Karetka została wezwana do dziewczynki, która spadła z huśtawki do piaskownicy. Kiedy przyjechali ratownicy, dziewczynka już nie żyła, udusiła się, bo leżała buzią w piasku. – Nad nią tłumek ludzi. Pytamy, dlaczego nie odwrócili dziecka, żeby mogło oddychać. A oni: baliśmy się, że uszkodzimy kręgosłup i będzie kaleką – opowiada instruktor.

Osoba po upadku z wysokości, zbadajcie jej parametry, wezwijcie zespół ratownictwa. Macie krótkofalówkę – mówi egzaminatorka, a kandydaci na ratowników rzucają się do działania.

– Nie oddycha, brak tętna – mówi Karina.

– Zaczynam uciskanie, ty podłączaj defibrylator – rzuca Dorota.

Pozostała dwójka też wie, co robić. Bartek stabilizuje głowę fantoma, a Joanna przygotowuje zestaw do tlenoterapii. Nagle egzaminatorka pyta, czy wezwali pomoc. Nie, zupełnie o tym zapomnieli, a na dodatek nie mają pojęcia, gdzie jest krótkofalówka. Zaczyna się nerwowe przeglądanie plecaka ze sprzętem ratowniczym.

– Nigdzie nie ma – mówi Joanna, a Karina rzuca się jej na pomoc: układa dłoń w uniwersalny gest wykonywania telefonu i udaje, że dzwoni.

– Tak się nie dodzwonisz – ucina jej wysiłki egzaminatorka. Ktoś w końcu zauważa, że krótkofalówka jest przyczepiona do klapy plecaka. Egzaminatorka daje wszystkim zaliczenie.

Wieczorem Joanna pisze na wspólnej grupie na WhatsAppie, że wreszcie wie, dlaczego tak długo nie mogła znaleźć krótkofalówki. Bo była w takich emocjach, że szukała mikrofalówki.

– Ludzie wiedzą, że efektem tego kursu może być udział w ratowaniu człowieka. A my jeszcze te emocje wzmacniamy, mówimy: poszkodowany nie przeżył, zabiliście go. Dajemy im wycisk, żeby każdy sprawdził, jak zareaguje, gdy będzie w sytuacji wymagającej działania – tłumaczy instruktorka Barbara Deryło-Radecka, którą wszyscy nazywają Basią.

Kurs z kwalifikowanej pierwszej pomocy to dwa weekendy, od rana do późnego popołudnia, do tego webinary. W sumie blisko 70 godzin zajęć, z tego ponad połowa praktycznych, w tym m.in. tamowanie krwotoków, resuscytacja, opatrywanie ran. Na koniec egzamin, po którym dostaje się państwowy certyfikat i tytuł ratownika KPP. A z nim obowiązek udzielenia pomocy „osobom w stanie zagrożenia zdrowia i życia”.

Na każdym kursie ktoś zadaje pytanie: A co, jeśli tego nie zrobię? Zobaczę wypadek i się nie zatrzymam, bo będzie mi się spieszyć?

– Nawet nie będąc ratownikiem, masz obowiązek pomóc – tłumaczą instruktorzy. I przypominają, że za nieudzielenie pomocy grozi kara do trzech lat więzienia.

Przychodzą bardzo różni ludzie. Jest spora grupa przez instruktorów nazywana BHP-owcami, bo pracują w tej branży i potrzebują dodatkowych uprawnień. Na drugą grupę mówią dzieci MON: to ludzie związani z wojskiem. Są strażacy i ratownicy wodni. Nauczyciele i opiekunowie w przedszkolach. Przychodzą też lekarze.

Osobną grupą są ci, którzy po prostu chcą się nauczyć ratowania życia. – Bo byli w sytuacji, gdy okazali się bezradni. Mówią: nie udało mi się pomóc, nie wiedziałem, co robić – tłumaczy instruktorka.

Na początku wszyscy uczą się fundamentalnej zasady: najpierw ratujesz życie, a dopiero potem zdrowie. Więc jeśli ktoś ma krwotok, trzeba zrobić wszystko, by go zatamować. A jeśli nie oddycha, trzeba sprawić, by zaczął. I to jak najszybciej, bo już po czterech minutach w jego mózgu zaczną zachodzić nieodwracalne zmiany.

Jeden z instruktorów opowiada historię: karetka została wezwana do dziewczynki, która spadła z huśtawki do piaskownicy. Kiedy przyjechali ratownicy, dziewczynka już nie żyła, udusiła się, bo leżała buzią w piasku. – Nad nią tłumek ludzi. Pytamy, dlaczego nie odwrócili dziecka, żeby mogło oddychać. A oni: baliśmy się, że uszkodzimy kręgosłup i będzie kaleką – wzdycha.

