Rządy Donalda Trumpa oznaczają fundamentalną zmianę dla Europy i świata. Niezależnie od tego, co wydarzy się w przyszłości i kto będzie rządził w USA, polityka międzynarodowa już nie wróci w stare koleiny – uważa słynny amerykański politolog Francis Fukuyama. – Kiedy historycy za 100 lat będą badać, jak i dlaczego upadła cywilizacja zachodnia, wskażą jako głównego winowajcę model oligarchii, w którym bogaty kupuje sobie władzę polityczną, kontroluje media i używa tej władzy, by chronić własne interesy – mówi.
Newsweek: Dla zwolenników MAGA (hasło kampanii Trumpa: Make America Great Again) to „generalne porządki”. Dla innych i dla świata trzęsienie ziemi o sile 9,9 w skali Richtera.
Francis Fukuyama: Prezydent Donald Trump często sięga po argument, że dostał powszechny mandat dla gruntownych zmian, choć ma to niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Zdumiewają skala i charakter zmian, ich zawrotne tempo oraz mimo wszystko stonowana reakcja amerykańskiego społeczeństwa i instytucji. Wygląda to na chaos, ale posunięcia nowej administracji wynikają ze starannie przygotowanego planu. Jednym z jego celów było: zaskoczyć, przytłoczyć, przestraszyć i sparaliżować.
– Ale nikt mnie nie przekona, że Amerykanie w listopadzie 2024 r. głosowali za takim światem i takim krajem, jakie Trump dziś nam urządza.
Gwałtowna wolta w amerykańskiej polityce – powszechnie postrzegana jako zdrada wolnego świata oraz koniec 80 lat globalnego przywództwa USA w walce z totalitaryzmem – każe Europie inaczej myśleć o tym, jak się bronić.
– Poczucie zdrady jest zrozumiałe, tym bardziej że Stany Zjednoczone nie cofają się w izolacjonizm. Wręcz przeciwnie, aktywnie dołączają do obozu autorytarnego, wspierając prawicowych watażków na całym świecie. Jak możemy wzywać Rosję i Chiny do okiełznania imperialnych ambicji, gdy sami mówimy o apetycie na Kanał Panamski i Grenlandię? Nawet Chiny wstrzymały się od głosu, gdy my głosowaliśmy ramię w ramię z Białorusią i Koreą Północną przeciwko rezolucji potępiającej Rosję za inwazję na Ukrainę. W wojnie między demokracją a reżimem autorytarnym stanęliśmy po stronie tego drugiego.
Do wielu Europejczyków dotarło, że sytuacja nie wróci do normy. Nawet jeśli demokrata zostanie wybrany w 2028 r., coś fundamentalnie zmieniło się w Ameryce, a Europa nie może już polegać na gwarancjach USA. To odmienia całą naturę polityki międzynarodowej.
Jak patrzeć na przyszłość wojny między Rosją a Ukrainą?
– Jeśli Trump nie zmieni swojego stanowiska, przyszłość tego konfliktu zależy od Europy. Widzę pewne pozytywne zmiany. Najważniejszą jest wybór nowego kanclerza Friedricha Merza. W dramatycznym zwrocie Niemcy złagodziły restrykcje fiskalne i zatwierdziły inwestycje cywilne i obronne o wartości 1 bln euro, aby pobudzić gospodarkę i zmniejszyć zależność militarną od USA. Do lamusa przechodzi idea, że do podjęcia działań potrzeba konsensusu wszystkich 31 członków NATO – rewizji wymaga system weta. Odgrywa podobną rolę co liberum veto, które sparaliżowało Rzeczpospolitą.
Historycznie zarówno USA, jak i Rosja popierały politykę nierozprzestrzeniania broni jądrowej. Ukraina zrzekła się swojego arsenału nuklearnego w zamian za gwarancje integralności terytorialnej ze strony USA, Wielkiej Brytanii i Rosji. W obecnej sytuacji niektóre państwa – zwłaszcza te, które czują się zagrożone – mogą dojść do wniosku, że jedyną wiarygodną gwarancją bezpieczeństwa jest własne odstraszanie nuklearne. Co można poradzić rządom Japonii, Korei Południowej, Polski lub Niemiec?
