Malinowska. Pisarz do upadłego podkreśla walory jej ust i „dobrze rozwiniętej” figury, ale poza tym ona jest też bardzo niezależna i zdeterminowana, żeby zmienić swój los – w jej przypadku, żeby już nie być robotnicą, tylko wybić się wyżej. Co ciekawe, sama wybiera, że chce być kochanką przemysłowca Kesslera. Niestety, Reymont szybko ten wątek sprowadza do nieznośnie sentymentalnej i nieprzekonującej historii. Tak jakby musiał wymyślić kolejny romansowy element do powieści, która była publikowana w odcinkach w „Kurierze Codziennym”, jako tasiemiec-czytadło.
Dlaczego kobiety pracujące w fabrykach wówczas nie miały dobrej opinii?
– Po pierwsze, społeczeństwo nie było do tego przyzwyczajone. Kiedy powstają olbrzymie fabryki i kobiety zaczynają w nich pracować, stają się dużo bardziej widoczne w obrębie miasta. W prasie były opisywane w sposób oceniający, podkreślano, że w dni świąteczne ubierają się krzykliwie, śmieją się głośno, spędzają czas wolny w wesołych miasteczkach, gdzie z pewnością bez ustanku flirtują. Ogólnie bodły w oczy.
Po drugie, kobiety pracowały razem z mężczyznami. I to było w tamtych czasach bardzo kontrowersyjne w miejskich warunkach. Kiedy w fabrykach było gorąco, robotnice podwijały sobie spódnice, rozpinały koszule – to widzieli dziennikarze, kiedy odwiedzali zakłady. Zawiązywały się międzyludzkie relacje – niektóre z nich były formalizowane w małżeństwa, inne nie. Prawdopodobnie korzystano ze swobody seksualnej. Niektórzy konserwatywni publicyści głosili, że lepsze jest dla moralności dziewczyny, żeby szła na służbę, a nie do fabryk, bo one są zarzewiami zepsucia. Ale te dziewczyny miały zupełnie odmienne opinie.
Reymont rozumiał ówczesną Łódź?
– Zrozumiał jej atmosferę, choć mocno ją wyolbrzymił, robiąc z Łodzi miasto polip, samodzielny i złowieszczy byt niepowstrzymany przed rozrostem. Zrozumiał też jakoś jej miejsce w ówczesnym świecie, ale już dużo gorzej radził sobie z uchwyceniem relacji etnicznych. Jednocześnie potrafił robić banalne błędy faktograficzne, mieszać słownictwo. Na przykład Zośka mówi, że nie chce umierać w przędzalni i być weberką, a weberka to jest z niemieckiego tkaczka. Przędzenie i tkanie to zupełnie inne działy produkcji.
Reymont dostrzegał wyzysk robotniczy, ale nie dostrzegał ruchu robotniczego, który się wtedy rodził w Łodzi. Przecież w 1892 r. miał miejsce wielki bunt łódzki. Nie ma po nim śladu w powieści. Ten ruch pojawia się u Reymonta dopiero w noweli „Z konstytucyjnych dni”, w której opisuje wydarzenia rewolucji 1905 r. w Warszawie. I zastanawiam się, czy pisząc „Ziemię obiecaną”, naprawdę tego nie widział, czy może wtedy to nie pasowało do romansowo-gazetowej powieści. A może należał do tej dużej grupy polskiej inteligencji, która dopiero po wydarzeniach rewolucji 1905 r. zdała sobie sprawę z istnienia tego środowiska i jego postulatów?
Dobrze za to oddał dramatyczny obraz zniszczenia środowiska naturalnego, które niesie przemysł. Całkowitego zniszczenia przyrody, lasów, ziemi i rzek. Ale to nie był wyłącznie problem Łodzi, na tym opiera się ludzka cywilizacja ostatnich kilkuset lat.
Marta Madejska (ur. 1987) – kulturoznawczyni, kwerendzistka i asystentka muzealna, a także pisarka i dziennikarka. Autorka książki „Aleja Włókniarek” (Czarne)