Kiedy kursanci po raz pierwszy ćwiczyli resuscytację, dowiedzieli się, że idealnym tempem uciskania klatki piersiowej jest 100-120 uderzeń na minutę. Wszyscy słyszeli, że najlepiej pasuje to tego piosenka Bee Gees „Stayin’ Alive”, ale okazało się, że hitów w tym rytmie jest więcej. – „Another one bites the dust” grupy Queen, „I will survive” Glorii Gaynor, a nawet „Hips don’t lie” Shakiry – wyliczał instruktor.

Inny zapytał, czy wiedzą, dlaczego kobiety statystycznie mają mniejsze szanse na przeżycie nagłego zatrzymanie krążenia. Nie wiedzieli. – Bo ludzie mają opory przed dotykaniem ich piersi, więc opóźniają rozpoczęcie resuscytacji – wyjaśnił ratownik. I podkreślał: ratujesz życie, tu nie ma miejsca na wstyd.

Najtrudniejsze były pozoracje, czyli realistyczne scenki z akcji ratowniczych. Na przykład taka: kobieta skarży się na ból w klatce piersiowej, a nagle traci przytomność. Trzeba jej udrożnić drogi oddechowe (odchylić głowę i unieść żuchwę) zbadać puls i sprawdzić, czy oddycha. Jeśli tak, ułożyć w bezpiecznej pozycji i zadzwonić na 999.

– Nie na numer 112, tylko od razu na pogotowie. Dyspozytor wyśle karetkę szybciej – powtarzali instruktorzy. I jeszcze, że nie wolno bezczynnie czekać na ratowników. Jeśli oddech i tętno nie są wyczuwalne, trzeba zacząć resuscytację.

Inna scenka: wezwanie do szkoły, do rannego ucznia, który leży pod stertą połamanych mebli. Wokół gromadka dzieciaków.

Karina przeprowadza wstępne badanie urazowe według schematu „od ryja do kija”. Brzmi dziwnie, ale przypomina, że najpierw trzeba obmacać i obejrzeć głowę, a potem jechać w dół: szyja, obojczyki, barki, klatka piersiowa i brzuch, miednica, nogi i na końcu ręce. Wyczuć pod palcami urazy, sprawdzić, czy nie ma krwi.

Dzieciaki przeszkadzały, więc Dorota próbowała je odpędzić. Okazało się, że niesłusznie. – Trzeba było poprosić je o pomoc. Bo przecież wrócą do klasy, spotkają się potem z tym rannym kolegą. I lepiej, żeby czuły, że były przydatne – wytłumaczyła im Basia.

Czasem trzeba przerwać scenkę, powiedzieć kursantom: zróbcie to lepiej. – Mają poczuć, że to, co się dzieje, jest prawdziwe. Jest płacz, ból, a nawet agresja, bo w sytuacji zagrożenia trudno opanować emocje. Zdarzało się, że kursanci atakowali instruktorów, których zadaniem było przeszkadzanie w akcji. Chcieli ich wyrzucić z sali, byli bliscy użycia siły. Każdy z kursantów zachowa się inaczej, a my musimy im przekazać, że tutaj mogą się sprawdzić, zobaczyć, do czego są zdolni – mówi instruktorka.

Kolejna scenka była zaskakująca: w czasie przygotowań do koncertu ktoś spadł ze sceny. Kiedy kursanci weszli do oświetlonej stroboskopowymi lampami sali, na parkiecie kręciło się kilka osób, ale nie reagowały na pytania ani prośby o pomoc. Poszkodowana leżała na podłodze, nie mogli wyczuć oddechu ani tętna, uznali, że trzeba zacząć reanimację. I nagle szok: zniknął plecak ze sprzętem.

W tym momencie zapaliło się światło. Koniec symulacji, złamali wiele zasad. Po pierwsze, zapomnieli, że mają pilnować sprzętu. Po drugie, nie zadbali o własne bezpieczeństwo. W ciemnym pomieszczeniu byli ludzie ewidentnie pod wpływem używek.

– Powinniście zażądać wezwania ochrony – tłumaczył jeden z instruktorów. – A jak zobaczyliście, co się dzieje, trzeba było natychmiast się wycofać.

– Ale przecież tam była osoba, która potrzebowała pomocy – próbowali z nim dyskutować.

– Ta akcja była dla was niebezpieczna, ktoś mógł was zaatakować – nie dał się przekonać instruktor. I przypomniał zasadę: dobry ratownik to żywy ratownik.

Instruktorka Basia uważa, że właśnie z bezpieczeństwem jest największy problem. – Niedawno zginęła kobieta, która próbowała ratować ofiarę kolizji drogowej. Nie rozejrzała się, zanim ruszyła do akcji. Dlatego często przerywamy scenkę czy egzamin, mówiąc: nie zadbałeś o siebie, zginąłeś. Kursanci mają zrozumieć, iż w czasie akcji adrenalina sprawi, że posuną się dalej, niżby chcieli. Mówimy: najpierw musicie mieć kontrolę nad sobą – tłumaczy.