– Każdy sojusznik Stanów Zjednoczonych powinien bardzo poważnie się nad tym zastanowić. Nawet podczas zimnej wojny ludzie byli sceptyczni, czy USA zaryzykowałyby Waszyngton i Nowy Jork w zamian za Hamburg i Berlin. Dziś nikt nie ma złudzeń, że ktoś taki jak Trump zaryzykowałby wojnę nuklearną z Rosją, aby chronić Europę.
Ale mamy przed sobą znacznie pilniejszą kwestię – zależność od Ameryki wielu konwencjonalnych systemów uzbrojenia w arsenale Europejczyków, Koreańczyków i Japończyków. Pojawiła się wątpliwość, czy np. w oprogramowaniu samolotu F-35 nie jest ukryty „wyłącznik bezpieczeństwa”. Gdyby USA stały się rzeczywiście państwem nieprzyjaznym, rodzi się obawa, że mogą po prostu uniemożliwić swoim byłym sojusznikom korzystanie z tego sprzętu. Przypuszczam jednak, że wielu amerykańskich producentów broni łatwo nie zrezygnuje z ważnego źródła dochodu, co skutkować może presją, by nie aktywować „wyłącznika bezpieczeństwa”. Ale nawet jeśli taki wyłącznik nie istnieje, to eksploatacja i konserwacja tych samolotów zależy od amerykańskich kontrahentów. Gdyby USA zaczęły sprzymierzać się z Rosją, to dla zdolności obronnych obecnych sojuszników Ameryki zrodziłoby to mnóstwo zagrożeń, o których jeszcze niedawno nikomu się nie śniło.
Nawet jeśli demokrata zostanie wybrany w 2028 r., coś fundamentalnie zmieniło się w Ameryce – Europa nie może już polegać na gwarancjach USA
Trump 2.0 to także nowe wyzwanie dla Tajwanu.
– Mieszkańcy tego kraju doskonale zdają sobie sprawę, że jeśli prezydent USA jest gotów „poświęcić” Ukrainę, to samo może spotkać ich. Trump nie przejawiał szczególnej sympatii wobec wyspy. Skarżył się, że Tajwan „ukradł” Ameryce produkcję półprzewodników. Wysuwał rozmaite żądania – raz chciał kapitału, innym razem własności intelektualnej. Większość tych oskarżeń jest całkowicie bezpodstawna. Gdyby Tajwanowi zagroziła blokada lub inwazja ze strony Chin, nie jestem pewien, czy Biden by interweniował. Ale jestem niemal pewien, że Trump nie zaryzykuje wojny z Chinami, by bronić Tajwanu.
Bardziej prawdopodobny scenariusz wygląda tak: Trump spotyka się z Xi Jinpingiem, de facto akceptuje chińską kontrolę nad wyspą i ogłasza, że ocalił świat przed III wojną światową. To ma ogromne konsekwencje dla naszych innych sojuszników. W przeciwieństwie do Europejczyków Japonia i Korea Południowa nie dogadują się ze sobą. Budowa wspólnych zdolności obronnych bez udziału USA raczej nie wchodzi w grę. To, moim zdaniem, nieuchronnie zwiększa motywację obu państw do zdobycia własnych zdolności nuklearnych. Pod względem technologicznym oba kraje są w stanie to zrobić, więc prawdopodobieństwo rozprzestrzeniania się broni nuklearnej w Azji Wschodniej znacznie wzrosło.
A szansa na rozszerzenie chińskich wpływów?
– Chiny uznały tzw. linię dziewięciu kresek za zasięg swoich wód terytorialnych [wyznacza ona roszczenia Chin na Morzu Południowochińskim, kwestionowane m.in. przez Wietnam, Filipiny, Malezję, Brunei i Indonezję – przyp. A.L.]. Nie chodzi tu tylko o kilka wysp – to ogromna część Pacyfiku. Chiny zmilitaryzowały te wyspy. Zapewniły im systemy obrony powietrznej oraz zbudowały bazy morskie i lotnicze. Ponieważ niektóre nie mają dobrych źródeł energii, Chiny zamierzają holować małe reaktory jądrowe na barkach. Przez ten teren przebiegają wszystkie szlaki żeglugowe między Oceanem Indyjskim a Azją Wschodnią. Zależą od nich dostawy dla reszty świata.
