Gdyby to była powieść, mogłaby zaczynać się tak:

To była długa i trudna noc, wieńcząca szereg dni następujących po sobie z przeraźliwą prędkością. Nie wiedział już nawet, czy czas liczyć w dniach, tygodniach, miesiącach czy nanosekundach. Wszystko się mieszało, negocjacje, wymuszanie, ratowanie, ile się da pieniędzy i synekur. Kapitalizm wymaga kapitału. A on go w strasznym tempie właśnie tracił. Wiedział tak naprawdę tylko tyle, że jest bardzo zmęczony i że zewsząd łypią na niego wilcze oczy ludzi gorszego sortu, którzy chociaż ewidentnie przegrali, jednocześnie przez podłe spiski i machlojki odbierali mu to, na co tyle lat pracował. Czuł do nich pogardę. Gnojki. Śmierdzące gnojki, które nie mają nawet willi na Żoliborzu. Kim są ci ludzie? Kogo interesują jakieś koalicje? Za mordę trzeba brać, straszyć albo kupować. Człowiek to gatunek tchórzliwy, sprzedajny, za byle co gotów oddać to, co uważa za swoje ideały. Wszystko jest wyłącznie kwestią ceny.

Za oknami niewiele było widać w ciemności. Wracali z Krakowa, rodzinnego miasta Psa. Rysiek spał obok, ciężko chrapiąc. Oddech wydobywał się spomiędzy jego półprzymkniętych ust. Zbawca popatrzył na niego z rozbawieniem. Od tak dawna wspólnie przemierzali polskie drogi, nieodmiennie wygłaszając te same przemówienia. O napaści, oikofobii, mikromanii. Jakby to miało brzmieć po polsku? „Małolubność”? A może „małodążność”? Wolał jednak grekę. Choć nigdy by się do tego nie przyznał, słowa „mały” starał się unikać. Z wielu powodów.

Ryśka wysadzili pod domem, przetarł kaprawe oczy i zapalił papierosa, zanim jeszcze całkiem się obudził. Jego burzliwa przeszłość wywoływała pewne obrzydzenie, ale z drugiej strony dawała Zbawcy najważniejsze – całe wiadra haków. A one są długoterminowo o wiele lepsze niż przyjaźń. Tyle w kwestii czułości.

Na ekranie żadnej posłusznej twarzy. Nikt go nie cytował na kolanach, nikt nie spijał z krynicy jego mądrości. Zbawca starał się opanować panikę: „Zamach był”

Kiedy odprowadzony przez kierowcę wszedł do domu, chciał jeszcze rzucić okiem na program telewizyjny. Kanalie groziły, że pierwszym gestem odbiorą mu media, które niemałym kosztem i wysiłkiem udało się zmienić w posłuszną maszynę do generowania jego własnej prawdy. W radiu się udało, ale telewizja to dopiero był spektakularny sukces! Jak to się wszystko pięknie spinało, ludzie to kochali, bali się, ich emocje były wreszcie pod kontrolą. Pajęcze sieci opowieści owijały ich niczym kokony, tak że nie byli w stanie wykonać żadnego ruchu. A on? Zbawca to kochał, oddychał tym, nacierał się, to była jego kocimiętka, jego waleriana. Oczywiście również dlatego, że był to najlepszy nawóz do podlewania kwitnącego w nim Narcyza. Obolałe po wyborach ego tu właśnie leczyło siniaki i zranienia. Przestawał czuć się jak brzydka panna, którą przecież nie był. Ani on, ani nawet Polska. Włączył. Jednak zamiast codziennej porcji panegiryzacji na ekranie zobaczył mrówki biegające we mgle. Nie było żadnej posłusznej twarzy. Nikt go nie cytował na kolanach, nikt nie spijał z krynicy jego mądrości, nikt po nim nie powtarzał, nawet Antek nie dochodził. Nie było filmów z agresywnymi bandami gwałcących uchodźców, przed którymi Zbawca miał chronić armatką wodną, murem oraz twardą postawą wobec brukselskich elit. Nikt nie szkalował. Nawet Tusk zamilkł i przestał jak pacynka powtarzać „für Deutschland”. Zbawca tak kochał ten fragment, że miał kiedyś nawet specjalny zeszyt, w którym zapisywał sobie, ile razy udało się to upchnąć w serwisach. Przestał go prowadzić po tym, jak się okazało, że cholerny Kowalski zrobił sobie z tego dzwonek w telefonie. Śmiał się ze wszystkimi, ale w głębi serca poczuł się obrabowany z czegoś, co bardzo intymnie uznawał za swoje. Ale tamto uczucie to nic w porównaniu z paniką, której doświadczał teraz.

Minęła trzecia w nocy. Trzęsącą się ręką odnalazł w notesie numer Ryśka. Zadzwonił. Rysiek odebrał po czwartym sygnale. Zbawca starał się opanować panikę: „Zamach był” – powiedział krótko. Rysiek zrozumiał w lot: „Za chwilę to wyjaśnimy”. Oddzwonił po półgodzinie ciągnącej się niczym wieczność. „Musi Zbawca zadzwonić do Młodego z Woronicza, w końcu on tym zawiaduje”. Była 3.45.

Tak by to mniej więcej brzmiało, gdyby to była powieść. Może ktoś inny napisałby ją lepiej, dodając tu i ówdzie pikantny szczegół albo operując bardziej wyrafinowaną polszczyzną. Może pojawiłby się kot. Może w ogóle najlepiej byłoby to napisać z perspektywy kota. Ja mam coś takiego, na szybko. Na szybko i w szoku, bo wciąż myślę o tym, jak można organizować marsz w obronie wolności mediów, jednocześnie opowiadając o tym, jak się je całkowicie zniewoliło.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version