Dla Doroty najtrudniejsze było oglądanie zdjęć z wypadków. Ucięte nogi, ręce, rozcięty brzuch z jelitami na wierzchu, roztrzaskane głowy. – Miałam mdłości, ale zrozumiałam, że chodzi o przygotowanie nas do tego, że może znajdziemy się kiedyś w miejscu katastrofy – opowiada.

Pamięta, jak któregoś dnia instruktor Łukasz przyniósł własny wynalazek: symulator masywnego krwotoku. Wręczył każdemu bandaż, pokazał, jak go jednym ruchem rozwinąć, a potem włączył urządzenie.

– Sztuczna krew płynęła wartkim strumieniem, a my jedną ręką zwijaliśmy końcówkę bandaża w kłębuszek, a drugą upychaliśmy go w „ranie”. Zwijałam się jak w ukropie, a symulator pokazywał, że nie udało mi się zatamować krwawienia. Gdyby to był prawdziwy człowiek, tobym go straciła – opowiada Dorota. Do dziś pamięta rozpacz, jaką poczuła. Spróbowała jeszcze raz, a potem kolejny i w końcu zatrzymała krwotok.

Instruktorka Basia nigdy nie zapomni kursanta, który w dniu egzaminu powiedział, że chce do niego podejść, ale może mu się nie udać. Dzień wcześniej jego siostra popełniła samobójstwo – powiesiła się. – A my właśnie tego dnia wieczorem robiliśmy pozoracje z wisielcem. Czuliśmy, jakie to musi być dla niego trudne – opowiada instruktorka.

Są też momenty radosne. Na przykład przychodzi rodzina, mówi, że ma sielankowe życie, a chce zobaczyć, jak się zachowa w trudnej sytuacji. – Albo przyjaciele, którzy zamierzają pojechać za granicę. Mówią: nasz przyjaciel jest ciężko chory, gdyby zasłabł, nie wiedzielibyśmy, jak mu pomóc. Więc wymyśliliśmy, że najpierw zrobimy kurs, a potem wyjedziemy razem z nim – opowiada Basia.

Centrum Ratownictwa założył w 2005 r. Jacek Siewiera, wtedy student medycyny, a do niedawna szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Kilka lat później dołączyło do niego dwóch przyjaciół.

– Kursy odbywają się w niemal każdy weekend w 29 miastach. Do tej pory certyfikaty ratowników KPP otrzymały od nas blisko 32 tys. osób – podaje Aleksandra Eljasińska z zarządu Centrum Ratownictwa.

Powstała też aplikacja Ratownik, w której są materiały szkoleniowe i mapa rozmieszczenia urządzeń AED. – W Europie w szkoleniach i liczbie defibrylatorów przoduje Dania. My jesteśmy daleko za nią, ale mamy teraz szansę, by to nadrobić. Defibrylatory są w cenie smartfonów i łatwe w obsłudze – wystarczy włączyć, a instrukcja poprowadzi krok po kroku – tłumaczy Basia.

W fazie testów jest funkcjonalność, która umożliwi wezwanie ratowników, którzy są w pobliżu. – Aby to rozwiązanie mogło funkcjonować, konieczna jest duża baza osób, które zadeklarują w aplikacji gotowość udzielania pomocy. Dlatego poszerzyliśmy ją o policjantów, strażaków, ratowników wodnych i górskich – mówi Aleksandra Eljasińska.

– Ta aplikacja to fantastyczny pomysł, żeby wykorzystać tzw. cztery złote minuty po zatrzymaniu krążenia. Karetka nie przyjedzie w cztery minuty, więc ratownik musi być blisko – dodaje Basia. Niedawno dostała wiadomość od nauczycielki ze szkoły podstawowej, w której robiła kurs pierwszej pomocy, że jeden z uczniów uratował trzyletniego brata, który zadławił się cukierkiem. – I potem dwie nauczycielki stwierdziły, że skoro dzieci umieją, to one też się nauczą. Przyszły do nas – mówi.

– Od początku chodziło o to, by nikt w Polsce nie musiał być jedynie biernym obserwatorem śmierci swojego bliskiego – tłumaczy Jacek Siewiera.

– Najważniejsze w ratownictwie jest bycie człowiekiem. Istotą zdolną do myślenia, empatii, współczucia, zrozumienia innych, gotową na ryzyko i ofiarność – mówi Tomasz Kutycki, jeden z założycieli Centrum Ratownictwa. Często powtarza studentom i kursantom: ratuj tak, jak sam chciałbyś być ratowany.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version