Chiny nie ukrywają swoich ambicji. Chcą świata, w którym to one, nie Zachód, ustalają międzynarodowe zasady. Chcą wciągnąć do swojej strefy wpływów tzw. pierwszą linię wysp, obejmującą Tajwan, Japonię, Koreę i inne kraje regionu. Nie sądzę, żeby próbowały wchłonąć Japonię i Koreę Południową, ale chcą powrotu do „naturalnego porządku”, w którym te kraje są uległe wobec Pekinu. To oznacza, że nie prowadzą niezależnej polityki zagranicznej ani nie kupują amerykańskiego sprzętu wojskowego.
Sposób myślenia chińskiego przywódcy Xi o świecie przypomina podejście Trumpa – opiera się na koncepcji stref wpływów. Czy widać promyki nadziei na powstrzymanie Trumpa, a jeśli tak, to gdzie?
– Kluczowym obszarem jest ekonomia. Polityka gospodarcza Trumpa jest wewnętrznie sprzeczna. Recesja może nadejść, ale nie jest to przesądzone. Ogromne podwyżki ceł napędzą inflację. Nawet jeśli prezydent nie zrealizuje ich w pełni – jako że każdy tydzień przynosi coś nowego – sama niestabilność sprawia, że firmy niechętnie podejmują inwestycje, bo po prostu nie wiedzą, czego się spodziewać.
Trump chce na przykład, aby amerykańskie koncerny samochodowe wycofały się z Kanady i Meksyku i zainwestowały setki miliardów w produkcję w USA. To ogromny problem. Nie chodzi tylko o niezbędne inwestycje, ale także o wysokie koszty pracy i inne wydatki. Żadna firma motoryzacyjna nie podejmie takiego zobowiązania, biorąc pod uwagę nieprzewidywalność polityki celnej. W rezultacie grozi nam spadek inwestycji, co spowolni gospodarkę. Wojny handlowe niosą ze sobą rozmaite zagrożenia, często niedoceniane.
Trump może opowiadać koszałki-opałki o oszczędnościach, jakie DOGE – czyli Departament Efektywności Rządu kierowany przez Elona Muska – zapewni amerykańskim podatnikom, ale na niewiele się zdadzą, jeśli kraj dopadnie stagflacja: mariaż wysokiej inflacji, rosnącego bezrobocia i spowolnienia wzrostu.
Wyborcy prezydenta głęboko wierzą, że system jest zgniły, elity polityczne i gospodarcze nie dbają o ludzi ciężko pracujących, reszta świata żeruje na Ameryce, liberalne media kłamią – cieszy ich zatem widok energicznego prezydenta, który idzie jak taran i wszystko chce zburzyć. I większość z nich uważa, że prezydent nie naruszył prawa. Czy niekompetencja Trumpa to większe zagrożenie dla jego prezydentury niż łamanie konstytucji i zdrada wolnego świata?
– Jest bez wątpienia przywódcą autorytarnym, w tym sensie, że woli wydawać rozporządzenia wykonawcze, bez konieczności uzyskiwania zgody Kongresu czy sądów. Wszystkie dotychczasowe poważniejsze inicjatywy mógł przedstawić Kongresowi, tym bardziej że jego partia kontroluje obie izby. Jednak on wyraźnie woli po prostu narzucać politykę, którą posłuszny mu Kongres zatwierdzi post factum. To właśnie działanie autorytarne, więc de facto jesteśmy już w kryzysie konstytucyjnym.
Jego szkodliwe działania podzieliłbym na trzy kategorie. Pierwsza to działania jawnie niekonstytucyjne. Druga – nielegalne. Są wreszcie decyzje, które wprawdzie nie łamią prawa, ale są po prostu złe i szkodliwe. W wielu przypadkach usłyszał już od sądów, że nie może czegoś zrobić. Ale nie lekceważyłbym gotowości ludzi z jego otoczenia do ignorowania wyroków sądowych. Wśród zwolenników MAGA pojawia się coraz więcej głosów, że sędziowie kwestionujący decyzje administracji powinni zostać usunięci ze stanowisk, ponieważ blokują „wolę ludu”.
DOGE to buldożer bez misji, chyba że jest nią niszczenie wszystkiego, co napotka na swojej drodze.
Zatem pytanie o przekroczenie Rubikonu nie ma sensu.
– Nie sądzę, że zobaczymy jedno wyraźne przekroczenie. Już mieliśmy przypadki, w których ignorowano orzeczenia sądowe. Kluczowe pytanie brzmi: czy władze zignorują wyrok Sądu Najwyższego?
Wrócę na chwilę do fatalnego zarządzania i działań DOGE. Młodzi, niedoświadczeni inżynierowie od Muska anulują całe programy, czasem powołane do życia decyzją Kongresu, a nie władzy wykonawczej. Ci ludzie nie mają pojęcia, co niszczą. Czasem to, co jest likwidowane, bardzo trudno będzie odbudować, gdy już sąd uznał demolkę za nielegalną.
Ale nie kwestionujesz samej potrzeby reformy biurokracji.
– Federalna biurokracja wymaga poważnej reformy. Ale nie takiej, jaką narzucają jej Trump i DOGE. Chińczycy odkryli kilka tysięcy lat temu, że czym innym są wielkie idee cesarza, a czym innym ich realizacja. Rządy potrzebują ekspertów, dlatego powstały biurokracje. Federalni urzędnicy – kompetentni, etyczni i politycznie neutralni – mieli wykonywać wolę Kongresu w imieniu amerykańskiego społeczeństwa, przy współpracy z prezydentem. Zarzut, że biurokracja realizuje własne cele, liczy sobie już niemal sto lat. Mimo to aż do 20 stycznia 2025 r. istniało silne ponadpartyjne poparcie dla ochrony federalnej biurokracji przed ingerencją polityczną. DOGE to zmienił. To buldożer bez misji, chyba że jest nią niszczenie wszystkiego, co napotka na swojej drodze.
Aby ocenić działania ekspertów, samemu trzeba być ekspertem. Inaczej dzieją się rzeczy złe. Jeśli X przestanie działać na dzień czy miesiąc, bo Musk zwolnił kluczowy personel, można to przeżyć. Jeśli jednak zwolni kontrolerów ruchu lotniczego, co już zrobił, albo ludzi odpowiedzialnych za jakość wody pitnej lub prognozowanie huraganów – to mamy problem!
Mimo to opozycja wydaje się stłumiona.
– Demokraci nie są wystarczająco aktywni w tłumaczeniu Amerykanom, co jest złego w autorytarnym impulsie prezydenta. Muszą to zrobić. Gdy przyjdzie moment, kiedy administracja po prostu zignoruje nakaz sądowy – ważną rolę mogą odegrać ludzie na ulicach. Potrzeba, aby wypowiedziało się wielu prominentnych demokratów. A jeszcze lepiej, aby głos zabrali szanowani i znani republikanie, którzy widzą, w jaką stronę to zmierza, i mają odwagę, aby przed tym ostrzec. Tu jest miejsce także dla jedynego żyjącego republikańskiego byłego prezydenta George W. Busha.
Druga sprawa to długoterminowa strategia. Demokraci muszą stworzyć pozytywną alternatywną platformę, wokół której ich wyborcy będą mogli się skupić w wyborach połówkowych do Kongresu w 2026 r. i prezydenckich 2028 r. Moim zdaniem powinna ona dotyczyć większej zdolności do budowania w Ameryce. Jednym z największych problemów współczesnej liberalnej demokracji i liberalizmu jako takiego jest to, że stworzyliśmy proceduralnego potwora, który warstwa po warstwie nakłada coraz więcej ograniczeń na zdolność demokratycznego społeczeństwa do działania. Za mało budujemy. Refleksja nad tym problemem, która skutkuje jasnym programem, będzie kluczem dla politycznego sukcesu opozycji. Demokraci muszą powiedzieć: „Gdy dojdziemy do władzy, chcemy więcej budować, a do tego potrzeba przeprowadzenia głębokiej reformy procedur wydawania pozwoleń”. To oznacza często konfrontację z organizacjami ekologicznymi. Ale w większości przypadków nie chodzi o kwestie środowiska, tylko o postawę: nie chcę, aby w mojej okolicy budowano domy wielorodzinne albo przechodził przez nią pociąg. W Kalifornii wciąż nie powstała szybka kolej, bo każdy kilometr torów jest przedmiotem pozwów sądowych. To się musi zmienić. Demokraci mają szansę, by stworzyć wizję przyszłości, która nie będzie jedynie powrotem do status quo sprzed wyborów 2024 r.
Czyli sama idea stojąca za powołaniem DOGE nie jest pozbawiona sensu?
– Problem leży w nadmiernej regulacji samej biurokracji, więc trzeba ją uwolnić od absurdalnych przepisów, które ją krępują. Tyle że akurat DOGE to wyjątkowo kiepska recepta.
W 2021 r. napisałem, że kiedy historycy za 100 lat będą badać, jak i dlaczego upadła cywilizacja zachodnia, wskażą Silvio Berlusconiego jako głównego winowajcę. Były premier Włoch wynalazł współczesny model oligarchii, w którym bogaty człowiek kupuje sobie władzę polityczną poprzez kontrolę nad mediami, a następnie używa tej władzy, by chronić własne interesy. Ten model przejęli oligarchowie w byłym ZSRR. Czechy mają Andreja Babiša. Ci oligarchowie zagrażają demokracji w najbardziej fundamentalny sposób, wywierając nieproporcjonalny wpływ polityczny i promując korupcję. W osobie Elona Muska Stany Zjednoczone doczekały się oligarchy na modłę Berlusconiego. Zakup Twittera wielu uważało za fatalną decyzję. Ale podobnie jak Berlusconi Musk nie kupował tej platformy z powodów ekonomicznych ani po to, by bronić wolności słowa, jak zapewniał. Chciał zdobyć wpływy polityczne i to mu się udało. X stał się megafonem MAGA. Do tego doszła darowizna 250 mln dol. na kampanię Trumpa, co znacząco pomogło mu w reelekcji. Trump wiedział, jak się odwdzięczyć. Nie trzeba wyjaśniać, jak ogromne konflikty interesów wynikają z obecnej roli Muska, zważywszy, jak bardzo Tesla i SpaceX zależą od kontraktów rządowych.
Nie ma też co udawać, że media społecznościowe są neutralne – w praktyce to narzędzia polityki. Szybko wypierają tradycyjne media jako główne źródło informacji dla Amerykanów. Te platformy są zbyt duże i zbyt potężne. Podobnie było kiedyś z trzema największymi sieciami telewizyjnymi, ale ich wpływy były ograniczone przez regulatora – Federalną Komisję Łączności (FCC) – oraz normy dotyczące neutralności mediów. Obecnie w przestrzeni internetowej takich ograniczeń nie ma.
W dniu, w którym Trump rozmawiał z Putinem, redakcja „The Wall Street Journal” napisała, że „dziedzictwo Trumpa zostałoby trwale zniszczone przez rezultat, który świat postrzegałby jako zwycięstwo Putina”. Wątpię, by Trump tracił sen, martwiąc się o swoje dziedzictwo, ale jakiegoś „sukcesu” potrzebuje. Putin zaś liczy na to, że w negocjacjach uda mu się osiągnąć to, czego nie był w stanie zdobyć na polu bitwy. Czy ma na to realne szanse?
– Myślę, że tak. Trump nie od dziś powtarza narrację Putina. A to, że Ukraina nie jest państwem, tylko kawałkiem ziemi rosyjskiej, a to, że Zełenski to dyktator. Cierpliwie wysłuchuje propagandy Moskwy, przyjmując ją za dobrą monetę.
W tym akurat względzie nic się nie zmieniło. Już w lutym 2022 r., kilka dni po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji, nazwał decyzję Putina „genialną” i „sprytną”. A dziś ten „geniusz” i „spryciarz” wyszkolony w KGB rozgrywa oczarowanego nim prezydenta USA.
– To prawda. Putin wykorzystuje rozmowy o ewentualnym rozejmie, aby uzyskać jak najwięcej ustępstw jeszcze przed startem negocjacji, nie oferując nic w zamian. Kosztem Ukrainy Trump pomaga Rosji przełamać izolację, w jakiej tkwiła od czasu inwazji. To niewątpliwy wielki sukces Putina. I to bez żadnych ustępstw ze strony Rosji.
Francis Fukuyama (ur. 1952) jest amerykańskim politologiem, filozofem politycznym, ekonomistą, jednym z najbardziej wpływowych intelektualistów ostatnich dziesięcioleci. Jego „Koniec historii” (wyd. polskie 1996) stał się punktem wyjścia niezliczonych dyskusji dotyczących porządku świata po 1989 r. W Polsce ukazały się m.in.: „Ostatni człowiek”, „Budowanie państwa. Władza i ład międzynarodowy w XXI wieku”, „Ład polityczny i polityczny regres”, „Tożsamość”. Fukuyama będzie gościem konferencji Impact ’25, która odbędzie się 14 i 15 maja